Nie będzie rewolucji bez rozdzierania szat. Dosłownie, bo moda nas zabija. Zwłaszcza ta suberszybka, supertania i supertoksyczna. Nie, nie chodzi o znane skandynawskie i hiszpańskie sieciówki, które do niedawna dominowały na rynku. Te mogą się schować przy Shein.
Bardzo nie lubię prywatyzacji winy w kontekście rozmów o tym, jak (nie) walczymy z najpotężniejszym z kryzysów współczesności, bo przecież tak naprawdę problem w dużej mierze rozwiązałoby ścięcie emisji, generowanych przez 25 najgrubszych ryb branży paliwowej i zamknięcie ich lobbingowej machiny, która powstrzymuje rządy, media i organizacje międzynarodowe przed wdrożeniem zielonej transformacji. Przypomnę tylko, że takie koncerny jak Chevron, Shell i Exxon Mobil odpowiadają za ponad jedną trzecią produkcji gazów cieplarnianych.
Ale nawet gdyby ten utopijny scenariusz prędko się spełnił, a korporacje zarabiające na wydobyciu i spalaniu paliw kopalnych stały się neutralne klimatycznie, inne problemy nie znikną.
Ważny udział w ocieplaniu globalnej atmosfery oraz zanieczyszczaniu środowiska ma przecież także przemysł modowy, odpowiedzialny – według wyliczeń Organizacji Narodów Zjednoczonych – za około 10 proc. globalnej emisji dwutlenku węgla, prawie jedną piątą światowej produkcji plastiku i 20 proc. ścieków. Ten sam, z którego usług korzystamy wszyscy i – mimo rozumienia konsekwencji płynących z ciuchowej nadprodukcji i rozpasanego konsumowania – nie potrafimy tak łatwo zrezygnować. Nawet wtedy, gdy słyszymy, że do wyprodukowania jednej pary jeansów potrzeba do 11 tys. litrów wody.
Cyfrowy detoks nie istnieje. Dlaczego nie potrafimy zebrać myśli
czytaj także
Ba, ciągle nabieramy się na greenwashing, w uprawianiu którego producenci ubrań, butów i dodatków nie mają sobie równych. Dowodem na to, z jaką łatwością im wierzymy, niech będzie choćby to, że czujemy się eko i proklimatyczni, kupując ciuchy z recyklingu (nie łudźcie się, trafia do niego tylko 12 proc. odzieży i butów, a jedynie procent jest przerobiony na nowe części garderoby) albo z drugiej ręki.
O ile dawanie nowego życia wysokojakościowym ubraniom ma jeszcze jakiś sens, o tyle zamawianie przez internet góry używanych rzeczy, które nie przetrwają próby czasu i za chwilę trafią na śmietnik, wcale nie ogranicza zapotrzebowania, skali produkcji i zwyczaju kompulsywnego powiększania swojej garderoby. Nie zapominajmy też, że transport starych kurtek, sukienek czy torebek generuje dodatkowe emisje, zwłaszcza jeśli kupujecie je przez wyrastające w sieci jak grzyby po deszczu portale, specjalizujące się w ciuchowej „wymianie”.
Bycie vintage ma więc sporo mrocznych stron, nie mówiąc już o tym, że second-handy pozyskują ubrania nielegalnie, sprowadzają je z zagranicy i często połowy z nich się pozbywają, zaśmiecając środowisko lub puszczając z dymem tzw. brykiet tekstylny (i rzecz jasna, emisyjny). Tylko nie wspominajcie o tym przypadkiem Jarosławowi Kaczyńskiemu, bo faktycznie zacznie ogrzewać Polskę hałdami szmat, zalegającymi w naszych szafach, magazynach i wysypiskach śmieci.
Ale zanim obrazimy się na kupciuszki, tanią odzież i Vinted, w pierwszej kolejności powinna wyginąć (co brzmi dość gorzko w obliczu szóstego masowego wymierania, którego jesteśmy świadkiniami) fast i ultra fast fashion. To zresztą nie są moje słowa ani żadnego ekologicznego aktywisty, a CEO Zalando, Roberta Gentza, który w ubiegłym roku powiedział „Financial Timesowi”, że chce „wykorzystać skalę działania swojego biznesu, aby wpłynąć na zmiany w przemyśle odzieżowym i wprowadzić zrównoważoną produkcję oraz sprzedaż ubrań”.
„Szybka moda musi zniknąć w ciągu obecnej dekady” – zawyrokował. Ale wiemy, że czasu mamy mało, zaś zmiany następują bardzo powoli. Jednocześnie najwięksi modowi zbrodniarze, mający jeszcze więcej grzechów na sumieniu niż wspomniana korporacja, zarabiają krocie na sprzedaży ciuchów tak tanich, że aż żal nie kupić.
czytaj także
Bardziej znany jest tylko Netflix
Shein, którego wartość w 2021 roku wyceniono na 100 mld dolarów („Guardian” pisze, że to tyle co H&M i Zara razem wzięte), jest tu najlepszym przykładem. Chińska marka najprawdopodobniej zaczynała od świadczenia usług kurierskich. Niektóre źródła podają z kolei, że sprzedawała suknie ślubne kopiujące popularne trendy, ale jej rzecznik temu zaprzeczył i nie wyjaśnił, jak wyglądały początki ekspansji azjatyckiego kolosa.
Teraz, w miarę rozwoju e-commerce, mediów społecznościowych i pod wpływem pandemii, która na dobre przeniosła zakupy do sieci, firma stała się hegemonem na rynku sprzedaży odzieży. A także jej producentem, umiejącym wypuszczać rocznie blisko 315 tys. różnych stylów i trendów (czyli nawet 1 tys. dziennie). Dla porównania możliwości H&M-u nie przekraczają 4,2 tys. w skali roku.
Niewiele wiadomo także o finansowaniu i właścicielu firmy, która dzięki wykorzystaniu social mediów jest szczególnie rozchwytywana przez millenialsów i generację Z, a popularnością dorównuje chyba tylko Netfliksowi. Chris Xu, w zależności od tego, kogo zapytamy, urodził się w Chinach lub w USA, był biednym studentem, który odniósł sukces za sprawą ciężkiej pracy, albo bezwzględnym i najpewniej uprzywilejowanym specem od SEO, który szedł – miejmy nadzieję, że tylko metaforycznie – po trupach do celu.
Liczne śledztwa wykazują, że markę zbudowano na omijaniu prawa, wyzysku ludzi oraz eksploatacji planety, a jej szef stara się o obywatelstwo Singapuru, w którym przepisy dotyczące biznesu, etyki czy praw pracowniczych są jeszcze bardziej przychylne chciwym krezusom niż te obowiązujące w Chinach.
W 2021 roku Shein biła liczne rekordy – spośród wszystkich dostępnych aplikacji zakupowych zdobyła tytuł najczęściej pobieranej. Powód? Przede wszystkim niskie ceny. Modną w danym momencie sukienkę można tu kupić nawet za 10 zł. Tempo i warunki produkcji sprawiają, że włos jeży się na głowie, bo nie ma mowy o etyce i odpowiedzialności społecznej oraz środowiskowej.
Wszystko zamyka się w prostym diagramie nawyku konsumenckiego, który wygląda mniej więcej tak: nie mam się w co ubrać – kupuję – zakładam – wyrzucam. I tak w nieskończoność, bo ciuchy kupione na Shein nie nadają się do wielokrotnego noszenia z co najmniej kilku powodów.
czytaj także
Dziś hit, jutro śmieć
Po pierwsze – fatalna jakość i kiepskie dopasowanie do sylwetki. Bluzka, która świetnie wygląda na manekinie czy modelce, po rozpakowaniu w domu okazuje się wielkim rozczarowaniem. Ale czego spodziewać się po kawałku materiału, szytym w pośpiechu przez przemęczone, źle opłacane czy najzwyczajniej w świecie wyzyskiwane szwaczki lub dzieci?
Po drugie – presja modowa, która nie pozwala nosić tego samego stroju albo nawet jego części dwa razy, zwłaszcza jeśli jesteś influencerką albo osobą aspirującą do bycia fashionable. No i po trzecie – Shein śledzi albo tworzy tzw. mikrotrendy, których żywotność liczy się w dniach lub tygodniach.
Przykład? Znana instagramerka albo tiktokerka z generacji Z wrzuca ciekawą stylizację z futrzaną (do bólu niepraktyczną i obiektywnie mało estetyczną) torbą z lat 90., znalezioną w vintage shopie albo odmętach szafy starszej siostry. Zdjęcie zdobywa masę lajków, o czym natychmiast wiedzą algorytmy Shein. Firma zaczyna błyskawicznie produkować i agresywnie reklamować futrzane torby w socialach dzięki zaprzyjaźnionym lub opłacanym gwiazdom internetu, a zachęcone ofertą nastolatki kupują na potęgę coś, co za chwilę stanie się synonimem wtórności, cringe’u i braku poczucia stylu.
Dziś zatem każdy i każda może być Anną Wintour, choćby przez 5 minut. Shein tylko w to graj, bo jednym z sekretów sukcesu marki jest to, że omija instytucję projektanta i kradnie na potęgę jego pomysły. Ba, robi to nawet w stosunku do samozwańczych czy całkowicie niszowych stylistek w social mediach i jest o lata świetlne szybsza niż dyktujący trendy „Vogue”.
Polskie szwaczki powiedziały „dość”. Ale później przyszła pandemia…
czytaj także
Skracanie cyklów modowych, łatwy dostęp do klientów, wymyślanie coraz to nowych stylów (które często brzmią jak dzieło przypadku: punk academia, angelcore, coconut girl) plus naśladowanie nawyków użytkowników TikToka sprawiają, że Shein nie ma sobie równych. Ale przede wszystkim uczą konsumentów, że ubrania świadczą o ich wartości i są fajne tylko przez chwilę.
Z tego względu social media, a zwłaszcza narzędzie uwielbiane przez gen Z, nazywane są często wirtualną imitacją liceum, w którym nastolatki walczą o akceptację, popularność i poczucie przynależności do grupy, ale są uwikłane w klasistowskie stereotypy. Skoro gadżety i ciuchy są głównym aspektem potwierdzającym to, czy będziesz w gronie lubianych, czy wyśmiewanych osób, musisz nadążać i wydawać kasę. To model znany nie od dziś i wpisany w masową kulturę, która wciąż jest daleka od podkreślania swojego indywidualizmu.
Oczywiście firmy takie jak Shein, czyli wykorzystujące media społecznościowe do sprzedaży, wmawiają nam, że z ich ubraniami możemy kreować niepowtarzalny styl. Co więcej – często organizują kampanie zapraszające młodych artystów i projektantów (a w rzeczywistości podstawionych influencerów), przekonując, że wspierają niezależną modę.
Często powołują się także na nośne hasła, dotyczące chociażby inkluzywności. Dostajemy więc tęczowy merch albo linię modnych produktów dla osób noszących rozmiary większe niż przeciętne modelki (Dagmara Łacny z Fashion Revolution wskazuje, że gdyby rozmiarówka kończyła się na standardowym numerze 42, chińska marka nie odniosłaby sukcesu). To naprawdę świetnie mydli oczy. Tak samo jak rzekomo charytatywna działalność firmy.
Shein zadeklarowała, że przekaże 15 milionów dolarów na wsparcie dla pracowników zajmujących się odpadami tekstylnymi w Ghanie. To tam znajduje się jedno z największych wysypisk odzieżowych śmieci. Chciałoby się powiedzieć, że Shein ma gest. Ale tak naprawdę „rozwiązuje” problemy, które sama stwarza i umieszcza w błędnym, uzależniającym nas wszystkich kole.
W sieci natrafiłam na całą masę artykułów o dziewczynach, zadłużających się na grubą kasę tylko po to, by codziennie mieć nową stylówkę. Poprosiłam więc znajomą 20-latkę, która – jak się okazuje – też kupuje ubrania na Shein, by powiedziała, ile wydała w ostatnim miesiącu na ciuchy stamtąd i które z nich założyła. Ze wstydem przyznała, że połowę modnej i kupionej za grosze zawartości garderoby wystawi pewnie nieużywaną, z metkami na sprzedaż, a jedną czwartą wyrzuci, bo po pierwszym praniu wygląda jak po latach noszenia. Kwot nie chciała mi zdradzić.
Mogę się tylko domyślać, że mimo atrakcyjnych cen w stylu 5 zł za T-shirt nie zdołała przyoszczędzić. Taka oferta sprzyja bowiem normalizacji nadmiernej konsumpcji i zachęca do kupowania znacznie więcej, niż potrzebujesz, bo tanio, dużo, szybko i w danym momencie modnie. Ale moda nie stoi w miejscu. Góra wyprodukowanych i wyrzuconych ubrań – też nie, bo rośnie, na przykład w Chile, dokąd rocznie trafia ok. 60 tys. ton – uwaga – niesprzedanej odzieży. O tej używanej nie chcę nawet myśleć.
Jest wiele powodów, by nie kupować ubrań w sieciówkach. Wybierz swój
czytaj także
Ale na takim wyparciu najłatwiej się żeruje firmom jak Shein, które mówią tylko o tym, że „musisz kupić coś natychmiast i nie możesz nosić niczego dwa razy”. Dobrze byłoby, żebyś mimo wszystko dwa razy pomyślała przed tym, gdy znowu klikniesz „dodaj do koszyka”.
Znacznie więcej należałoby jednak wymagać od mediów oraz decydentów, którzy nieszczelnym prawem i brakiem kontroli pozwalają na to, by firmy takie jak Shein mogły otwierać kolejne szampany, świętując swoją ekspansję. Pytanie tylko, kto powinien wywierać presję na rządzących? I jak w świecie zmonopolizowanym przez umoczonych w tym procederze gigantów cyfrowych uciec od kapitalistycznej turbokonsumpcji?
Europejska Agencja Środowiska zapowiada, że walka z szybką modą będzie priorytetem działań zmierzających ku rozwojowi gospodarki obiegu zamkniętego. Na razie jednak nie widać, by ktokolwiek faktycznie chciał położyć kres chińskiemu zjawisku. Prędzej jestem w stanie sobie wyobrazić, że za oknem będę mieć górę ubrań. Może to wygodna wymówka, by bezczynnie czekać na katastrofę. A może zachęta, by przestać kupować. To chyba najbardziej rewolucyjne, co można dziś zrobić kapitalizmowi.