Świat

Obejrzyjcie „Seaspiracy”. Ten dokument wreszcie mówi, jak jest

Rybackie statki-molochy pozbawiają lokalną ludność źródła utrzymania. Rezerwaty morskie to często farsa, bo dopuszcza się na nich przemysłowe połowy. W Unii intensywność trałowania jest większa na obszarach chronionych niż niechronionych. Nie dowiedzielibyście się tego z „Błekitnej planety”, ale „Seaspiracy” mówi wprost: komercyjne rybołówstwo jest przyczyną numer jeden wymierania zwierząt morskich.

Kiedy BBC zrobiło film o kryzysie, jaki ogarnął oceany, jakimś cudem udało im się uniknąć wymienienia najważniejszej przyczyny ekologicznej katastrofy: rybołówstwa. Jedyny znaczący fragment dotyczący połowów w Błękitnej Planecie II z 2017 roku był pokrzepiającą opowiastką o tym, jak przyjazne orkom są norweskie kutry do połowu śledzi. Rybołówstwo przemysłowe zostało pokazane nie jako największe zagrożenie dla morskiej fauny, lecz jako jej wybawca.

To tak, jakby nakręcić film o kryzysie klimatycznym, nie ujawniając w nim roli koncernów paliwowych. A nie, moment, BBC już to zrobiło. W dokumencie The Truth about Climate Change z 2006 roku spółki paliwowe wymieniono jedynie w części poświęconej rozwiązaniom problemu, w kontekście eksperymentów jednej z nich z wychwytywaniem i pochłanianiem dwutlenku węgla. Oba filmy sprowadzały się do załamywania rąk nad słabo zarysowanym problemem, po czym wysuwały wniosek, że powinniśmy „coś zrobić”, bez podawania jakichkolwiek wskazówek, co też miałoby to być.

To charakterystyczne dla choroby, która toczy większość mediów: panicznego lęku przed konfrontacją z podmiotami o dominującej sile. Chociaż od tego czasu BBC wyprodukowało kilka lepszych dokumentów, nadal widać w nich tendencję do odciągania uwagi widza od korporacyjnych, zmasowanych ataków na życiodajny ekosystem i kierowania jej na kwestie, które nazywam mikrokonsumenckimi bzdurami, jak plastikowe słomki czy waciki. Uważam to za strategię wyparcia: wygodny substytut w miejsce kwestionowania rzeczywistej siły ekonomicznej. Zamiast ratować planetę, odwraca się naszą uwagę od systemowych problemów i podważa zasadność realnie skutecznych działań.

Zamiast dać się wmanewrować w poczucie winy lepiej porządnie się wkurzyć [rozmowa]

W centrum neoliberalizmu leży przekonanie, że środek ciężkości podejmowania decyzji można przesunąć z demokratycznego rządu na jednostkę za pośrednictwem działania „rynku”. Zamiast wykorzystywać politykę do zmieniania świata na lepsze, to samo możemy osiągnąć poprzez decyzje zakupowe. Jeśli przyjmiemy, że neoliberałowie chociaż częściowo w to wierzą, powinno im zależeć na tym, byśmy byli możliwie jak najlepiej poinformowani – tak aby skutecznie wykorzystywać prawo do decydowania w tej wielkiej demokracji konsumenckiej. A jest dokładnie na odwrót – media utrzymują nas w całkowitej niewiedzy co do skutków naszej konsumpcji.

Tymczasem jedna z zasłon naszej ignorancji właśnie opada. Przy niewielkim budżecie i w pierwszym filmie, jaki kiedykolwiek zrealizowali, Ali i Lucy Tabrizi osiągnęli coś, co nie udało się medialnym gigantom: wymierzyli cios bezpośrednio w najpotężniejszych. Ich film dokumentalny Seaspiracy znalazł się na pierwszym miejscu w rankingu oglądalności Netflixa w kilku krajach, w tym w Wielkiej Brytanii (ja też mam w tym swój skromny udział). Ludzie nareszcie otwierają oczy na zdumiewający fakt, że rozciąganie gigantycznych sieci na dnie morskim, rozpinanie sznurów haczykowych o długości 45 kilometrów czy uporczywe poławianie zagrożonych gatunków może, no wiecie, mieć jakiś wpływ na życie w oceanie.

Film ma swoje niedociągnięcia. Przewidywana data światowej zapaści łowisk, którą wymienia, jest już nieaktualna. Dwie liczby dotyczące przyłowów są błędne. Dwutlenek węgla pochłaniany przez organizmy żywe pomylono w filmie z procesem pochłaniania CO2 przez oceany. Jednak przesłanie filmu trafia w dziesiątkę: połowy przemysłowe – kwestia, o zgrozo, kompletnie zaniedbana przez media i organizacje zajmujące się ochroną środowiska – prowadzą wiele dzikich gatunków i ekosystemów na całym świecie na skraj upadku.

Rybackie statki-molochy z najbogatszych krajów pozbawiają lokalną ludność źródła utrzymania. Wiele „morskich rezerwatów” to farsa, bo nadal dopuszcza się w tych akwenach rybołówstwo przemysłowe. Co więcej, w Unii Europejskiej intensywność trałowania jest większa na tzw. obszarach chronionych niż niechronionych. „Owoce morza ze zrównoważonych łowisk” często takimi nie są. Komercyjne rybołówstwo jest przyczyną numer jeden wymierania zwierząt morskich. Do tego bywa ono równie okrutne wobec ludzi: niewolnictwo i inne rażące praktyki wyzysku siły roboczej są tu na porządku dziennym.

Według najnowszych danych Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) tylko 6,2 proc. światowej populacji ryb morskich nie jest jeszcze „całkowicie wyeksploatowanych” lub „nadmiernie przełowionych”, a ten skromny odsetek wciąż spada.

„Całkowicie wyeksploatowane” oznacza, że ryby łowi się na poziomie „maksymalnego podtrzymywalnego połowu”, czyli najwięcej, ile się da, byle nie wyczerpać zasobu całkowicie. To kardynalny cel zarządzania rybołówstwem. Jednak z punktu widzenia ekologów często oznacza to nadmierną eksploatację. Jak wykazują badania profesora Calluma Robertsa, przed rozpoczęciem przemysłowych połowów populacje ryb i innych zwierząt morskich były o wiele liczniejsze, a stan dna morskiego w wielu miejscach wyglądał całkiem inaczej. Nawet „dobrze zarządzane” rybołówstwo na poziomie maksymalnego połowu uniemożliwia odbudowę różnorodnych i bogatych ekosystemów.

Fabryka jest jak monstrum, które pożera wszystko

Zgadzam się jednak z tym, że szczegóły są istotne i że choć w każdym filmie dokumentalnym mogą się zdarzyć błędy – tak samo jak w dziennikarstwie czy badaniach naukowych – powinniśmy zachowywać pedantyczny stosunek do faktów. Dlaczego zatem badający rybołówstwo naukowcy, którzy tak głośno wypominają błędy w Seaspiracy, nie mają problemu z o wiele poważniejszymi przeinaczeniami i pominięciami w Błękitnej Planecie II i jej następczyni, Błękitnej Planecie Live?

W Błękitnej Planecie Live odwracanie uwagi i zafałszowywanie faktów wspięły się na zupełnie nowe wyżyny. Chociaż film koncentrował się głównie na plastiku, ani razu nie wspomniano o przemyśle, który go produkuje. Tak jakby plastik, kryzys klimatyczny i przełowienie spadły na nas z nieba. Zręcznie wymijając wszystkie interesy wpływowych podmiotów, większość zaproponowanych rozwiązań stanowiły mikroskopijne, technologiczne plasterki: ratowanie osieroconych fok, „sianie” raf koralowych w szkółkach, wyjmowanie haczyków z pysków rekinów. Niektóre stwierdzenia były nie tyle błędne, ile wręcz absurdalne. Na przykład to, że możemy „oczyścić ocean z plastiku” poprzez sprzątanie plaż.

Rosną góry plastikowych śmieci

Skąd więc milczenie krytyków? Prawdopodobnie stąd, że część naukowców zajmujących się rybołówstwem z czasem zaczęła utożsamiać się z przemysłem, od którego zależy ich przetrwanie, jak zauważył światowej sławy biolog Ransom A. Myers. I tak skandalicznych rozmiarów zniekształcenia działające na korzyść tego przemysłu przechodzą niezauważone, podczas gdy o wiele mniejsze błędy, które w niego uderzają, są bezlitośnie piętnowane.

Symbolem problemu są dla mnie dwa określenia, na które co rusz natrafiam w oficjalnych i naukowych publikacjach: „niedostatecznie poławiane” i „niedostatecznie wyeksploatowane”. To terminy używane przez naukowców na określenie populacji, które nie są poławiane z maksymalną wydajnością. Słowa obnażają sposób, w jaki myślimy, a te są wyjątkowo klarowne i zatrważające. Zdają się należeć do innych czasów, w których wierzyliśmy w doktrynę o dominacji – w święty obowiązek ludzkości, by czynić sobie Ziemię poddaną. Podejrzewam, że Seaspiracy tak bardzo irytuje niektórych ludzi, bo ujawnia nie tylko złe praktyki, ale cały system przekonań.

Monbiot: Łosoś z malowniczej Szkocji, czyli jak konsumpcjonizm zabija wyobraźnię

Czas, by zobaczyć oceany w nowym świetle: by zacząć traktować ryby nie jak owoce morza, ale dziką przyrodę; by traktować ławice ryb nie jako zasób, ale populacje, a morski łańcuch pokarmowy jako ekosystem, a nie łowisko. Czas, by zacząć postrzegać ich egzystencję w kategorii cudu natury, nie zaś okazji do eksploatacji. Czas, by na nowo zdefiniować nasz stosunek do błękitnej planety.

**
George Monbiot jest dziennikarzem i działaczem ekologicznym. Publikuje w „Guardianie”. Jego najnowsza książka nosi tytuł Out of the Wreckage.

Artykuł opublikowany na blogu autora. Z angielskiego przełożyła Anna Opara.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij