Dlaczego samochód jest idealnym środkiem segregacji społecznej i czemu w największym mieście stanu Missouri ludzie muszą chodzić do pracy pieszo kilka kilometrów?
Kiedy po spędzeniu dziecięciu godzin w samolocie wysiedliśmy na lotnisku w Saint Louis, przeszliśmy dokładną kontrolę paszportową i przez dwadzieścia minut bezskutecznie czekaliśmy na pojawienie się naszej walizki na taśmie bagażowej, zaczęło do nas docierać, że to nie będzie zwykła podróż zagraniczna. Kiedy po kolejnych trzydziestu minutach okazało się, że ludzie, którzy mieli odebrać nas z lotniska, najprawdopodobniej nie przyjadą, zaczęliśmy panikować. Na lotnisku nie było WiFi, nie mieliśmy zapisanych zapasowych numerów kontaktowych w telefonie, a na pytanie jak najłatwiej dojechać do centrum, uśmiechnięci pracownicy lotniska z zakłopotaniem wzruszali ramionami.
– Przede wszystkim nie jedźcie metrem tak późno wieczorem, to niebezpiecznie – oznajmił starszy pracownik islandzkich linii lotniczych Wow Air, kiedy poprosiliśmy go o radę.
– To lotnisko jest do niczego – powiedział ktoś inny, kiedy po raz kolejny z cierpliwością tłumaczyliśmy mu naszą sytuację.
Nie mam wątpliwości, że gdyby mogli nam jakoś pomóc, na pewno by to zrobili. Ale nie mogli. Ostatecznie zdecydowaliśmy się więc pójść na postój taksówek, skąd indyjski kierowca z naklejką „I love Jesus” na przedniej szybie zawiózł nas nad do pobliskiego hotelu (słyszał, że jest stosunkowo tani i nic nam w nim nie grozi).
Zanim się pożegnaliśmy, zaproponował jeszcze, żebym zadzwonił do niego, jeśli rano będziemy potrzebować dokądś pojechać. Podobno zrobi to za darmo, bo chce pomóc rodzinie z dwójką małych dzieci – czyli nam.
Przeczekaliśmy więc noc w road-motelu i długo oglądaliśmy amerykańskie kreskówki, bo nasze dwie małe córki walczyły z jet lagiem i obudziły się o wpół do czwartej rano.
James McAnally, kurator galerii The Luminary, do której moja żona jechała na rezydencję, miał odebrać nas z samego rana. W motelu był już internet, więc mogliśmy się z nim skontaktować. Kiedy zaczęło wschodzić słońce, uświadomiliśmy sobie, w jakiej scenerii się znajdujemy. Klasyczne amerykańskie przedmieścia z restauracjami drive-in, fast foodami, stacjami benzynowymi i wszechobecnymi drogami.
Ale jeszcze ciekawiej zrobiło się, kiedy spojrzeliśmy na GPS. Zupełnym przypadkiem przeczekaliśmy noc w Ferguson, czyli na przedmieściach St. Louis, gdzie w 2014 r. policjant Darren Wilson zastrzelił Michaela Browna. Właśnie tutaj rozpoczęła się nowa fala afroamerykańskich protestów, która przerodziła się później w ruch Black Lives Matter.
Gorące lato w sercu Ameryki
Jeszcze w XIX wieku w społeczeństwie amerykańskim dyskutowano o tym, czy właśnie St. Louis nie powinno zostać stolicą Stanów Zjednoczonych. Miasto to znajduje się w samym środku Ameryki i spotyka się w nim szereg zjawisk charakterystycznych tak dla południa, jak dla północy kraju. St. Louis znajduje się też na pograniczu dwóch stref klimatycznych – umiarkowanej i podzwrotnikowej. W zimie panują tu silne mrozy, a latem niemal tropikalne upały, wysoka wilgotność powietrza i gwałtowne ulewy. W gorszych sytuacjach w mieście rozlega się wycie syren, które ostrzegają przed nadchodzącym tornadem. Podobno najlepiej schować się wtedy w piwnicy. Jeśli nie masz w domu piwnicy, a sytuacja jest naprawdę poważna, trzeba udać się do łazienki, położyć w wannie i nakryć materacem. Bardzo sobie więc życzymy, żeby w ciągu najbliższych dwóch tygodni nie usłyszeć syren.
Położenie miasta w samym środku federacji przekłada się też na to, jak wygląda tutejszy transport publiczny. Sytuacja nie jest tak straszna jak na przykład w Atlancie, Houston czy w Miami, gdzie bez auta rzeczywiście nie da się obejść. Jeździ tu nawet jedna linia metra naziemnego, łącząca centrum z lotniskiem Lambert Airport.
Stan miejskiego transportu zbiorowego jest jednak taki, że do każdego miejsca najłatwiej dotrzeć autem, a samo miasto wygląda tak, jakby zbudowane zostało właśnie na potrzeby samochodów i kierowców. Cztero-, pięcio-, sześciopasmowe, ogromne „obwodnice” przecinają niemal każdy jego zakątek, a pieszym bardzo trudno je obejść. Nierzadko zdarzało nam się, że na przejściu dla pieszych spędzaliśmy ponad pięć minut.
Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!
czytaj także
Kiedy pytaliśmy miejscowych artystów i aktywistki, ile kosztuje bilet autobusowy i jak dojechać do centrum, niewielu potrafiło odpowiedzieć, bo po prostu nie jeżdżą transportem publicznym. Nikt nie zaproponował nam jednak pożyczenia auta, więc musieliśmy na własną rękę stopniowo oswoić się z miejscową ZTM.
Z komunikacji miejskiej korzystają tu przede wszystkim biedniejsi Afroamerykanie, którzy z zainteresowaniem i rozbawieniem patrzą na zabłąkaną, porządną czteroosobową rodzinkę z Europy. Po zorientowaniu się w dziwnym systemie oznakowań przystanków autobusów miejskich, da się po mieście całkiem wygodnie podróżować.
Szokujące jest, że ok. dwadzieścia procent mieszkańców St. Louis, miasta w jednym z najbardziej rozwiniętych krajów na świecie, nie stać nawet na transport publiczny. Pokonują duże odległości pieszo, wielu z nich do pracy i z powrotem przechodzi każdego dnia po kilka kilometrów.
Mimo że miasto wewnętrzne ma niewiele ponad 300 000 mieszkańców, wszystko jest tu od siebie niewyobrażalnie daleko. To jedna z cech charakterystycznych St. Louis. Nie sprawia ono wrażenia miasta, lecz raczej zdecentralizowanego zlepku różnych dzielnic i społeczności, między którymi znajdują się stosunkowo głębokie okopy. To jedna z cech amerykańskiego społeczeństwa, której nie potrafię w pełni zrozumieć. Idąc z idyllicznego parku Tower Grove przez Grand Boulevard na południe, mija się odcinek pełen międzynarodowych restauracji, sklepików i kawiarni. Ale zaledwie kilka przecznic dalej dociera się do dzielnicy Gravois Park, czyli miejsca, które jeszcze kilka lat temu miało największe wskaźniki przestępczości, gdzie konkurują ze sobą miejscowe gangi narkotykowe, wokół których niczym zombie snują się narkomani otępieni opiatami albo pobudzeni crackiem.
Uświadamiamy sobie to wszystko, ponieważ nie mamy auta i poruszamy się po mieście pieszo albo komunikacją miejską. Dla reszty Amerykanów to zupełnie zwyczajna część życia, nad którą w ogóle się nie zastanawiają. Dopiero krytyczka sztuki Sarrita, która do St. Louis przyleciała na kilka tygodni z Berlina, była w stanie powiedzieć mi coś na ten temat.
– Dopiero w Berlinie uświadomiłam sobie powagę tej sytuacji. Codzienne strzelaniny i przemoc traktuje się tu jako zupełnie zwyczajną rzecz. To coś, czego Europa po prostu nie zna. W Berlinie nie zastanawiam się, gdzie mogę pójść, żeby nic mi się nie stało. A tutaj każdy w ten sposób dorasta.
czytaj także
Oaza w środku walki gangów
Nasza rodzina przez dwa tygodnie mieszkała na Cherokee Street w południowej części miasta. Już od jakichś dwudziestu lat jest to dzielnica imigrantów z Meksyku. Lokalne restauracje oferują za bezcen niesamowite burrito i quesadille. Na pierwszy rzut oka widać, że Cherokee Street znajduje się już w zaawansowanym stadium gentryfikacji – okolicę zapełniły galerie, hipsterskie lokale, kawiarnie i bary, które naturalnie wtapiają się w meksykańskie supermarkety i bistra. Ale tutaj też słyszymy wystrzały z broni palnej. Pewnie ktoś się bawił i w biały dzień strzelał w powietrze. Niecałych dwieście metrów od naszego domu znajduje się wspomniana mekka dealerów, Gravois Park.
– Co tu dużo mówić, ja codziennie śpię ze spluwą pod poduszką – mówi mi na oko pięćdziesięcioletni mieszkaniec, z którym zacząłem rozmawiać podczas jazdy autobusem. – Jeszcze niedawno wydawało się, że okolica się zmienia i że dzielnica zrobi się całkiem spokojna. Ale teraz mam na ulicy dwa trap house’y i jak idę rano do pracy, to wolę nie patrzeć w tamtym kierunku. Ostatnimi czasy mamy tu niezłą masakrę – śmieje się, a ja mam wrażenie, że rozmawiam z mężczyzną, który w życiu naprawdę sporo przeszedł. Tych kilku młodych gangsterów, którzy na handlu narkotykami chcą zarobić porządne pieniądze, nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi.
„Łapać kobiety za cipki? Daj spokój! Każdy mówi takie rzeczy. A kobiety to nie?“
czytaj także
Według statystyk St. Louis wyprzedziło niedawno Detroit w rankingu najbardziej niebezpiecznych miast Stanów Zjednoczonych. Jednak paradoksem jest to, że przyczyną przestępczości jest przede wszystkim wyrównywanie rachunków między młodymi gangami, więc rzadko kiedy wchodzi ona w zwykłe życie reszty społeczeństwa.
– Liczba zabójstw w mieście rośnie, ale nigdy nie słyszałam na przykład, żeby ktoś napadł kogoś niewinnego w nocy. Zazwyczaj chodzi o konkurujące gangi i ich kulturę przemocy – mówi Sarrita, kiedy palimy razem na drewnianej werandzie naszego mieszkania.
White Flight & Ruin Porn
Choć mamy tendencję do myślenia o Stanach Zjednoczonych jako o tyglu narodowości i grup etnicznych, rzeczywistość St. Louis przypomina nam, że amerykańskie społeczeństwo zdecydowanie nie jest „postrasowe”, jak pisano na całym świecie po wybraniu Baracka Obamy na prezydenta.
Wprawdzie na co dzień kontakty między rasami wyglądają niemal idyllicznie i chyba w żadnym europejskim mieście współistnienie różnych grup etnicznych nie sprawia wrażenia czegoś tak naturalnego i normalnego jak tutaj, to jednak amerykański rasizm już od jakiegoś czasu jest naprawdę wyrafinowany, a przede wszystkim strukturalny.
W St. Louis ukazuje to dobrze ulica Delmar Boulevard, która przecina całe miasto i dzieli je na część północną i południową. Ulica naprawdę sprawia wrażenie linii podziału, której zdecydowanie nie chcą przekraczać biali Amerykanie z klasy średniej, a jeśli już, to wyłącznie autem. Północna część miasta wewnętrznego znajduje się w stanie rozkładu i krótkie spojrzenie wystarczy, żeby przypomniały się nam słynne zdjęcia upadającego Detroit. Drzewa i krzewy porastają zrujnowane, opuszczone domy z cegły, a dawne mieszczańskie posiadłości pokazują swoje wnętrzności ulicznym gapiom. Amerykanie mają już nawet określenie na poczynania turystów, którzy przejeżdżają do dawnych miast przemysłowych w tym regionie, żeby pooglądać upadek spowodowany dezindustrializacją: „ruin porn”.
St. Louis to jedno z pierwszych amerykańskich miast, których dotknął ten fenomen. Dawna industrialna chluba amerykańskiego Środkowego Zachodu, gdzie do dziś ma siedzibę na przykład znany browar Budweiser, w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat straciła pół miliona mieszkańców (od lat 50. liczba mieszkańców miasta wewnętrznego spadła z 850 000 do obecnych 310 000) i wciąż nieskutecznie walczy z wyludnianiem się miasta.
Jednak jeszcze ciekawsze jest to, że w północnej, zdewastowanej części miasta Afroamerykanie stanowią 90% mieszkańców, podczas gdy na południu jedynie 30%. Ogólnie w St. Louis niewielką większością przeważają afroamerykańscy mieszkańcy. Ta dysproporcja mówi dużo więcej o amerykańskim rasizmie niż liczba mieszanych par, które można spotkać na ulicy (a jest ich tutaj naprawdę dużo).
czytaj także
Mimo to północna część St. Louis jest ważnym miejscem dla afroamerykańskiej społeczności. Nie tylko dlatego, że w dzielnicy The Ville, która należy obecnie do najbardziej zdewastowanych części miasta, urodził się sławny prekursor rock’n’rolla Chuck Berry – w latach 60. miał tu też miejsce jeden z pierwszych sporów sądowych, który doprowadził do usunięcia segregacji rasowej podczas zakupu nieruchomości. Do tego czasu Afroamerykanie nie mogli kupować sobie domów ani mieszkań na niektórych ulicach i w niektórych dzielnicach (chodziło oczywiście o obszary zamieszkiwane przez białych).
Być może to również przez zniesienie segregacji społeczeństwo amerykańskie odnotowało w latach 60. fenomen „białej ucieczki” (white flight), polegający na tym, że biali mieszkańcy zaczynają przeprowadzać się z centrów dużych amerykańskich miast na jego skraje i przedmieścia. W St. Louis ten proces trwa do dziś i nabiera niemal absurdalnych wymiarów. Sąsiednie St. Charles, tworzone przede wszystkim przez niską przedmiejską zabudowę, ma obecnie większą liczbę mieszkańców niż samo St. Louis.
Śmierć Michaela Browna nie była wyjątkowa
Tydzień po wylądowaniu jadę wreszcie (samochodem, jakżeby inaczej) ulicami Ferguson z kuratorem i artystą Gavinem, który przeprowadził się do St. Louis trzy lata temu. Spokojne miasteczko powstało w wyniku wyprowadzki białych mieszkańców z centrum w latach 80. Jak tylko Afroamerykanie zaczęli przenosić się z centrum na peryferie, biali migrowali jeszcze dalej. Mimo to Ferguson wyróżnia to, że ludność jest tu bardzo wymieszana – mniej więcej pół na pół. Gavin zatrzymuje samochód koło miejsca, gdzie leżą wieńce i płoną świeczki. Tutaj policjant Darren Wilson zastrzelił młodego Michaela Browna, co dało początek dużym demonstracjom i niepokojom ulicznym.
Ferguson naprawdę nie sprawia wrażenia klasycznego getta o dużej stopie przestępczości, jak często opisywane jest w mediach. W samym St. Louis widziałem dziesiątki gorszych miejsc. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego akurat ta sprawa spowodowała tyle reakcji i dlaczego właśnie tutaj doszło do zabójstwa. Kawałek dalej przejeżdżamy przez ulicę pełną stacji benzynowych, fast foodów i małych sklepików z ubraniami.
– W tym burger barze spotykali się aktywiści, kiedy planowali kolejne działania podczas protestów – opowiada mi Gavin, a po jego rozbawionej minie widzę, że nie tylko mnie wydaje się to trochę dziwne. – Zdecydowana większość słynnych ujęć i zdjęć z Ferguson jest właśnie z tej ulicy – uśmiecha się Gavin.
Uświadamiam sobie, że śmierć Michaela Browna nie była nijak wyjątkowa. Miejscowych przeraziła arogancja policji oraz to, że zostawiła bezwładne ciało Browna na ulicy, gdzie leżało przez kilka godzin w biały dzień. Ale nawet w samym St. Louis nie był to pierwszy podobny przypadek. Motorem protestów i demonstracji było raczej długotrwałe niezadowolenie z sytuacji w mieście i ze spychania afroamerykańskiej społeczności na margines. Wiele osób wyszło na ulice właśnie dlatego, że doszło do tego na owych bezproblemowych przedmieściach, do jakich zalicza się Ferguson.
Niewiele osób potrafi wyobrazić sobie coś konkretnego pod określeniem „strukturalny rasizm”. Ale materializuje się ono na ulicach St. Louis. Miasto jest podzielone na różne obszary na podstawie rasy, a przede wszystkim klasy społecznej mieszkańców. Afroamerykanie też mają swoją klasę średnią i wyższą. W północnej części nie mieszkają więc po prostu Afroamerykanie, lecz przede wszystkim najbiedniejsi Afroamerykanie, którym bardzo trudno wygrzebać się z getta.
Strukturalny rasizm opiera się na złożonym systemie segregacji, który rozpoczyna się już na przykład tym, że banki nie udzielają pożyczek osobom mieszkającym w „złych dzielnicach”. Kiedy miejscowi chcą pozbyć się problematycznej dzielnicy, po prostu likwidują w niej szkołę podstawową, oczyszczając w ten sposób miejsce, gdzie developerzy mogą później wybudować nowe domy dla bogatszej klienteli. Dodajmy do tego jeszcze alokację podatku, która umożliwia najbogatszym mieszkańcom miasta określać, na jakie projekty przeznaczone zostaną ich pieniądze. St. Louis ma dzięki temu jeden z najlepszych ogrodów zoologicznych w Stanach Zjednoczonych, a wstęp do niego jest darmowy, a także inne instytucje w rodzaju galerii i muzeów, które można zwiedzać bezpłatnie. Jednak w północnej części miasta nie działają zupełnie elementarne usługi publiczne, na przykład wywóz odpadów, więc wszędzie na ulicach walają się śmieci. Krótko mówiąc, ekstremalnie biedna północna część miasta nie interesuje bogatych, którzy nie chcą jej wspierać. Pośrednio pomaga im w tym alokacja podatku.
Lenistwo czy strach?
W St. Louis człowiek uświadamia sobie, że szereg stereotypów o Amerykanach jest prawdziwy. Ludzie cały czas się do ciebie uśmiechają i nawiązują kontakt osobisty. Kilka razy dziennie zdarzało się, że ktoś niespodziewanie zatrzymywał się na ulicy i zaczynał rozpływać się nad naszymi dziećmi. Do tego ludzie naprawdę odżywiają się tutaj niesamowicie niezdrowo, otyłość jest większa niż w Europie, wszędzie jeżdżą samochodem i mają niewyobrażalna problemy z służbą zdrowia. Interesującym przykładem są porody domowe.
– Pascala urodziłam w tej sypialni – mówi mi Brea, kiedy nasze dwie córki bawią się z jej dwuletnim synem w ich domu, który jest właściwie dawnym przedszkolem przerobionym na nowoczesny, przestronny, całkiem ładny dom.
Na poród domowy nie zdecydowała się po to, żeby wyrwać się ze szponów paternalistycznej służby zdrowia. Z powodu niesamowicie złożonego systemu ubezpieczenia zdrowotnego dwie położne kosztowały ją mniej niż poród w szpitalu.
– Poród w szpitalu byłby kilkukrotnie droższy. Mogą sobie na niego pozwolić tylko bogaci ludzie, którzy mają lepsze ubezpieczenie. Albo przeciwnie: najbiedniejsi, którzy dostają świadczenia federalne – Brea wymienia powody, dla których wybrała poród w domu.
Nie ma się co dziwić, że w takiej sytuacji rośnie poparcie dla amerykańskich socjalistów, dla których wprowadzenie powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego (tzw. Medicare for All) jest głównym tematem. U nas taki projekt chyba nikogo by nie szokował. Powszechna opieka zdrowotna jest dla Europejczyków czymś oczywistym.
Dopiero w St. Louis zrozumiałem, że nadmierne korzystanie z aut nie ma nic wspólnego z lenistwem, które Europejczycy tak chętnie zarzucają Amerykanom. Ważniejszym czynnikiem jest bowiem strach. Tylko samochód zapewnia nam gwarancję, że nie będziemy musieli spotkać tego oblicza St. Louis, którego chcemy przez całe życie unikać. Auto jest idealnym środkiem transportu służącym do segregacji społecznej. Łączy nas z wysepkami przyjemnych dla nas, rozsianych po całym mieście obszarów i potrafi stworzyć doskonałą iluzję harmonijnego współistnienia. Kiedy pytałem, dlaczego obszar metropolitalny St. Louis z niemal 3 milionami mieszkańców ma tylko jedną ubogą linię metra, otrzymałem szokującą odpowiedź.
– Miasto po prostu nie chce rozwijać linii metra, żeby najbiedniejsi ludzie z gett nie mogli tak łatwo dotrzeć do centrum i lepszych obszarów mieszkalnych – odpowiedziała mi kuratorka Brea McAnally.
Władze miasta celowo stwarzają więc bariery w publicznej infrastrukturze transportowej, żeby utrzymać poszczególne społeczności z dala od siebie.
Prawdziwe oblicze Ameryki
Dla wielu (przede wszystkim białych) mieszkańców wydarzenia w Ferguson z 2014 r. ujawniły szereg problemów, których do tej pory w ogóle nie dostrzegali, ponieważ istniejący system uważali za naturalny i normalny.
– Ferguson zmienił też nasz sposób myślenia o tym, czym jest dobra i zła sztuka. Zaczęliśmy współpracować z afroamerykańskimi aktywistami i wspieramy taką sztukę, która ukazuje ułomności amerykańskiego społeczeństwa – mówią zgodnie James i Brea, kuratorzy galerii The Luminary na Cherokee Street, którzy zaprosili nas do centrum amerykańskich „Heartlands”. Dzięki aktywistom, artystom, przedstawicielom różnych kościołów wyznaniowych, które mają tu duży wpływ i na białą, i czarną społeczność, a także dzięki pracownikom socjalnym, St. Louis próbuje robić coś ze swoimi problemami. Ale jeśli te zmiany nie przełożą się na zmiany na poziomie politycznym, ludziom raczej trudno będzie przeforsować coś naprawdę istotnego. Paradoksalne jest wciąż to, że miasto St. Louis jest bastionem partii demokratycznej, która cały ten system stworzyła i z powodzeniem utrzymuje przy życiu.
Niewiele krajów znamy tak dobrze jak Stany Zjednoczone. Dzięki hollywoodzkim produkcjom i telewizji kablowej sam spacer po dowolnym amerykańskim mieście dostarcza nam niemal „filmowych wrażeń”. Te obrazy i scenerie na stałe zamieszkały w naszej wyobraźni. Ale często idealizujemy sobie Amerykę i mamy wrażenie, że Nowy Jork, Los Angeles i urzekające krajobrazy reprezentują całe USA. Jednak równinny, trochę nudny, wiejski krajobraz stanu Missouri dostarcza innej perspektywy, która odzwierciedla prawdę o Ameryce wiarygodniej. Choć wielu współczesnych polityków nadal wskazuje Stany Zjednoczone za wzór, peryferie tego kraju sprawiają wrażenie nocnego koszmaru – na pewno nie miejsca, którym chcielibyśmy się kiedyś sami stać.
czytaj także
**
Tłum. Olga Słowik