Rys. Anna Pluta

 

Świat

„Łapać kobiety za cipki? Daj spokój! Każdy mówi takie rzeczy. A kobiety to nie?“

Członkowie Partii Republikańskiej z Georgii zjechali do hotelu Hilton dwadzieścia mil na północny-wschód od Atlanty. Pojechałem tam za nimi chcąc się nauczyć, jak wygrywać wybory.

Dzięki wsparciu czytelników Krytyki Politycznej, nasz reporter Dawid Krawczyk poleciał na Amerykańskie Południe – do Georgii, stanu, w którym urodził się Martin Luther King i odrodził Ku Klux Klan. Jeździł po hrabstwach wokół Atlanty i rozmawiał z ludźmi, którzy dokładnie rok temu, 8 listopada, wybrali Donalda Trumpa na prezydenta. Kim są? Dlaczego bogobojni mieszkańcy południowych wiosek zagłosowali na nowojorskiego biznesmena? Czy Ameryka Trumpa to rzeczywiście spełnienie ich marzeń? Jak wyobrażają sobie przyszłość? Seria reportaży z Głębokiego Południa USA tylko na KrytykaPolityczna.pl.

I.

Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!

II.

Armia boga kontra socjalistyczne imperium zła

III.

„Ślubuję wierność fladze Stanów Zjednoczonych i Republice, którą ona reprezentuje. Jeden naród, Bogu oddany, niepodzielny, wszystkim wolność i sprawiedliwość zapewniający” – z prawą ręką na sercu, zwróceni w stronę flagi ludzie recytują słowa narodowej przysięgi. Raczej starsi, ale jest trochę młodszego narybku, raczej kobiety, ale nie brakuje mężczyzn, raczej biali, ale nie wszyscy. Obecni i przyszli członkowie Partii Republikańskiej z Georgii zjechali do hotelu Hilton Marietta, dwadzieścia mil na północny-wschód od Atlanty. Będą uczyć się, jak wygrywać wybory.

Miałem jechać z Mattem, żeby zobaczyć „prawdziwą Georgię”. Jednak zamiast białego chevroleta z rana czekał na mnie SMS: „Muszę odwołać nasze plany. Jak chcesz, to o 9:45 przyjedź do Hiltona Marietta. Cała sala pełna republikanów. Mają tam warsztat z robienia kampanii wyborczej”.

 

Obsługa przy wejściu jest trochę zaskoczona moją obecnością. Skąd w ogóle wiem, że tu są? Przecież warsztat jest wewnętrzny, dla ludzi z partii. Głównodowodząca długo studiuje legitymację prasową. W końcu po konsultacjach z resztą kierownictwa uśmiecha się i mnie wpuszcza. Kategorycznie zabrania mi nagrywać. Zdjęcia OK, tylko bez nagrywania.

Siadam z tyłu, ale szybko muszę wytłumaczyć sąsiadom, że jestem reporterem. Nie ślubowałem wierności fladze (zastanawiałem się, czy doceniliby, gdybym wjechał z Bogurodzicą, ale ostatecznie zdecydowałem się godnie pomilczeć) ani tym bardziej nie modliłem się za „najlepszego prezydenta, jakiego mogliśmy sobie wymarzyć”. Oglądam prezentację za prezentacją jakichś lokalnych speców od przemysłu polityczno-kampanijnego. W Stanach wybory trwają 365 dni w roku, 24 godziny na dobę – zawsze trzeba kogoś wybrać, jak nie prezydenta, to Kongres, a są jeszcze tysiące mniej spektakularnych miejsc do obsadzenia – od lokalnych władz w hrabstwie po dyrektorki szkół.

– Nie kupujcie rzeczy, których wasi wyborcy nie potrzebują. Czy naprawdę musicie mieć te dziesiątki tysięcy wizytówek? Albo setki wielkich kartonów z waszym nazwiskiem? – pyta ze sceny Bob Ott, wyciągając kolejne połacie plastiku zadrukowane jego nazwiskiem w żółto-czarnych barwach. – Kampanijni spece będą wam chcieli wcisnąć wszystko i wydadzą każdego dolara, którego zobaczą na oczy.

Bob Ott bawi i uczy, jak wygrywać wybory. Fot. Dawid Krawczyk

Bob Ott jest komisarzem w hrabstwie Cobb, pilotem linii lotniczych Delta i prawdziwym weteranem kampanii wyborczych. – Torby to był strzał w dziesiątkę. Duże, pojemne torby na zakupy. Kto by takiej nie potrzebował? Moje stewardessy biorą je ze sobą wszędzie. Tak samo gospodynie domowe. Nie pamiętam, ile razy widziałem moje nazwisko u kogoś w wózku z zakupami w Wallmarcie. – Bob opowiada, a cała sala notuje. Na koniec ma dla przyszłych kongresmenów, radnych i dyrektorek jedną radę. – Zanim wystartujecie w wyborach, napiszcie do siebie krótki list: „Słuchaj, stałeś się kretynem i zaprzeczeniem wszystkich wartości, które przyświecały ci na początku twojej politycznej kariery. Czas skończyć”. Zróbcie jeszcze dwie kopie, wsadźcie je do osobnych kopert i rozdajcie trzem najbliższym osobom. Poproście, żeby wysłały wam te listy wtedy, kiedy uznają to za konieczne. Pamiętajcie o tym i powodzenia na wyborach! – kończy i schodzi ze sceny przy brawach całej sali. Po kilku krokach wraca jednak na podium, przerywając oklaski. – Żeby było jasne, nie dostałem jeszcze żadnego z tych listów z powrotem.

Brawa! Śmiechy! Ekstaza!

Inne prezentacje nie są już tak porywające, analityk wyników wyborczych pokazuje wszystkie możliwe mapy pomalowane na czerwono (republikanie) i niebiesko (demokraci). Najpierw omawia całe Stany, później skupia się na Georgii. Trendy na Głębokim Południu są identyczne jak w całym kraju.

Czym różni się wyborca Hillary Clinton od Donalda Trumpa? Wszystkim, a w szczególności: wykształceniem, rasą, płcią i miejscem zamieszkania. Kiedy spojrzymy na powyborczy krajobraz, podświetlając kolorem zwycięzcy nie stany, a poszczególne hrabstwa, to zdecydowana większość Ameryki będzie czerwona (2600 hrabstw dla Trumpa, 500 dla Clinton). Jak to możliwe, skoro więcej ludzi zagłosowało na Clinton? Hillary wygrywała tylko w wielkich aglomeracjach. Trump w całej reszcie malutkich hrabstw, rozgrzewając do czerwoności mieszkańców tak zwanych flyover states, czyli biedniejszych stanów amerykańskiego interioru, przez które bogatsi tylko przelatują w drodze z jednego wybrzeża na drugie.

Wyniki amerykańskich wyborów prezydenckich 2016 z podziałem na hrabstwa. Źródło: Wikimedia

Trump najlepsze wyniki uzyskał wśród białych ewangelikan (81%), a najgorsze wśród Czarnych Amerykanów (8%). System edukacji nie jest tu aż tak istotny jak rasa i płeć. Trump wygrywa wśród tych, co skończyli tylko podstawówkę albo szkołę średnią, ale również wśród tych, którzy zaczęli college, ale nie starczyło im sił do końca. Przegrywa, ale nie dramatycznie, dopiero wśród wyborców z wyższym wykształceniem (45%).

Kiedy nerdowaty gość schodzi z analizą na poziom osiedli, wymiękam i idę po kawę do hotelowego lobby. Sącząc wątpliwej jakości zalewaję, wypuszczam się na wycieczkę po terenie centrum konferencyjnego. Jest coś dogłębnie niepokojącego w oślepiającej bieli neoklasycystycznej budowli i trawiastym dywanie pola golfowego na tyłach hotelu. Zadowoleni golfiści w chinosach w kratkę suną meleksem i pozdrawiają mnie radośnie, a mnie w głowie przewalają się sceny z obydwu wersji Funny Games i hipnotycznego horroru Get Out.

Bette Tempest i pastor K Ross Newland, uczestniczy warsztatów dla republikanów z Georgii. Fot. Dawid Krawczyk

Przy stanowisku z kawą buja się rytmicznie wysoki, grubawy facet, którego widziałem w środku.

– A ty do jakich wyborów się przygotowujesz? Pewnie prezydenckich za trzy lata? – zagaduję.

– He he, dobre, dobre. Nie, na razie Kongres. Jestem John, John Salvesen – przedstawia się, wytarłszy wcześniej ręce o swój jasny kremowy garnitur. Podśmiechuje się i przestępuje z nogi na nogę, jadąc ze small talkiem przy dzbanku z kawą. Jowialny, to jest to słowo. Ten typ jest totalnie jowialny.

– O, jesteś dziennikarzem z zagranicy, ja gadam tylko z dziennikarzami z zagranicy. Ci nasi miejscowi to w dupie byli, gówno widzieli. Gdybyś zobaczył ich podczas wieczoru wyborczego! Byłem na kolacji dla zwolenników Trumpa w jednym z hoteli. CNN-y, nie CNN-y, stoją wszyscy na podeście pod ścianą odgrodzeni od ludzi i nawet nie zejdą, nie zapytają, nie pogadają. Wiesz, wszyscy z tymi tępymi minami: „Przecież wiem wszystko”, „Wszystko rozumiem”, „Pozjadałem wszystkie rozumy”. – John przedrzeźnia ich wyjątkowo zabawnie, muszę mu to oddać. Przepoczwarza jedną głupią minę w kolejną, jeszcze głupszą.

– A później, po ogłoszeniu oficjalnych wyników latali jak kot z pęcherzem i pytali: „Jak to możliwe?”, „Co się stało?” He, he – teraz John prezentuje grymasy z katalogu „zdziwienia”. Wygląda to w jego wykonaniu równie imponująco jak tępe mordy.

Podziwia Trumpa za to, że ten mówi, jak jest, że nie jest politykiem karierowiczem, wreszcie, że wygrał z tą „kłamliwą Clinton”. Ale najbardziej za wszystkie powiedzonka, których John też uwielbia używać: „mały Rubio”, „ospały Jeb”. – To są perełki! – zaśmiewa się John.

Przypominam sobie, że kiedy jeszcze siedzieliśmy w sali obok z resztą przyszłych kandydatów szykujących się na wyborcze wyścigi, jedna z organizatorek zapytała ze sceny: „Dlaczego jesteście po stronie Republikanów? Powiedzcie to głośno”. Słyszałem, że ktoś krzyknął wtedy: „Bo u nas są lepsze kobiety” i zarechotał, dokładnie tak samo, jak rechocze teraz John.

– A był taki moment, że dziennikarze myśleli, że Trump jest skończony, pamiętasz? Jak wyciekło to nagranie, gdzie chwalił się, że mógł sobie „łapać kobiety za cipki” – podpuszczam go trochę.

– Daj spokój! Każdy mówi takie rzeczy. A kobiety to nie? Kiedy są między sobą same, dopiero się można nasłuchać – bagatelizuje. – A jeszcze coś ci powiem. W ogóle to był dobry ruch. Ty, no jedzie sobie autokarem z jakimś tam chłystkiem z telewizji, więc chce mu pokazać, jaki to nie jest kozak, bo chłystek nie marzy o niczym innym, tylko właśnie zobaczyć w nim tego kozaka. Więc Trump klasycznie pokazał „I’m the Donald”. Kolejny raz dał dokładnie to, co ktoś chciał od niego dostać.

Pastor K Ross Newland i John Salvesen rozmawiają po warsztatach w ogrodzie hotelu Hilton Marietta. Fot. Dawid Krawczyk

John ma bekę ze wszystkiego, na zmianę zaśmiewa się, podśmiewa, rechocze i parska. Jedynie temat Hillary go podburza, ale nigdy do tego stopnia, żeby pozbawić go jowialnego uśmiechu. – Wiesz, ja kiedyś nawet byłem za Hillary. Ale później nic tylko kłamała, kłamała i kłamała. Skończona oszustka. Ona mi przypomina jedną z tych lasek, którą każdy z nas miał gdzieś w liceum albo na studiach. Wszystko fajnie, pijecie, terefere, idziecie do łóżka, a później się budzisz rano i nie możesz uwierzyć, co to za raszpla. Hillary nas wszystkich oszukała.

Ciężkie drzwi do sali, z której wybyliśmy, uchylają się. Wychodzi czarna dziewczyna w bordowej sukience, wzrostem dorównująca blisko dwumetrowemu Johnowi, szczupła, z imponująca burzą ciemnych loków. – Jestem Jaz. – Podaje mi rękę z teatralnym wdziękiem. – John, ta kobieta mówi, żebyś wrócił na salę i słuchał wykładów – mówi cicho, prawie szeptem.

– Dobra, dobra, idę. Dejwid, daj mi swój numer, to się ustawimy jeszcze po warsztatach.

***

„Extended Stay America, 2239 Powers Ferry Rd SE, Marietta, GA 30067” odsyłam Johnowi esemesa z adresem mojego hotelu. Pół godziny później w progu stoją kandydat na kandydata na kongresmena i Jaz, która robi mu tę kampanię przed kampanią. – Wali w tym moim pokoju strasznie. Chodźmy do jakiegoś baru obok – proponuję.

Harry’s Pizza & Subs to knajpa z pizzą na kawałki i wielkimi kanapkami. Każda pozycja w menu przyprawia o zawał od samej lektury opisu. Gdybym miał okulary z filmowego klasyka They Live (1988), to na pewno za takimi hitami jak „Steak, Ham and Cheese Sub”, „Meatball Sub” czy „Everything Pizza” ukazałyby się hasła: „tłuszcz”, „tłuszcz” oraz „tłuszcz”. Leją tanie piwo z kija, a na ścianie wisi wielka wyblakła tapeta z wieżami World Trade Center. Zostajemy.

– Jaz, rozumiem, że to ty jesteś mózgiem całej tej operacji „Kongresmen Salvesen” – próbuję przebić się przez wodzireja z mikrofonem, który właśnie zaczął cotygodniowy quiz „Trivia Thursday”.

Obydwoje wiedzą, że to prawda, ale Jaz dyplomatycznie odpowiada, że będzie zajmować się analizą danych, bo to jest klucz do sukcesu. Studiuje ekonomię, pochodzi z Missisipi i jest wokalistką.

John będzie rozmawiał z ludźmi, bo w ogóle jego plan na wybory, to „wyjść do ludzi”. – Ja nie będę takim politykiem, co siedzi w swoim biurze, w teren wysyła asystentów, a sam obmyśla tylko jakieś śliskie, okrągłe zdania – peroruje John nad kanapką zalaną gorącą mozarellą, nie szczędząc nam kolejnych teatralnych min i gestów.

Gość od quizu ma chyba najgorszy sound system w całej Georgii. Każdy dźwięk, zanim przemknie z mikrofonu do głośników, zbiera po drodze absurdalną dawkę szumów, trzasków i chrypnięć. Przekrzykujemy się przy stoliku, ale udaje mi się poznać skróconą wersję życia Johna.

Jaz i John w Harry’s Pizza & Subs. Fot. Dawid Krawczyk

Urodził się w Los Angeles. Z dzieciństwa zapamiętał wyraźnie dwa wydarzenia. Kiedy on miał lat sześć, Charles Manson miał ich już trzydzieści pięć i wraz ze swoją „Rodziną” dokonał rzezi w willi Polańskiego, mordując Sharon Tate i trzy inne osoby. – Mieszkaliśmy naprawdę niedaleko, pamiętam całe to szaleństwo bardzo wyraźnie – zapewnia John i pierwszy raz widzę u niego zupełnie poważny wyraz twarzy. Drugie wspomnienie pochodzi z tego samego okresu. – Pełno było hipisów wtedy w L.A. Wróciłem raz do domu i pokazuję matce, co dostałem. Nigdy nie zapomnę, jak zbladła, kiedy zobaczyła, że mam całą garść narkotyków.

Później było San Francisco, Nowy Jork i kilka innych miast. Wyprowadził się z domu jako nastolatek, ale pamięta, jaką tragedią było bankructwo ojca – miał fabrykę produkującą wodę kolońską, ktoś ją podpalił i doszczętnie spłonęła. John z wykształcenia jest aktorem, dorabia jako złota rączka, ale dotychczas najwięcej czasu poświęcał grze na perkusji, teraz bierze się za politykę. – Znamy się od lat, właśnie przez zespół. Ja śpiewam, a on wymiata na perkusji. Jest naj-lep-szy! – dopowiada radośnie Jaz, a John puchnie z dumy.

– Czyli nigdy wcześniej nie byłeś zaangażowany w politykę? – upewniam się, czy dobrze wszystko zrozumiałem, bo wodzirej nie odpuszcza nawet na chwilę. Coś mogło mi umknąć w tym hałasie.

– Nie, nigdy wcześniej. Aż pojawił się Trump. Przyjechałem do lokalnego sztabu kampanii tutaj w Georgii i pytam, w czym mogę pomóc. Oni mówią, żebym chodził od drzwi do drzwi i ulotki roznosił. Szczerze, to nie chciałem chodzić po domach i nagabywać ludzi, jak jakiś świadek Jehowy, he he. Ale potrzebowali lodówki, wsiadłem w samochód, skołowałem sprzęt i za chwilę byłem już z lodówką – dumnie opowiada John.

– A w wyborach też startujesz, bo Trump?

Waha się chwilę, ale w końcu z pewnością w głosie odpowiada: – Tak, myślę, że tak. Tak, na pewno tak. Może wreszcie nadszedł czas polityków, którzy nie owijają w bawełnę. Poza tym wiem, że jestem dobrym kandydatem. Nigdy nie odwaliłem niczego, co ktoś mógłby teraz wyciągnąć. No wiesz, żadnych akcji w stylu Billa Cosby’ego.

**
Czytaj pozostałe części reporterskiego cyklu Dawida Krawczyka

Część pierwsza: Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!

Debbie Dooley. Współzałożycielka Tea Party. Ilustracja Anna Pluta.Debbie Dooley, współzałożycielka TEA Party, skrajnie konserwatywnego odłamu Partii Republikańskiej, opowiada o swojej miłości do Ronalda Reagana i nadziejach związanych z Trumpem. Po dwóch godzinach rozmowy zabiera naszego reportera na swoją ulubioną strzelnicę, gdzie można postrzelać sobie do tarczy z Kim Dzong Unem.

**

Część druga: Armia boga kontra socjalistyczne imperium zła

Rys. Anna PlutaJeden dzień. Sześcioro bohaterów: republikanki zakochane w  Beacie Szydło, Jarosławie Kaczyńskim i różańcu do granic, weteran kampanii wyborczych na wojnie z socjalizmem oraz emerytowany pułkownik amerykańskiej armii i jego żona

Ten tekst powstał dzięki waszym dotacjom. Chcemy robić dziennikarstwo, które ma oparcie w rzeczywistości, a nie w depeszach przepisanych z zagranicznej prasy. Dziękujemy, że potraficie to docenić. Jeśli zależy wam, żeby takich materiałów mogło powstawać więcej, wesprzyjcie nas tutaj.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Dawid Krawczyk
Dawid Krawczyk
Dziennikarz
Dziennikarz, absolwent filozofii i filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, autor książki „Cyrk polski” (Wydawnictwo Czarne, 2021). Od 2011 roku stale współpracuje z Krytyką Polityczną. Obecnie publikuje w KP reportaże i redaguje dział Narkopolityka, poświęcony krajowej i międzynarodowej polityce narkotykowej. Jest dziennikarzem „Gazety Stołecznej”, warszawskiego dodatku do „Gazety Wyborczej”. Pracuje jako tłumacz i producent dla zagranicznych stacji telewizyjnych. Współtworzył reportaże telewizyjne m.in. dla stacji BBC, Al Jazeera English, Euronews, Channel 4.
Zamknij