Świat

Reich: Oto ich prawdziwy cel

Garstka miliarderów i ich marionetki z Tea Party niszczą nasz rząd. Zróbmy coś z tym.


Mój stary przyjaciel, który działa w polityce od ponad 30 lat, mówi mi, że ma dość. „Nie mogę już znieść tego, co dzieje się w Waszyngtonie”, mówi. „Niech ich wszystkich szlag trafi. Mam lepsze rzeczy do roboty”.

Mój przyjaciel wpada w dokładnie tę pułapkę, w którą wepchnąć chce nas skrajna prawica – pułapkę takiego zniesmaczenia i cynizmu, które każą nam wszystkim odpuścić sprawy polityczne. A wtedy będzie mogła swobodnie zagarnąć wszystko.

Republikanie winą za paraliż Waszyngtonu i możliwe bankructwo kraju z powodu niespłacanego długu publicznego obarczają „niechęć prezydenta do negocjacji” w sprawie Ustawy o Dostępie do Opieki Zdrowotnej. Tyle że tę ustawę już wynegocjowano. Przeszła przez obie izby Kongresu i została podpisana przez prezydenta. Przeszła również weryfikację przez Sąd Najwyższy.

Ustawie tej daleko do doskonałości, ale to samo dotyczyło ustaw o Social Security czy systemie Medicare, kiedy je wprowadzano. Konstytucja pozwala Kongresowi poprawić bądź odsunąć w czasie prawo, które nie działa tak dobrze, jak zakładano – a nawet je uchylić. Ale takie posunięcie wymaga nowego aktu prawnego – uchwalonego większością w obu izbach Kongresu i z prezydenckim podpisem (bądź kolejnym głosowaniem odrzucającym prezydenckie weto).

Nasz system nie pozwala natomiast jednej partii opóźniać, poprawiać bądź uchylać prawa krajowego metodą sparaliżowania całego rządu do czasu, aż jej żądania zostaną spełnione. Gdyby w taki sposób działała nasza demokracja, żadne prawo nie byłoby nigdy pewne ani trwale ustanowione. Zdyscyplinowana większość w izbie zawsze mogłaby użyć groźby paraliżu bądź bankructwa, by obalić dowolną ustawę, która jej nie odpowiada.

Prezydent nie może więc renegocjować ustawy zdrowotnej. I nie sądzę, żeby herbaciani Republikanie tego od niego oczekiwali.

Ich prawdziwy cel jest dużo bardziej podstępny. Chcą zasiać jeszcze większy cynizm w kwestii zdolności rządu do zrobienia czegokolwiek. Paraliż i możliwe bankructwo to tylko ostatnie i najbardziej dramatyczne przykłady śmiertelnego klinczu, zaprojektowanego po to, żeby ludzie tacy jak mój przyjaciel dali sobie z tym wszystkim spokój.

I pod tym względem wygrywają. Wskaźniki poparcia dla Kongresu były rekordowo niskie już przed paraliżem, na co wskazuje sondaż opublikowany na chwilę przed wyłączeniem waszyngtońskich świateł. Sondaż CNN/ORC pokazywał, że zaledwie 10 procent Amerykanów zadowolonych było z pracy Kongresu, podczas gdy 87 procent było niezadowolonych – to najniższy wskaźnik akceptacji dla Kongresu w sondażach CNN.

Niedawna ankieta Gallupa sugeruje z kolei, że tylko 42 procent Amerykanów – to także wynik rekordowo niski – ma choćby „przyzwoity” poziom zaufania w kwestii zdolności rządu do radzenia sobie ze sprawami wewnątrz kraju.

Do tego w ostatniej ankiecie Pew Research Center 26 procent Amerykanów twierdzi, że są wściekli na rząd federalny, a 51 procent czuje się sfrustrowane. Zaledwie 17 procent mówi, że jest zasadniczo zadowolona z rządu. Liczba ludzi wyrażająca gniew wzrosła od stycznia o 7 procent, a obecnie wynosi tyle samo ile w rekordowym styczniu 2011, tuż po szeroko krytykowanym porozumieniu na temat progu zadłużenia pomiędzy prezydentem a Kongresem.

To błędne koło. Jeśli przeciętni Amerykanie odwrócą się od rządu, będą zwracać mniej uwagi na to, co ten rząd robi albo nie robi – tym samym ułatwiając najbogatszym uzyskanie wszystkiego, co tylko zechcą: obniżenia podatków dla nich samych i dla ich firm, zmian regulacji sprzyjających im, lecz krzywdzących pracowników, konsumentów i drobnych inwestorów, specjalnych dotacji i innych form wsparcia dla korporacji.

Ten sam cynizm ułatwia również przekonanie większości opinii publicznej, że nawet jeśli rząd działa na korzyść ogromnej większości, to tylko pozornie. I tak na przykład ustawa zdrowotna, która przy wszystkich swych wadach stanowi jednak krok w dobrym kierunku w porównaniu z kosztownym bałaganem obecnego systemu, zamienia się z koszmarną „rządową grabież”.

Mojemu przyjacielowi, gdy mówił, że daje sobie spokój z polityką, odpowiedziałem: „Nie rób tego. Jeśli raz ulegniesz dręczycielom, oni będą posuwać się dalej. Jeśli poddamy się cynizmowi w kwestii naszej demokracji, ona stopniowo ulegnie rozkładowi”.

Jeśli sądzisz, że cała ta gra jest ustawiona, a karty są znaczone, że garstka miliarderów i ich marionetki z Tea Party niszczą nasz rząd – zrób coś z tym. Zamiast się poddawać, zaangażuj się. Bądź bardziej aktywny. Narób hałasu. To nasz rząd, więc najważniejsza rzecz, jaką możemy zrobić dla siebie, dla naszych rodzin, lokalnych wspólnot i naszej przyszłości – to sprawić, by pracował dla nas wszystkich.

Przełożył Michał Sutowski

Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org

Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona, magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.

Czytaj także:

Piotr Kuczyński, Problemy USA grożą światowym kryzysem

Agata Popęda, USA, czyli bananowa republika

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Robert Reich
Robert Reich
Amerykański polityk i ekonomista
Profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Zamknij