Świat

Najgorętszy miesiąc to luty

Amatorskie nagranie akcji ratowania koali w Australii . Źródło: Youtube/VOA News

Naukowcy mówią, że zmiany klimatu doprowadzą w pewnym momencie do przekroczenia punktu przełomowego. W Australii ten moment już chyba nadszedł. Pożary, z którymi mamy teraz do czynienia, to nie są zwykłe australijskie pożary − pisze Paulina Olszanka.

Australia to kraj leżący daleko od Polski. Wiadomo, że pożary bywały tam zawsze, a media lubią złe wiadomości, widowiskowe, apokaliptyczne sceny: strzelające wysoko płomienie i ludzi ratujących zwierzęta. Może więc nie ma co przesadzać, może nic tak poważnego się nie dzieje. A poza tym Australia jest przecież bogata − da sobie radę.

Otóż nie. Szalejące tam pożary nie są zwyczajne, a ten bogaty kraj sobie z nimi nie radzi. Od września zginął już miliard zwierząt (w tym 1/3 populacji koali w Nowej Południowej Walii i 25 tys. na Wyspie Kangura) i co najmniej 24 osoby; spłonęło 10 milionów hektarów, głównie lasów, a także co najmniej 1500 domów. Gęsta chmura dymu wielkości Europy wisi nad wszystkim, zakryła nawet Nową Zelandię, odległą od Australii o dwa tysiące kilometrów. Codziennie budzimy się i zastanawiamy, co będzie dalej.

Mallacoota

Ostatniego dnia 2019 roku moi bliscy znajomi w Mallacoocie, miasteczku w Wiktorii, zamiast świętować nadejście Nowego Roku, czekali całą noc na pożar, który, napędzany gorącym wiatrem, zmierzał w ich kierunku. Nie mieli dokąd uciec, bo jedyna droga, którą można było z miasteczka wyjechać, została zamknięta i było duże ryzyko, że utknie się gdzieś na trasie w kolumnie samochodów.

Indywidualizacja winy za katastrofę klimatu – jeszcze większe świństwo niż myślisz

Podczas pożaru ludzie przeważnie giną z powodu gorąca i braku tlenu − dlatego strażacy uprzedzili, że kiedy pożar nadejdzie, wszyscy będą musieli wejść do oceanu. Wszyscy, w tym 4000 turystów zgromadzonych na brzegu.

O 6 rano był świt, a potem nagle nic, znowu ciemno. Dostałam SMS-a od mojej cioci, że „jest jak w piekle” − płonące węgielki zaczęły uderzać w miasto, a temperatura wzrosła do 49 stopni. Był szum, niebo zmieniło kolor na czerwony, a kiedy pożar pojawił się przy lotnisku, syreny zaczęły wyć na znak, że trzeba zejść do wody. Zero widoczności. Butle gazowe eksplodowały. Na Twitterze pokazywano na bieżąco, że już nie ma jakiejś górki, że płomienie przeskoczyły jezioro, pożarły kolejną ulicę. I nagle cisza.

Pożar zdewastował jedną trzecią miasta, po czym zmienił kierunek. Kaprys wiatru. U naszych przyjaciół płomienie doszły do kurnika.

To nie są zwykłe australijskie pożary

Te sceny powtarzają się wszędzie na wschodnim i południowym wybrzeżu. Australia jest olbrzymia. Odległość od Melbourne na południu do Lockhart na północy wynosi 4000 km i wszędzie po drodze są pożary. Tego samego dnia została ewakuowana ze swojego domu moja przyjaciółka mieszkająca w Braidwood i kolega mieszkający w Hahndorf, a te miasta dzieli 1200 kilometrów. Nigdy wcześniej pożary nie obejmowały naraz takiego obszaru.

Prognoza dla Australijczyków na następne dni też nie jest dobra. Wzdłuż wybrzeża prowadzi tylko jedna droga, którą obecnie 10 tysięcy turystów próbuje uciec z zagrożonego rejonu. Strażacy z ochotniczej straży pożarnej uważają, że zamiast walczyć o kolejne miasteczka, lepiej je opuścić, nie ryzykując kolejnych ofiar.

Nawet nie jesteśmy jeszcze w połowie sezonu pożarowego, a w całej Australii spłonęło już 10 milionów hektarów. W Nowej Południowej Walii 5 milionów, czyli 1,5 mln hektara więcej niż podczas innej takiej katastrofy w roku 1974.

Australia obejmuje różne strefy klimatyczne i sezon upałów i pożarów zaczyna się i kończy w różnych miejscach w różnym czasie, między czerwcem a marcem. W tym roku w wielu miejscach pożary zaczęły się miesiąc wcześniej niż zwykle. Na przykład w Nowej Południowej Walii już we wrześniu zamiast w październiku, a najgorszy, najgorętszy miesiąc dla Wiktorii i Nowej Południowej Walii to luty. Wiele więc jeszcze przed nami.

Katastrofa klimatyczna zaskoczy nas jak zima drogowców

Susza sprawiła, że płoną te lasy, które dotąd nie płonęły, bo utrzymywały wilgoć nawet latem, na przykład stare lasy rosnące tam od czasów Gondwany, czyli jeszcze wtedy, kiedy Australia była częścią południowego superkontynentu. Te lasy stanowiły ekosystemy, które już się nie odtworzą. Koale były już przed nadejściem tegorocznego sezonu pożarowego uznane za gatunek krytycznie zagrożony − teraz w ogóle nie wiadomo, co je czeka. A przecież giną też inne zwierzęta, może mniej znane, a niewystępujące nigdzie poza Australią.

Katastrofa klimatyczna

Od lat Aborygeni ostrzegają, że źle uprawiamy tę ziemię, że nie wiemy, jak się przygotować do pożarów, ale chyba jednak mówimy już o czymś więcej − o katastrofie klimatycznej. Chłodne wody w oceanie przy wybrzeżu Indonezji zbrały wilgoć z powietrza, podczas gdy na wschodnim wybrzeżu i tak już panowała susza. Niespotykane wcześniej mocne wiatry, które wiały wokół Antarktydy, dodatkowo wzmogły tę suszę. Do tego mamy gorętsze lata i bardziej suche zimy. Po pożarach i upałach w zeszłym roku w zbiornikach retencyjnych zebrano mniej więcej połowę wody mniej niż po zimie 2018 r. Teraz wystąpiły rekordowe temperatury już wiosną, a obecny sezon pożarowy zaczął się wcześniej niż zwykle. Już w listopadzie pożary nad Sydney zachowywały się jak w lutym, kiedy jest najgoręcej. Naukowcy mówią, że przynajmniej część czynników odpowiedzialnych za ten fenomenom jest związana ze zmianami klimatycznymi. I że zmiany doprowadzą w pewnym momencie do przekroczenia punktu przełomowego.

W Australii ten moment już chyba nadszedł. W takich miejscach, gdzie zawsze panowały warunki ekstremalne i gdzie wszystko jest już na krawędzi, każde wahnięcie, każda anomalia, może doprowadzić do nieodwracalnych zmian.

Katastrofa klimatyczna – tracimy kontrolę

Australia oczywiście „zawsze płonęła” − istnieją na przykład gatunki eukaliptusa, które dopiero po pożarze rozsiewają swoje nasionka − ale była to jednak kwestia delikatnej homeostazy, która ewoluowała przez epoki. Widać wyraźnie, że środowisko nie jest w stanie udźwignąć tylu zmian naraz.

Rząd nieprzygotowany na katastrofę

Również reakcja na pożary wskazuje na to, że sytuacja przekracza dotychczasowe doświadczenia. Rząd przez dłuższy czas był całą tą sytuacją sparaliżowany. Kiedy na początku grudnia już trwał kryzys, nasz premier, Scott Morrison, wyjechał na wczasy na Hawaje. Uśmiechał się na zdjęciach, kiedy w Sydney już nie było czym oddychać, a wrócił dopiero wtedy, gdy wybuchła awantura na Twitterze. Różne filmiki pokazują, jak chodzi po zniszczonych miasteczkach i nikt mu nie chce podać ręki. Do kamery mówi: „Rozumiem, że ludzie są zdenerwowani, ale raczej nie biorę tego do siebie”. W akcjach ratunkowych brali udział przede wszystkim wolontariusze. Rząd wysłał wojsko dopiero po tym, co wydarzyło się w Mallacoocie. Do Mallacooty oprócz żołnierzy przysłał też dwa statki wojskowe, żeby odebrać turystów, ale dopiero po apelu o pomoc premiera stanu Wiktoria, Daniela Andrewsa.

Dodatkowym problemem przy tej skali pożarów okazał się administracyjny podział kraju. Australia jest federacją stanów i terytoriów, a ratownicy są koordynowani na poziomie stanu. Wiele organizacji działa na poziomie stanowym i są słabo skomunikowane z innymi. Mapy, które pokazują zagrożenia, obejmują granice stanu, ale nie pokazują pożarów, które są tuż za granicą i lada moment ją przeskoczą. Docierają informacje, że spłonęło 1500 domów w Nowej Południowej Walii, ale trudno znaleźć informację o stratach w Wiktorii. Portale informacyjne w każdym stanie nazywają się inaczej, brakuje zbiorczych statystyk, dlatego często trudno objąć skalę katastrofy.

Negacjoniści

W społeczeństwie australijskim, tak jak i w polskim, istnieje silny nurt zaprzeczania zmianom klimatycznym i premier Morrison się w ten tok myślenia wpisuje. Popiera gospodarkę węglową; gdy był jeszcze ministrem, przyszedł do parlamentu, trzymając w ręku kawałek węgla. W przeciwieństwie do Nowej Zelandii Australia w ogóle nie jest zaawansowana na drodze do ekologicznych zmian − jesteśmy na 3. miejscu na świecie, jeżeli chodzi o eksport paliw kopalnych. Niechęć Morrisona do przyznania się do kryzysu wygląda też na niechęć do angażowania się w debatę o zmianach klimatu. Wygodniejszy jest dla niego australijski mit, że tu zawsze było ciężko, a zmaganie się z żywiołami jest wpisane w życie Australijczyków.

Dlaczego ludzie nie wierzą w katastrofę klimatyczną?

W osobliwy sposób do debaty powróciła kwestia Boga. Nasz były wicepremier Barnaby Joyce zamieścił wideo, w którym mówi o suszy, wskazując na niebo, tak jakby susza była wynikiem bożej woli. Premier Morrison, który jest bardzo wierzącym zielonoświątkowcem, przed wyjazdem na Hawaje próbował przeprowadzić prawo chroniące religie przed dyskryminacją, co wzbudziło zdziwienie, bo Australia to kraj laicki. Część komentatorów zastanawia się, czy jego brak zaangażowania, negacja problemu, ogólna inercja nie wynikają z tego, iż uważa on, że w pożarach widać rękę Boga.

Panuje strach, a najgorszy miesiąc, luty − jest jeszcze przed nami. Australia może być tą pierwszą wielką ofiarą katastrofy klimatycznej naszego zachodniego świata. Należy się temu uważnie przyglądać.

**
Paulina Olszanka jest australijską dziennikarką, pracowała dla Fairfax Media, współpracuje z „Przekrojem”, „Guardianem” i holenderskim „De Volkskrant”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij