Świat

Popęda: Święto Dziękczynienia i imigracja

Legalizacja imigrantów w USA jest wciąż kwestią sporną, co szczególnie wyraźnie wybrzmiewa na tle święta celebrującego założycielski mit Ameryki. 

Święto Dziękczynienia to być może najbardziej amerykańskie ze wszystkich świąt. Mniej zorientowane narodowo niż 4 lipca, bo dużo bardziej prywatne. Rodzinne, lecz nie przynależące do żadnej konkretnej religii. Reprezentuje to, co najlepsze i to, co najgorsze w Ameryce: od indyka i duszonych ziemniaków na kolację po najbardziej gorszącą celebrację konsumeryzmu dnia następnego.

W czasach Ferguson, gdzie wyrażenie black friday, czarny piątek, zaczyna nabierać nowego znaczenia, Ameryka dyskutuje nad reformą imigracyjną Obamy. Wyjątkową, bo ma zostać wprowadzona na mocy prezydenckiego dekretu. O reformie Ameryka dyskutuje na różne sposoby, łącznie z wywieszeniem nazistowskiej flagi przez oburzonego obywatela z Virginii. Ta flaga, argumentował, to symbol niezgody z samą formą prezydenckiego dekretu – gdy jednostka podejmuje decyzję za wszystkich. Na przykład wtedy, gdy posiwiała i kończąca drugą kadencję jednostka wie, że reformy imigracyjnej nie da się przepchnąć przez republikański Kongres.

To właśnie forma (czyli executive order) wywołuje najwięcej emocji, bo na nią wygodniej się oburzać. O samej ustawie, która zmieni życie pięciu milionów ludzi, jej przeciwnikom mówić trochę trudniej. Chyba że ucieka się do starych argumentów: imigranci kradną Amerykanom pracę i obciążają system opieki społecznej. W rzeczywistości jest inaczej, spośród 8,1 miliona nielegalnych pracowników, aż 38% płaci podatki, z których nigdy nie korzysta. To łącznie $12 miliardów dolarów rocznie do skarbu państwa. – Look, nie mam nic przeciwko imigrantom. Ja po prostu chcę, żeby ludzie imigrowali do Stanów Zjednoczonych legalnie, mówią republikanie.

I tu zaczynają się problemy. Co znaczy „legalnie”? Jak dowodzi Julia Ioffe w „The New Republic”, fakt że większość białych przybyło tu nie łamiąc prawa, bynajmniej nie oznacza, że przybyli tu zgodnie z procedurami, które obecnie zalecają. A forma dekretu prezydenckiego ma w imigracyjnej polityce długą historię i to właśnie dekret prezydencki od zawsze regulował imigracyjną rzeczywistość, począwszy od Eisenhowera, który pozwolił na pierwszą naturalizację Chińczyków, po papę Reagana, który w ramach postzimnowojennej polityki przygarnął pół miliona rosyjskich Żydów.

Parę słów na temat samej reformy: nie ma w niej nic radykalnego.

Dotyczy ona rodziców dzieci, które są obywatelami USA (z racji urodzenia), a którzy przebywają na terenie USA od ponad pięciu lat oraz tych, którzy przybyli tu przed szesnastym rokiem życia. Dodatkowo regulacja obostrzona jest szeregiem zabezpieczeń, żeby wyeliminować element przestępczy, poza tym i tak nie zacznie działać do połowy przyszłego roku. Tymczasem służby deportacyjne odpuszczą trochę zasiedziałym imigrantom, za to mocno skoncentrują się na tych, którzy właśnie napływają i tych będą właśnie odsyłać.

To nie jest gest zachęcający do imigracji, to odpowiedź na istniejący stan rzeczy. W niemal każdej restauracji w USA cały „tył” to z nieudokumentowani Latynosi (kucharze, pomywaczki, pomocnicy kelnerów). Gdyby wyrzucić ich wszystkich naraz, mieszkańcy Waszyngtonu, Nowego Jorku i Los Angeles (zupełnie serio!) nie mieliby gdzie jeść. O armii sprzątaczy i niań, obsługującej pracującą (w polityce i na Wall Street) wyższą klasę średnią nie wspominając. Jak podkreśla Deepak Bhargava w „The Nation”, ta reforma to piętnaście lat starań ludzi, w większości niewidzialnych dla przeciętnego amerykańskiego obywatela – od telefonów po marsze i wystawanie pod Białym Domem. Najnowsze badania pokazują, że tylko 48 % Amerykanów chce stworzyć imigrantom „drogę do obywatelstwa”, a 35% z nich uważa, że powinni opuścić kraj. Co znamienne, spadek ten dotyczy reagujących na postulat Obamy środowisk republikańskich.

Republikanie w Kongresie zastanawiają się, co mogą zrobić, żeby powstrzymać prezydenta. Zablokować budżet? Odciąć fundusze, w ramach których cała akcja miałaby się odbywać? A poza tym, oczywiście, dopisać reformę imigracyjną do pozwu przeciwko Białemu Domowi, który partia republikańska przygotowuje w sprawie Obamacare. Niektórzy, w tym nowo wybrani i jeszcze pełni energii republikańscy senatorowie, twierdzą, że rozwiązaniem byłoby przepchnięcie ustawy imigracyjnej przez Kongres. Oczywiście w jakiejś mniej „szalonej”, możliwej do zaakceptowania przez konserwatywne skrzydło wersji. Jeśli da się taką wersję wymyślić, bo trzeba przypomnieć, że upór starej gwardii i konieczność przyciągnięcia nowej krwi do partii (to jest albo kobiet, albo imigrantów) przez liberalizację poglądów (albo w kwestiach społecznych, albo w kwestii imigracyjnej) to obecnie największy orzech do zgryzienia dla republikanów. 

Tymczasem – w środowiskach mniej zainteresowanych polityką, a bardziej ekonomią – trwa też dyskusja na temat przełożenia dekretu prezydenckiego na gospodarczą rzeczywistość. Henry Aaron z Brookings Institute jest zdania, że w długoterminowej perspektywie reforma byłaby jak „populacyjny zastrzyk”, włączenie jakichś pięciu milionów ludzi do gospodarki, czego pozytywne rezultaty niewątpliwie zobaczylibyśmy za kilka dekad. Ale mało kto z amerykańskich przedsiębiorców ma czas i pieniądze na tego rodzaju cierpliwość. Amerykański biznes jest bardziej zainteresowany drugim, znacznie mniej kontrowersyjnym aspektem prezydenckiego dekretu. Nowe prawo otwierałoby „drogę do obywatelstwa” także tym cudzoziemcom, których zatrzymanie w kraju leży w interesie Stanów Zjednoczonych. Stwarzałoby programy dla wynalazców, badaczy i założycieli start-up’ów, którzy mają szansę znaleźć w USA inwestorów i tu właśnie rozwijać niestandardowy research i nowe technologie.

Czy dekret prezydencki stanie się rzeczywistością? Miejmy nadzieję, że Obama w końcu porzuci politykę półśrodków i skoncentruje się na swojej spuściźnie, czyli okaże się tym amerykańskim prezydentem, który – przy wszystkich niedostatkach swojej polityki – „naprawił” służbę zdrowia i „uzdrowił” system imigracyjny w kraju, który został w całości zbudowany przez imigrantów. To właśnie ta idea stoi za Świętem Dziękczynienia.      

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij