Miejsce Polski we współczesnym świecie bardziej niż rok 1989 wyznacza kryzys azjatycki z lat 1998–2003 – o historii kapitalizmu i roli Polski w tej historii rozmawiają Jakub Majmurek i Kacper Pobłocki.
Jakub Majmurek: W swojej książce Kapitalizm. Historia krótkiego trwania piszesz m.in. o historii starożytnej, genezie państwa Piastów, europejskiej dominacji, świecie islamu w X wieku i tkance miejskiej Dubaju. To bardzo duży rozrzut tematyczny. Co łączy wszystkie te problemy? Co jest teoretyczną stawką twojej książki?
Kacper Pobłocki: Pobudzenie w Polsce dyskusji na temat tego, czym właściwie jest kapitalizm oraz jak naprawdę wyglądała jego historia. Ostatnia praca polskiego autora próbująca kompleksowo odpowiedzieć na te pytania powstała w 1965 roku – Narodziny kapitalizmu w Europie XIV–XVII wieku Jerzego Topolskiego. Tymczasem na świecie trwa na ten temat żywa, wielonurtowa, pełna ożywczych kontrowersji dyskusja. Osoby, które w Polsce się nią interesują, czytają głównie Immanuela Wallersteina, i niestety na nim się często zatrzymują. Tymczasem jego teoria, podobnie jak prace polskiej szkoły historii gospodarczej, kształtowała się pół wieku temu. Od tego czasu trochę się w nauce wydarzyło. A drugim zadaniem, jakie sobie stawiam, jest próba sformułowania własnej teorii kapitalizmu.
To zacznijmy od twojej teorii.
Przede wszystkim próbuję się zmierzyć z paradoksem obecnym we współczesnych naukach społecznych. Z jednej strony mamy takich autorów jak Jack Goody, David Graeber czy André Gunder Frank, którzy twierdzą, że kapitalizm jest czymś tak starym jak pierwsze formy cywilizacji miejskiej. Z drugiej zaś strony całe szkoły opisują kapitalizm jako tak naprawdę bardzo młode zjawisko, liczące maksymalnie 150 lat.
I jakie rozwiązanie ty proponujesz?
Punktem wyjścia jest dla mnie dorobek Karla Polanyiego. Jego zdaniem kapitalizm opiera się na trzech filarach: utowarowionej pracy, ziemi i pieniądzu. Wychodząc od tego rozpoznania, można mówić o dwóch kapitalizmach. Tym w szerszym sensie – sięgającym starożytności, i tym w ścisłym, czyli o kapitalizmie liczącym faktycznie jakieś półtora wieku.
Czym się od siebie różnią te kapitalizmy?
Kapitalizm w szerokim znaczeniu opiera się na wyalienowanej, niewolnej pracy – czy po prostu niewolnictwie, oraz na pieniądzu kredytowym. Oba występują już w głębokiej starożytności. Antyczne imperia potrafiły w bardzo wyrafinowany sposób organizować zbiorowo pracę oraz używały długu i pieniądza jako narzędzia władzy. W tych systemach brakowało za to trzeciego elementu Polanyiego: utowarowionej ziemi, czyli po prostu rynku nieruchomości. Proces, nazywany przez Davida Harveya urbanizacją kapitału, dopełnia się dopiero w końcu XIX wieku. Dodanie tego trzeciego elementu do kapitalizmu sprawia, że natura tego systemu ulega radykalnej zmianie.
W jaki sposób?
Nowy kapitalizm opiera się na dwóch żelaznych zasadach: pięcioprocentowej stopie zwrotu z kapitału oraz wzroście PKB w tempie 3% rocznie. To jest pierwszy w historii system oparty na idei ciągłego wzrostu, zdolny faktycznie utrzymać taką maszynkę akumulacji.
A dlaczego kapitalizm w szerszym znaczeniu przekształcił się w obecny system właśnie w wieku XIX – a nie, jak twierdzi np. Wallerstein, w XVI?
Wallerstein wskazuje na istniejące już w XVI wieku zalążki rynku obrotu ziemią, rynków kapitałowych itd. W tej perspektywie współczesny kapitalizm powstaje w wyniku uniwersalizacji pewnych protokapitalistycznych rozwiązań epoki nowożytnej. Moja perspektywa jest inna. Chciałem pokazać, że współczesny system rodzi się raczej z gwałtownego zerwania z istniejącymi sposobami organizacji życia społecznego – niż z ewolucji i upowszechnienia instytucji wczesnego kapitalizmu. Protokapitalizm zawsze opierał się albo na strategiach kapitałochłonnych albo pracochłonnych. Barierą dla tych systemów zawsze okazywała się produktywność ziemi. Zalążki kapitalizmu z resztą pojawiły się nie tylko w Europie Zachodniej, ale także w Indiach, Chinach i na Bliskim Wschodzie.
Polemizuję też z naiwnym ewolucjonistycznym podejściem, widzącym w historii kolejne stadia rozwoju ludzkości: od społeczeństw zbieracko-łowieckich, przez pierwsze państwa, społeczeństwa niewolnicze, feudalizm i kapitalizm. Ono zakłada, że ludzie kilka tysięcy lat temu byli mniej rozwinięci niż my. A to nieprawda. Żyli krócej, ale mieli takie same mózgi, nie wyprzedzamy ich ewolucyjnie. Niedawno odczytano babilońskie tablice trygonometryczne, z których – jak przyznają matematycy – także współcześnie sporo się możemy nauczyć.
W obu formach kapitalizmu obecna jest przymusowa praca. Ten przymus pracy łączy niewolnika i dzisiejszą biurową klasę średnią. I tu można mieć wątpliwości: czy tak stawiając sprawę, nie tracimy z oczu specyfiki pracy we współczesnym kapitalizmie?
Według europocentrycznych narracji praca najemna jest cudownym wynalazkiem, który Europa dała całemu światu – i jest to ostateczny punkt, do jakiego zmierzała cała wcześniejsza historia ludzkości. Tymczasem myślenie o pracy w takich ewolucyjnych kategoriach jest po prostu błędne. Wolne i niewolne formy pracy zawsze współegzystowały. W Rzeczpospolitej szlacheckiej na przykład mieliśmy nie tylko pańszczyznę świadczoną przez chłopów dla dworu, ale też pracę najemną oraz często wręcz niewolną pracę czeladzi czy parobków. Bogaci chłopi bowiem nie odrabiali pańszczyzny osobiście, ale wysyłali na pańskie pole własną służbę. To nie szlachta zarządzała tą siłą roboczą, ale kmiecie. Status młodzieży w rodzinach chłopskich był też taki sam jak parobków – męska głowa rodziny rządziła tam żelazną ręką. Biedną młodzież, a zwłaszcza dziewczyny, często ubezwłasnowolniano. Dwór też zawsze musiał się posiłkować najmem siły roboczej – przede wszystkim tak zwanych ludzi luźnych, ówczesnego prekariatu. W obrębie tego ustroju mamy więc trzy koegzystujące sposoby zarządzania pracą: poddaństwo, pracę najemną oraz patriarchat.
W starożytności niewolnictwo także nie było jedyną formą organizacji pracy. Niewolnicy stanowili w Rzymie około 10% populacji. Trudno jest więc obronić tezę, że istniał jakiś odrębny „niewolniczy sposób produkcji”. Graeber twierdzi, że praca najemna jest tylko modyfikacją instytucji niewolnictwa. Od starożytnych różnimy się tym, że jesteśmy jednocześnie panami i niewolnikami. Jesteśmy wolni w swoim miejscu zamieszkania, nie jesteśmy jednak wolni w miejscu pracy – gdzie spędzamy większość naszego czasu. Oczywiście natura przymusu w miejscu pracy się zmieniła. Dziś jest to głównie przymus ekonomiczny, nie militarny czy prawny.
Od starożytnych różnimy się tym, że jesteśmy jednocześnie panami i niewolnikami. Jesteśmy wolni w swoim miejscu zamieszkania, nie jesteśmy jednak wolni w miejscu pracy.
Jednak kapitalistyczna fabryka i miasto przemysłowe, koncentrujące robotników w jednym miejscu, dały znacznie większe możliwości walki i oporu, niż mieli niewolnicy na plantacjach czy chłopi na folwarku.
Zgoda, miasto przemysłowe wiele zmieniło pod względem politycznym. W rewolucji 1905 roku w Łodzi nagle na ulicę wychodzi 70 tysięcy ludzi – więcej niż liczyła cała polska armia przed rozbiorami. Koncentrując przemysł w miastach, kapitalizm przypadkiem stworzył nowoczesną demokrację. Dziś jednak obserwujemy, jak między kapitalizmem a demokracją dochodzi do rozwodu. Co też widać w tym, jak obecnie zmienia się kapitalistyczne miasto. Najlepszym przykładem tych przemian jest dla mnie Dubaj. To jest kapitalizm, który nie potrzebuje już pracy najemnej, skutecznie posługując się różnymi formami przymusu bezpośredniego.
Piszesz, że twoją książkę należy postrzegać jako mapę. Czego nowego dowiadujemy się o kapitalizmie z takiej geograficznej perspektywy?
Większość historycznych debat o genezie kapitalizmu w wąskim sensie zupełnie ignoruje rewolucję w organizacji przestrzeni, jaka następuje w wieku XIX. Geograficzna perspektywa pozwala też nam lepiej uporządkować dotychczasową wiedzę. Weźmy na przykład tzw. trójkąt atlantycki. Opowieści o historii rewolucji przemysłowej w Anglii pomijają często fakt, że jej industrializacja była możliwa dlatego, że Anglia stanowiła część pewnego szerszego geograficznego urządzenia przestrzennego, w skład którego wchodziły angielskie kolonie w Nowym Świecie (a później Stany Zjednoczone) oraz Afryka Zachodnia. To działało na bardzo prostych zasadach. Z Afryki Zachodniej transportowano niewolników do Ameryki. Ci produkowali tam cukier i bawełnę. Te wracały do Wielkiej Brytanii. Dzięki niewolniczej pracy te towary były bardzo tanie, co znacznie ułatwiło Anglii wejście na ścieżkę industrializacji. A Brytyjczycy potem zalewali cały świat – łącznie z Afryką – w ten sposób wyprodukowanymi tekstyliami.
W ramach tego urządzenia mamy trzy systemy społeczne, które w perspektywie ewolucjonistycznej powinny stanowić różne stadia rozwoju: kapitalizm w Anglii, system plemienny w Afryce Zachodniej i nowożytne niewolnictwo w Ameryce. Optyka przestrzenna pokazuje, jak te różne ustroje mogą współistnieć ze sobą w ramach jednego systemu gospodarczego. Myślenie o nich w kategoriach „stadiów rozwoju” jest fundamentalnie błędne.
Polemizujesz z teoriami podkreślającymi wyjątkowość Zachodu jako miejsca, które od końca średniowiecza miało rzekomo cechy predestynujące je do panowania nad światem. Przywołujesz często przykłady, że Europa niczego sama nie odkryła: druk, proch strzelniczy i pieniądz papierowy wynaleziono wcześniej w Chinach, weksle w miastach arabskich itd. Można by jednak zapytać, dlaczego wynalazek druku tak bardzo zrewolucjonizował stosunki społeczne w Europie – tworząc szybko rynek i kapitalizm drukarski, przyczyniając się do przyspieszenia obiegu idei, reformacji – a w Chinach w zasadzie w ogóle.
Podobna rewolucja społeczna wywołana przez druk pojawiła się przecież w Japonii! W XVI i XVII wieku największym miastem na świecie było japońskie Edo, gdzie kultura czytelnicza i rynek czytelniczy były o wiele bardziej rozwinięte niż w tym samym czasie w Europie. Nie tylko były tam księgarnie, ale też cały system bibliotek, gdzie można było wypożyczać za niewielkie pieniądze literaturę. Nawet byli tacy bibliotekarze-domokrążcy, którzy chodzili z nowościami wydawniczymi od domu do domu. Jack Goody pokazał, że w zasadzie każdy moment w historii, który przedstawiany jest w Europie jako jakiś cudowny okres, nie oznaczał wyprzedzenia przez Europę innych części Euroazji, ale po prostu ich dogonienie. Renesans dla nas wydaje się tak spektakularnym osiągnięciem, gdyż przez stulecia wcześniej Europa była bardzo zacofana i odcięta od reszty świata. Rozwój w Chinach czy Indiach był bardziej stabilny.
Renesans dla nas wydaje się tak spektakularnym osiągnięciem, gdyż przez stulecia wcześniej Europa była bardzo zacofana i odcięta od reszty świata. Rozwój w Chinach czy Indiach był bardziej stabilny.
W tę nieeuropocentryczną perspektywę próbujesz też wpisać historię Polski. Podobno korzeni państwa Piastów należy szukać nie w przyjęciu zachodniego chrześcijaństwa, a w świecie islamu…
Sprawa genezy państwa Piastów jest bardzo ciekawa. Za sprawą archeologii w polskiej mediewistyce ostatnich kilkunastu lat dokonała się mała rewolucja. Dzięki niej wiemy, że wszystko to, czego uczyliśmy się w szkole o Piaście Kołodzieju, Wiślanach, Polanach i innych plemionach, które potem zjednoczyły się pod przywództwem charyzmatycznego Mieszka, tworząc państwo, jest po prostu wyssane z palca. Otóż wiedza na ten temat pochodziła z dużo późniejszych źródeł, pisanych na zlecenie piastowskich książąt, gdy państwo pierwszych Piastów uległo już dezintegracji. Archeolodzy mieli potwierdzić te narracje o początkach państwowości na ziemiach polskich, jednak to, co faktycznie znaleźli, przeczyło powszechnym przekonaniom.
A co odkryli?
Po pierwsze okazało się, że nie było żadnego ewolucyjnego rozwoju grodów. Dawniej grody datowano za pomocą ceramiki. Było to bardzo nieprecyzyjne, ale pozwalało skonstruować narrację, że już w VII wieku na polskich ziemiach znajdowały się grody, które się rozwijały, handlowały, ściągały pieniądze. W ich ramach następował rozwój rzemiosła i specjalizacja pracy, a koniec końców plemiona zamieszkujące te grody utworzyły państwo. Dziś datujemy znacznie precyzyjniej za pomocą węgla. Okazuje się, że w X wieku na terenie Wielkopolski doszło do rewolucji budowlanej. Bardzo wiele grodów zostało zniszczonych, wiele też powstało – bardzo szybko, i to w miejscach, gdzie wcześniej nie było osad.
Drugą ważną rzeczą, jaką odkryli archeolodzy, są islamskie srebrne monety, wykopywane w całym regionie wręcz w hurtowych ilościach. Można precyzyjnie określić ich wiek, bo każda taka moneta ma wybitą datę. Wyraźnie widać, że ekspansja budowlana w Wielkopolsce zbiega się w czasie z importem do Polski monet z terenów dzisiejszego Iranu i Afganistanu. Można sobie zadać pytanie: co dostawali ludzie w zamian za te monety? Najbardziej oczywista odpowiedź brzmi: niewolników. Możemy się domyślać, że kariera Piastów zaczyna się od tego, że kierowanej przez nich drużynie zbrojnej udało się skutecznie zniewolić sąsiadów, sprzedać ich na południe, a uzyskane w ten sposób środki skutecznie użyć do wzmacniania własnej pozycji politycznej i wojskowej.
Już w okresie PRL Karol Modzelewski i Karol Buczek pisali o tym, że ustrój Polski wczesnopiastowskiej, oparty na tzw. prawie książęcym, miał niewolniczy charakter. Obaj uczeni w mniejszym stopniu przyglądali się jednak międzynarodowemu otoczeniu, w jakim system ten funkcjonował. Ja próbuję połączyć to, co pisali, z nowymi odkryciami archeologii i wpisać to w międzynarodowy kontekst.
Dokonując takiej operacji, widzimy, że w X wieku Polska była nie tyle peryferiami Zachodu, ile razem z całym Zachodem byliśmy wspólnie peryferiami świata islamu, znacznie bardziej zurbanizowanego, bogatszego, dysponującego wyrafinowaną kulturą miejską i dworską. Polska X wieku znajduje się na samym krańcu północnego szlaku niewolniczego, jakim ludzkie istoty transportowane są do państwa Samanidów, skąd przez Samarkandę trafiają do Bagdadu – najwspanialszego miasta w X wieku.
Jak długo trwa ten handel niewolnikami ze Wschodem?
Eksport ludzkich ciał z terenów obecnej Polski kończy się u schyłku X wieku. Niemniej instytucja niewolnej pracy na rzecz drużyny księcia określa ustrój społeczny Polski aż do wieku XIII– do przemian związanych z tzw. kolonizacją na prawie niemieckim.
Jak widać praca niewolna jest stałym elementem w pierwszym tysiącu lat historii Polski – jak nie niewolnictwo, to pańszczyzna.
Tak, ale Polska nie jest pod tym względem wyjątkiem. Dyskusję o pańszczyźnie trzeba wyciągnąć z getta polskiej historii. W momencie, gdy upadała Rzeczpospolita szlachecka, różne niewolne formy organizacji pracy przeżywały przecież rozkwit na całym świecie. Rozbiory zbiegają się ze szczytem transportu niewolników z Afryki przez Atlantyk.
Nie zgadzam się z tezą, że na współczesnej Polsce ciąży jakieś szczególne „brzemię pańszczyzny”. Współczesnych Polaków naprawdę niewiele łączy z mieszkańcami folwarku z XVII wieku. W dyskusji o pańszczyźnie często powtarzamy tezy, które trudno obronić, gdy bliżej przyjrzymy się historii.
czytaj także
Na przykład jakie?
Weźmy choćby tezę, że pańszczyzna wynikała ze słabości polskiego chłopstwa. Ja powiedziałbym, że jest wręcz przeciwnie: nie byłoby pańszczyzny, gdyby nie względna siła chłopskiej elity – kmieciów. Kmiecie osobiście nie odrabiali pańszczyzny, tylko używali do tego swoich parobków i dziewki. Być może dali ciche przyzwolenie na rozwój pańszczyzny, gdyż bezpośrednio ich to aż tak bardzo nie dotykało. Choć szlachta dążyła do odcięcia chłopów od rynku i gospodarki towarowo-pieniężnej, przez długi czas epoki nowożytnej nie udawało się jej tego osiągnąć i kmiecie jako grupa dysponowali całkiem sporą siłą nabywczą.
Nie przekonują cię analizy, że ten absolutny podział między szlachtą a chłopstwem – które w sarmackiej ideologii miało być podbitym dawno temu ludem odrębnego pochodzenia – bardzo silnie wpłynął na specyfikę polskiej kultury i życia publicznego?
Znów – nie jest to nic specyficznego dla Polski. Takim podwójnym narodem ze względu na dziedzictwo niewolnictwa są też przecież Amerykanie ze Stanów. Przekonanie, że dziedzictwo sarmatyzmu i pańszczyzny jest kluczem do współczesnej Polski, raczej zaciemnia sprawę, niż cokolwiek wyjaśnia.
Twoja wersja narracji o zjeździe gnieźnieńskim też nie jest zbyt pochlebna.
Tak, bo z globalnego punktu widzenia było to mało istotne wydarzenie na najmniej zaludnionych, najsłabiej rozwiniętych gospodarczo i najmniej zurbanizowanych krańcach Eurazji. To było trochę jak dziś spotkanie liderów – powiedzmy – Bangladeszu i Bhutanu. W tym samym czasie na południe od Europy kwitnie bogata kultura miejska świata islamu, a osiem lat później w Japonii wychodzi Opowieść o księciu Genjim – przedstawiająca, jako pierwsza w historii, świat wyrafinowanej kultury dworskiej i to na zupełnie innym poziomie niż ten znany Bolesławowi I czy Ottonowi III.
Nie neguję naszych związków z Zachodem – pokazuję tylko, że także ten Zachód przez długi czas pozostawał bardzo peryferyjną i słabo rozwiniętą częścią Eurazji. Korzystając z obecnej w polskiej historiografii tradycji, możemy zupełnie inaczej opowiedzieć historię Polski, wpisać ją w prawdziwie globalny kontekst.
Potrzebujemy w końcu takiej prawdziwie globalnej historii Polski. Uczymy się w szkole, że szlachta Rzeczpospolitej Obojga Narodów nosiła się na wschodnią modłę, ale nie wyciągamy z tego żadnych wniosków i ciągle pozycjonujemy naszą historię wobec zachodu Europy. Paradoksalnie świadomość uwikłania historii Polski we „Wschód” była silniejsza wśród historyków przedwojennych. Oni nie mieli wątpliwości, że Mieszko handlował niewolnikami, że centrum ówczesnej gospodarki znajdowało się wtedy świecie islamu. Marian Małowist napisał książkę o Kaffie – mieście na Krymie, które przez krótki czas znajdowało się pod protektoratem króla Kazimierza Jagiellończyka. W latach 40. Bohdan Baranowski postulował, aby bliżej badać relacje Rzeczpospolitej szlacheckiej z Orientem. Wątki te zostały jednak później zarzucone przez to samo pokolenie historyków – takich jak Małowist, Witold Kula czy nawet Topolski – ze względu na sytuację polityczną i politykę historyczną władz PRL, podkreślającą odwieczne braterstwo ze Wschodem i konflikt z Zachodem.
Według ciebie globalna dominacja Zachodu właśnie się kończy?
W 1950 roku przypada szczyt ekonomicznej potęgi największej zachodniej gospodarki – Stanów Zjednoczonych. Od tego czasu wielkość gospodarki amerykańskiej na tle światowej relatywnie spada; po 2008 roku największą gospodarką świata stają się znów Chiny. Tak jak były nią przez długi czas, jeszcze do XIX wieku. Gdy pisałem tę książkę, nie mogłem przewidzieć zwycięstwa Donalda Trumpa – a jego prezydentura to kolejny symptom spadku globalnego znaczenia Ameryki. Już przed Trumpem warunki życia wielu amerykańskich obywateli przypominały realia krajów Trzeciego Świata – co w polskiej percepcji Stanów bardzo często ginie.
Tezy o zmierzchu zachodnich hegemonii i reorientacji globu pojawiają się w naukach społecznych od końca lat 90. Cały czas jednak hegemonem jest raczej Waszyngton niż Pekin czy New Delhi.
Oczywiście, Ameryka ciągle pozostaje największą potęgą wojskową świata, i tu jej dominacji nie da się kwestionować. Chiny mają z kolei swoje własne problemy związane z przyjętym modelem wzrostu, sytuacją polityczną, demografią. W książce nie chcę snuć prognoz, że za pięć lat największą potęgą globalną będzie Pekin, tylko zwrócić uwagę, że taki problem istnieje. Jednobiegunowość świata, która była oczywistością w latach 90., w XXI wieku nie będzie już wcale oczywista.
Zmierzch dominacji Zachodu łączy się z osłabieniem europejskiego uniwersalizmu i jego wartości, które przestają już być punktem odniesienia dla politycznych elit globalnego Południa.
Tak. Prototypem takiego postpostkolonialnego polityka może być Bal Thackeray, lider nacjonalistycznej hinduskiej partii Shiv Sena. Ta partia właściwie nie ma ideologii, sięga po elementy z przeciwstawnych sobie tradycji politycznych. Ważne jest to, że artykułuje gniew przeciw starym, zapatrzonym w Zachód postkolonialnym elitom, odwołując się do mglistej wizji wspaniałej przeszłości – to Shiv Sena zainicjowała zmianę kolonialnej nazwy Bombaj na „bardziej hinduski” Mumbaj. Bal Thackeray może być traktowany jako wzór dla takich polityków jak Erdoğan w Turcji, od którego z kolei uczą się politycy zachodni: Orbán, Kaczyński, a nawet Trump. Zresztą wektory tego, kto od kogo się uczy we współczesnym świecie, bardzo się pokomplikowały.
A jakie jest miejsce Polski w rzeczywistości po hegemonii Zachodu?
Miejsce Polski we współczesnym świecie bardziej niż rok 1989 wyznacza kryzys azjatycki z lat 1998–2003. Jego koniec zbiega się mniej więcej z naszym wejściem do Unii Europejskiej. Po kryzysie azjatyckim nastąpiła polaryzacja gospodarek na eksportujące i importujące. Najbardziej wyraziste przykłady to Stany jako gospodarka importująca oraz Niemcy i Chiny jako gospodarki eksportujące. Z kolei Chiny są też ważnym odbiorcą niemieckiego eksportu: industrializująca się chińska gospodarka wytwarzała popyt na niemieckie maszyny, a rosnąca chińska klasa średnia wyższa i wyższa – na niemieckie dobra luksusowe.
Polska w tym podziale znajduje się pośrodku. Jesteśmy podwykonawcą gospodarki niemieckiej, choć nie tylko. Praca w podwykonawstwie często odbierana jest przez pracowników jako mechaniczna, niedająca szans na rozwój. Widać to sektorze AGD, który po kryzysie z lat 1998–2003 z południa Europy przeniósł się do takich miejsc jak Wrocław. Robiłem dekadę temu badania we wrocławskim Whirlpoolu. Wcześniej był to polski zakład Polar, który nieźle radził sobie w latach 90. W latach dwutysięcznych został włączony w globalną produkcję jako podwykonawca Whirlpoola, co dla wielu pracowników łączyło się z poczuciem degradacji, zepchnięcia do mechanicznej pracy poniżej ambicji.
czytaj także
Do tego swoje nadwyżki w Polsce recyklingują Niemcy i Amerykanie, inwestując w centra handlowe i powierzchnie biurowe. Ponad 90% takich inwestycji to działania niemieckiego lub amerykańskiego kapitału. Tworzą one oazy wielkomiejskości, gdzie Polacy uczestniczą w globalnej reorientacji jako konsumenci lub jako pracownicy sektorów bardziej uprzywilejowanych. Opozycja między tą Polską podwykonawstwa i Polską wielkomiejskich oaz wyjaśnia polityczne napięcia w naszym kraju i sukcesy populistycznej prawicy.
Jakie ta sytuacja stawia wyzwania przed naszą polityką?
Zmierzch amerykańskiej hegemonii, niepewność sytuacji w Chinach, kryzys w Ameryce Łacińskiej, Brexit – wszystko to sprawia, że istotną rolę może odegrać Europa kontynentalna, Unia Europejska. Przyszłość Polski jest zapośredniczona przez to, jak Europa odnajdzie się w globalnym rozdaniu.
Nie wiadomo, czy Polska na pewno nadal będzie częścią zjednoczonej Europy.
I to jest powód do obaw. Zapominamy często, że nasze wejście do NATO i UE wcale nie było oczywiste. Mieszkałem pod koniec lat 90. w Wielkiej Brytanii i wówczas wejście Polski do NATO było pewnym zaskoczeniem, a wejście do UE już zupełnym science fiction. Rozszerzenie UE wynikało z nagłej potrzeby na rynku pracy zachodnich gospodarek. Dziś te potrzeby są mniejsze i pojawiają się głosy, czy przyjęcie państw dawnego bloku wschodniego było faktycznie dobrym pomysłem.
Opuszczenie europejskiego projektu to dziś dla Polski największe niebezpieczeństwo. Bo choć warto dbać o dywersyfikację naszych interesów i na przykład rozmawiać z Chinami w sprawie Nowego Jedwabnego Szlaku, to kluczowa jest dziś kwestia Europy. Tu mamy wiele do ugrania. Polska prawica ma często rację, że poprzednie ekipy odpuszczały walkę o nasze twarde interesy ekonomiczne i do wolnego rynku w Europie podchodziły w sposób skrajnie naiwny. O ile politycznie odnieśliśmy wiele sukcesów – jesteśmy w Unii Europejskiej, umorzono nam większość długów zaciągniętych jeszcze w latach 70. – o tyle gospodarczo zlekceważono wiele spraw. Ale by dziś grać o nie skutecznie, po prostu trzeba być w Europie.
*
Kacper Pobłocki – jest antropologiem społecznym. Kształcił się w United World College of the Altantic (Wielka Brytania), University College Utrecht (Holandia) oraz Central European University (Węgry). Pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz w Centrum Europejskich Studiów Lokalnych i Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego.