Po dziesiątkach globalnych szczytów w sprawie klimatu i środowiska wiemy już, co trzeba zrobić, i wiemy, że to nie zostanie zrobione. Być może dopiero jakaś potężna katastrofa przełamie opór globalnej Północy. Takie ekstremalne zdarzenie może nadejść już pod koniec tej dekady.
Przeprowadzone pod koniec zeszłego roku dwa światowe szczyty dotyczące klimatu i ochrony środowiska – COP27 i COP15 – powinny były przynieść nam jakąś perspektywę natychmiastowych działań wobec nadchodzącego katastroficznego załamania klimatycznego.
Rezultaty okazały się jednak co najwyżej skromne.
Na szczycie COP27 dotyczącym zmiany klimatu zgodzono się na stworzenie funduszu „strat i szkód”, uznającego odpowiedzialność wieloletnich przemysłowych emitentów związków węgla i potrzebę pomocy krajom globalnego Południa.
Klimatyczne plagi egipskie. COP27 to kolejny szczyt hipokryzji
czytaj także
Zaproponowano finansowanie mające przyspieszyć przejście na energię odnawialną, reagując jednocześnie na skutki bieżących i przyszłych klęsk klimatycznych. Brakowało jednak konkretnej skali czasowej. Co jeszcze istotniejsze, na COP27 nie przyjęto zobowiązania globalnej Północy do szybkiego odejścia od węgla.
Zaledwie kilka tygodni po tym szczycie skrajne zjawiska pogodowe uświadomiły wielu powagę sytuacji. Po groźnych powodziach w Brazylii rozszalała się burza tropikalna na Filipinach, a po niej nastąpiły kolejne powodzie i osunięcia ziemi. Następnie nadszedł zimowy cyklon Elliott, który siał zniszczenie i zbierał śmiertelne żniwo w dużej części Stanów Zjednoczonych i Kanady. W jego trakcie miały miejsce między innymi nagłe, bezprecedensowe spadki temperatury. Stacja pogodowa w Cheyenne (stan Wyoming) zanotowała rekordowy spadek o 22 st. Celsjusza w ciągu pół godziny.
Potem przyszła kolej na Europę, gdzie we znaki dały się nie śnieżyce, ale coś wręcz przeciwnego: rekordowo wysokie temperatury zimą, przekraczające normę o 15, a nawet więcej stopni, i zamknięcie ośrodków narciarskich z powodu deszczu. „Poprzedni Nowy Rok był wyjątkowo ciepły, ale ten pobił go na głowę” – mówił brytyjski meteorolog Scott Duncan. „W kilku krajach zaobserwowaliśmy, że wieloletnie rekordy zostały pobite, i to znacząco”.
czytaj także
Trzy lata temu w Raporcie o luce emisyjnej 2019 Programu Środowiskowego Organizacji Narodów Zjednoczonych stwierdzono, że do takiego obniżenia stężenia dwutlenku węgla w atmosferze, aby globalny wzrost temperatur nie przekroczył 1,5 st. Celsjusza, potrzeba dorocznego spadku emisji o 7,6 proc. w latach 20. XXI wieku. Tymczasem emisje wciąż rosną. Trzy lata tej dekady zmarnowano, a teraz roczne tempo dekarbonizacji musi raczej zbliżyć się do 10 proc., by osiągnąć cel ograniczenia wzrostu temperatur do 1,5 st. Celsjusza. Na COP27 nie podjęto takiego zobowiązania.
Podczas gdy COP27 nie zajął się najważniejszym problemem, na szczycie COP15 o bioróżnorodności podpisano umowę o objęciu ochroną 30 proc. obszarów lądów i oceanów świata do 2030 roku, aby odwrócić trwający od wielu dziesięcioleci spadek różnorodności biologicznej. Teoretycznie brzmi to dobrze, ale brakuje szczegółów i jednoznacznych zobowiązań finansowych. Bez nich umowa niewiele znaczy.
Trzydzieści razy trzydzieści równa się rachu… ratunek dla planety
czytaj także
Jak same nazwy wskazują, ani COP27, ani COP15 nie są jednorazowym wydarzeniem. Regularnie odbywane szczyty stanowią odzwierciedlenie długoterminowej, rosnącej świadomości potrzeby systemowej zmiany. Wiedza, co należy zrobić, jest wystarczająco jasna, ale istnieją też ogromne, zjednoczone siły, które usiłują nie dopuścić do koniecznych zmian: od ustrojów politycznych niezdolnych do przyjęcia natychmiastowych działań zapobiegających katastrofie w dalszej przyszłości po głęboko zakorzenione i potężne interesy producentów paliw kopalnych, którzy pragną podtrzymać astronomiczne zyski.
Nie ulega wątpliwości, że należy dokonać radykalnej i szybkiej dekarbonizacji. Niewątpliwa jest też porażka obu ubiegłorocznych szczytów. Czy jednak możemy wyciągnąć jakieś wnioski z poprzednich takich konferencji z dalszej przeszłości? Warto cofnąć się o pięćdziesiąt lat, do początku lat 70. XX wieku. Światowa gospodarka pogrążona była w chaosie. Począwszy od października 1973 roku, ceny ropy wzrosły o ponad 400 proc., pojawił się światowy niedobór żywności i zaczęto się martwić o stan globalnego środowiska.
Na początku 1974 roku wystąpiły nagłe i potencjalnie katastrofalne niedobory żywności, zwłaszcza zbóż takich jak pszenica, ryż i kukurydza. Dotknęły one przynajmniej 30 krajów globalnego Południa, grożąc dziesiątkom milionów ludzi klęską głodu. Nie były to niedobory ogólne: średnie zapasy zboża na świecie spadły do połowy swojego normalnego poziomu, ale łącznie wystarczyłoby go dla wszystkich. Wówczas, tak jak często zdarza się i dziś, przyczyną problemu była bieda, którą pogorszyły koszty nadmuchane przez działalność spekulacyjną.
Jak rozśmieszyć nafciarza? Łatwizna. Powiedz mu, że walczysz o klimat
czytaj także
Odpowiadając na tę sytuację, w listopadzie 1974 roku ONZ zorganizowała Światową Konferencję Żywnościową w Rzymie. Miała ona za zadanie wypełnić „lukę zbożową” i zająć się równoległymi niedoborami nawozów, planując również długoterminowe pobudzenie produkcji rolnej na globalnym Południu.
Bezpośrednie skutki konferencji gorzko rozczarowały. Nie spełniono celów ani dotyczących zbóż, ani nawozów, a nawet stymulacja rolnictwa nie cieszyła się dużym poparciem wśród potencjalnych fundatorów. Do spodziewanej klęski głodowej jednak nie doszło. Stało się tak dlatego, że sam akt koncentracji na problemie w Rzymie uświadomił politykom kilku krajów – Kanady, Szwecji, Holandii, Wielkiej Brytanii i świeżo wzbogaconych producentów ropy w Zatoce Perskiej – że nadchodzi kryzys. Ostatecznie znalazły się zasoby, by światowy system żywnościowy jakoś wybrnął z zapaści.
Wcześniej, w tym samym roku 1974, odbyła się 6. Specjalna Sesja Zgromadzenia Ogólnego ONZ, poświęcona gwałtownym wahaniom cen towarów, występującym zarówno w krajach biedniejszych, jak i bogatszych. Wydawało się, że to wydarzenie przyniosło oczekiwane rezultaty, zwłaszcza w postaci Deklaracji o ustanowieniu Nowego Międzynarodowego Ładu Ekonomicznego, która mogła zapewnić pewien stopień pożądanej stabilności i długofalowe korzyści dla wielu producentów surowców na globalnym Południu. W rzeczywistości jednak ceny towarów spadły, do 1976 roku w dużej mierze zelżała presja na główne gospodarki przemysłowe, a z propozycji wyszło niewiele.
Trzeci szczyt – pierwsza konferencja ONZ w sprawie naturalnego środowiska człowieka w 1972 roku – był znacznie mniej konkretny. Program odzwierciedlał rosnącą świadomość problemów środowiska naturalnego dotykających głównie krajów bogatych i uprzemysłowionych – i za to początkowo krytykowały go państwa globalnego Południa. Jednak na bieg wydarzenia silnie wpłynęła publikacja doniosłej książki Granice wzrostu, która położyła nacisk na globalny wymiar problemu. Dzięki temu oddziaływanie konferencji okazało się długotrwałe – mimo że pod koniec lat 70. do głosu doszedł neoliberalny fundamentalizm rynkowy, który cofnął nas o ponad 20 lat.
Konferencja sztokholmska przynajmniej przygotowała grunt pod kolejne zmiany, których powolność doprowadziła nas jednak do obecnego kryzysu i zapaści klimatycznej. Specjalna Sesja ONZ odniosła początkowy, pozorny sukces, ale dawny porządek gospodarczy w końcu zatriumfował. Natomiast chociaż szczyt żywnościowy początkowo wydał się porażką, na tyle zwiększył zaniepokojenie problemem, że głodu udało się o włos uniknąć; był to więc przynajmniej częściowy sukces.
czytaj także
Wracając do czasów obecnych: czy to możliwe, że Światowa Konferencja Żywnościowa w Rzymie swym niespodziewanym skutkiem w postaci zwiększenia ogólnej świadomości ustanowiła precedens dla dalszych takich wydarzeń?
Oznaki zmiany bez wątpienia widać. W zeszłym roku opisałem ich przykłady. W ostatnich latach nauki o klimacie otrzymują znacznie większe środki na badania; w wielu częściach świata zmieniają się również społeczne nastroje w stosunku do politycznego aktywizmu. Do tego dochodzą znaczne osiągnięcia w rozwoju dużo tańszych technologii eksploatacji źródeł energii odnawialnej. To nie wystarczy, ale wszystko może jeszcze zrewolucjonizować jedna okoliczność: sama pogoda, choćby coraz bardziej intensywne, skrajne zjawiska pogodowe takie jak te, których doświadczyliśmy w grudniu.
Mówiąc wprost, synoptycy i synoptyczki od lat wskazują na zwiększoną częstotliwość i intensywność skrajnych zdarzeń pogodowych. Dziś zachodzą one raz za razem na całym świecie. Z drugiej strony, żadna prawdziwie gigantyczna katastrofa nie spotkała jeszcze kraju bogatego.
czytaj także
Na pewnym etapie – a patrząc na aktualne trendy, może nawet w ciągu dekady, prawdopodobnie gdzieś pod koniec lat 20. tego stulecia – taka katastrofa nadejdzie. Któreś miasto, najpewniej położone na wybrzeżu albo niedaleko oceanu, na przykład Los Angeles, Miami, Nowy Jork, Szanghaj czy Tokio, dotknie potężna i nagła dewastacja, która zostawi po sobie wiele tysięcy ofiar śmiertelnych i setki miliardów dolarów zniszczeń.
To bardzo nieprzyjemny wniosek, że dopiero taka pobudka doprowadzi do działań radykalnych i systemowych – ale może zaszliśmy już za daleko, by wstrząsnęło nami coś łagodniejszego.
**
Paul Rogers – wykładowca studiów nad pokojem na Uniwersytecie w Bradford, a także doradca ds. bezpieczeństwa międzynarodowego w magazynie openDemocracy. Jego najnowsza książka nosi tytuł Irregular War: ISIS and the New Threat from the Margins (IB Tauris, 2016). Wcześniej opublikował Why We’re Losing the War on Terror i Losing Control: Global Security in the 21st Century (Pluto Press). Na Twitterze: @ProfPRogers
Artykuł opublikowany w magazynie openDemocracy na licencji Creative Commons. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.