Świat

Kazin: Czy socjalista może zostać prezydentem?

Lepiej głosować na to, co chcesz, i tego nie dostać, niż głosować na to, czego nie chcesz, i to dostać.

Dlaczego 73-letni socjalista z Vermont startuje w wyborach prezydenckich, skoro wie, że na pewno nie zwycięży? Senator Bernie Sanders zdecydował się skoczyć na głęboką wodę z tego samego powodu, dla którego dawniejsi socjaliści prowadzili kampanie prezydenckie: by oprotestować obecny porządek i promować poważne reformy, którym jego rywale albo się sprzeciwiają, albo popierają je tylko wtedy, gdy się to opłaca w sondażach.

Sanders weźmie udział w prawyborach Demokratów po to, by odbyć debatę z Hillary Clinton i zwrócić uwagę na siebie mediów, które w przeciwnym razie zignorowałyby tego żarliwego siwego kandydata o bezkompromisowych lewicowych poglądach. Nie ma wyboru: od lat 50. w Stanach Zjednoczonych nie pojawiła się trzecia partia zdolna do popularyzacji polityki antykapitalistycznej.

W pierwszej połowie XX wieku radykałowie tacy jak Sanders mogli dołączyć do Socjalistycznej Partii Ameryki, która w szczytowym momencie liczyła 100 tys. członków. SPA wystawiała tysiące kandydatów do urzędów wysokiego i niskiego szczebla. Udało jej się nawet wybrać kilku kongresmanów oraz dziesiątki burmistrzów w miejscach tak różnorodnych, jak Milwaukee, Berkeley w Kalifornii i niewielka kolejowa miejscowość Antlers w Oklahomie. Wiele reform forsowanych przez socjalistów weszło w życie.

Od roku 1900 Eugene Victor Debs pięć razy kandydował na prezydenta, nigdy nie uzyskując więcej niż 6 procent głosów w wyborach powszechnych. Charyzmatyczny były lider związków zawodowych przemierzał kraj, wyciągając swe długie ramiona, jakby chciał dotknąć podziwiających go tłumów, które zachęcał do zniszczenia „gnijącego i plugawego systemu” i zbudowania „wspólnoty współpracy”. Ale do polityki Debsa należały również żądania, które dziś wcale nie wydają się radykalne: emancypacja kobiet, progresywny podatek dochodowy, ośmiogodzinny dzień pracy, zakaz pracy dzieci czy prawo głosu dla mieszkańców Dystryktu Kolumbii.

Po śmierci Debsa w roku 1926 sześć donkiszotowskich prób dostania się do Białego Domu podjął Norman Thomas, stając się przez to jedynym rodzimym socjalistą, którego rozpoznawała większość Amerykanów. Jako były duchowny prezbiteriański Thomas głosił tę samą utopijną ewangelię co Debs. „Nie jestem orędownikiem spraw przegranych, ale spraw jeszcze nie wygranych” – mawiał. Jednak on również agitował na rzecz reform dużo przystępniejszych niż zniesienie własności prywatnej. Jego program z 1932 roku zawierał postulaty ustalenia płacy minimalnej, rządowej emerytury dla osób starszych, zasiłku dla bezrobotnych i państwowego ubezpieczenia zdrowotnego. Z końcem dekady Franklin Roosevelt oraz Kongres Demokratów nadali moc prawną jego propozycjom – wszystkim poza ostatnią, którą lobby lekarskie potępiło jako „znacjonalizowaną medycynę”.

Choć za Sandersem nie stoi cała maszyneria partii lewicowej (i jest zbyt inteligentny, by przewidywać socjalistyczną przyszłość), to może w trwającej kampanii odegrać taką samą rolę jak niegdyś Debs i Thomas. Hillary Clinton zaczęła już ostrożnie wspominać o poszukiwaniu rozwiązań dla czterech dekad nierówności ekonomicznej. Republikańscy kandydaci winią głównie rozbite rodziny i kiepskie szkolnictwo państwowe. Tymczasem Sanders trwa w ofensywie, uzbrojony w jasny klasowy przekaz, który przed wyłonieniem się Occupy Wall Street był długo nieobecny w debacie publicznej.

„Prawdziwej wielkości kraju nie mierzy się liczbą milionerów i miliarderów” – czytamy na jego stronie internetowej. „W prawdziwie wielkim państwie panuje sprawiedliwość, równość i godność dla wszystkich”.

Bernie Sanders / fot. Brookings Institution (Flickr.com)

W walce o reformy niewygodne dla wygodnickich można liczyć na Sandersa. Zażąda płacy minimalnej w wysokości 15 dol. za godzinę, ustawodawstwa ułatwiającego organizację związków zawodowych, znacznego wzrostu wypłat z pomocy społecznej, sfinansowanego głównie z wyższych podatków dla najbogatszych, szybkiego rozwoju odnawialnych źródeł energii i końca władzy wielkich pieniędzy w polityce. Senator ze stanu Vermont jest wśród wnioskodawców poprawki konstytucyjnej, która unieważniłaby decyzję Sądu Najwyższego w sprawie Citizens United [obecna podstawa prawna regulująca nieograniczone finansowanie kampanii wyborczych m.in. przez wielkie firmy – przyp. tłum.]. Może nawet wzywać do zaskarżenia i uwięzienia osób, na które grzmiał w wygłoszonej w 2010 roku maratońskiej mowie [trwającej 8,5 godz. – przyp. tłum.]: „Krętacze z Wall Street, których działania doprowadziły do dotkliwej recesji […] których nielegalne, bezmyślne czyny sprawiły, że wielu Amerykanów straciło pracę, domy [i] oszczędności”.

Sanders nie oszczędza też liderki Demokratów. „Tego samego dnia, gdy Hillary Clinton odwiedzała domy trojga zamożnych dobroczyńców z Manhattanu, by zebrać milion dolarów na cele kampanii – ogłosiła w tym tygodniu jego strona – senator Sanders prezentował publiczności Uniwersytetu Howarda [historycznie związanego z czarnymi Amerykanami – przyp. tłum.] program wyborczy wycelowany w «klasę miliarderów»”.

Clinton może unikać odpowiedzi na te zarzuty, dopóki trzyma się w sondażach daleko przed Sandersem. Ale niezaspokojone pragnienie prezydenckiej kandydatury senator Elizabeth Warren dowodzi, że wiele liberalnych aktywistek i aktywistów emocjonuje się twardą, populistyczną lewicową retoryką i aprobuje większość reform wspieranych przez Sandersa. Tak jak żaden Republikanin nie wygra miejsca w Białym Domu bez poparcia Partii Herbacianej i chrześcijańskiej prawicy, Demokracie trudno zwyciężyć bez osób, które może i niewiele wiedzą o Sandersie, ale spodoba im się to, co mówi. Tacy wyborcy mogą zmusić Clinton do wtórowania senatorowi.

Sto lat temu Debs mówił Amerykanom, że „lepiej głosować na to, co chcesz, i tego nie dostać, niż głosować na to, czego nie chcesz, i to dostać”. Zachrypnięty Vermontczyk, wciąż jeszcze mówiący z brooklyńskim akcentem, oprze swą kampanię na rozumowaniu Debsa.

Bernie Sanders nie wygra. Ale przegrywając, może zrobić więcej dla swojej sprawy, niż gdyby wcale nie kandydował.

***

Przełożyła Aleksandra Paszkowska. Tekst ukazał się na stronach internetowych magazynu „Dissent”

Michael Kazin – jeden z najwybitniejszych historyków Ameryki. Profesor Uniwersytetu Georgetown, badacz amerykańskich ruchów społecznych, współwydawca „Dissent”, legendarnego pisma niekomunistycznej lewicy. Publikuje m.in. na łamach „New York Timesa” i „The Nation”. Jest autorem takich książek jak A Godly Hero: The Life of William Jennings Bryan, Barons of Labor czy The Populist Persuation.

**Dziennik Opinii nr 194/2015 (978)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij