Świat

Jak nie rozmawiać o Kolonii

Najprościej jest obwinić, a następnie pozbyć się z Europy kilkudziesięciu milionów ludzi, których łączy jedno: nie są białymi chrześcijanami.

Ziściło się marzenie prawicowych populistów: w konflikt weszły dwa postulaty oszalałego lewactwa, prawo do azylu i prawa kobiet. Podczas sylwestrowej nocy w Kolonii kilkaset kobiet doświadczyło przemocy seksualnej i kradzieży; wszystko wskazuje na to, że większość sprawców to mężczyźni z tłem migracyjnym.

Trudna sprawa? Trudna. Trudne sprawy wymagają, jak w populistycznym świecie wiadomo, prostych rozwiązań. A najprościej jest obwinić, a następnie pozbyć się z Europy kilkudziesięciu milionów ludzi, których łączy jedno: nie są białymi chrześcijanami.

Stanowisko, które w Niemczech bulgocze gdzieś na peryferiach debaty, w marginalnych pisemkach wspierających skrajną prawicę, w Polsce gotuje się w samym jej centrum. Media od lewa do prawa prześcigają się w formułowaniu histerycznych nagłówków, pod którymi kryje się wybiórcza, ksenofobiczna i bezrefleksyjna relacja z rozwoju wydarzeń w Kolonii.

Dzień jak co dzień polskiej debaty publicznej? Tak, ale w kontekście kryzysu migracyjnego i antyeuropejskiej agendy PiS stawką jest cywilizacja, w której chce żyć opinia publiczna: wielokulturowa, zjednoczona Europa czy wielka (do czasu) Polska.

Nie chodzi o to, by o Kolonii nie rozmawiać, wręcz przeciwnie: należy zadawać pytania, co i dlaczego się stało, kim są sprawcy i jak ich ukarać, wreszcie – jak zapobiec powtórce.

Tym właśnie zajmują się niemieckie media mainstreamowe niezależnie od opcji politycznej.

W Niemczech rozmawia się o sprawach najbardziej palących – porażce służb porządkowych, wyzwaniach integracji, pozycji kobiety w krajach arabskich, reakcji samych uchodźców – ale i umieszcza koloński sylwester w szerszym kontekście przemocy seksualnej. Drugą młodość przeżywa głośny w 2011 roku artykuł o ciemnych stronach Oktoberfestu (nieoficjalne statystyki mówią o nawet 200 gwałtach rocznie, z których zgłaszanych jest zaledwie kilkanaście).

Na marginesie: w antyseksistowską kampanię włączyły się nawet ociekające seksizmem media komercyjne. Użytkownik twittera o arabskobrzmiącym pseudonimie „elektrosynek” skomentował jedną z prezenterek telewizji ProSieben słowami: „co to za kurwa do jebania”. Telewizja zagroziła prokuraturą; shitstorm dostępny pod hashtagiem #fiqqhure.

Za medialną dyskusją poszły czyny: centroprawicowy rząd Angeli Merkel zręcznie zalawirował między postulatami lewicy i prawicy, rozszerzając definicję gwałtu (do tej pory ofiara musiała udowodnić, że stawiała opór) i ułatwiając deportację skazanych uchodźców (wcześniej kara musiała przekraczać trzy lata więzienia).

W tym samym czasie polskie media z radością i satysfakcją odnotowały, że ordnungmussseinowi powinął się ordnung, a polskie, białe kobiety czeka eksterminacja, jeśli tylko zapuszczą się bez białego księcia za Odrę (bajdełej, wśród ofiar były też migrantki).

Że prawica w sprawie Kolonii szczuje, histeryzuje i przeinacza, nie dziwi, choć w kontekście rozszerzenia grona odbiorców o media publiczne nieco przeraża: po jutubie kursują już filmiki z zamieszek w Baltimore podpisane „uchodźcy atakują niemiecką policję”.

Nie dziwią świeżo mianowani obrońcy praw kobiet, Łukasz „szanująca się kobieta nie ubiera się jak dziwka” Warzecha i Rafał „niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie wykorzystał nietrzeźwej” Ziemkiewicz, jednogłośnie (i skądinąd słusznie) potępiający victim blaming kolońskiej burmistrzyni. Każdy powód jest bowiem dobry, by wywyższyć wielką Polskę nad odwiecznego wroga (i posnuć przy okazji fantazje o wielkim Polaku, który ratuje niemieckie damy; wyzwolenie Berlina z powodów politycznych nie wchodzi w grę).

Pomińmy milczeniem Leszka Millera pouczającego feministki w telewizji Republika.

Dziwi natomiast nieodpowiedzialność mediów liberalnych, które w sprawach wewnętrznych – Trybunał Konstytucyjny, ustawa medialna – pokrzykują o europejskich wartościach i solidarności, a w sprawie Kolonii histerycznie gonią za klikami.

Wyświadczają tym samym prawicy przysługę, utwierdzając opinię publiczną w przekonaniu, że wielka, biała, chrześcijańska Polska to najlepsza alternatywa dla targanej kryzysem migracyjnym Unii.

„Nagi protest w Kolonii” – huczy tvn24.pl, doklejając PAP-owską depeszę do wielkiego zdjęcia gołej baby, a po kilku minutach dodając: „wśród ofiar napaści nie było Polek”. „Dylemat feministki. Czy oburzać się na imigrantów, którzy gwałcą Europejki”? – pyta natemat.pl. Dziennik.pl serwuje z kolei krótkie notki, w których bolduje słowa „uchodźcy”, „gwałty”, „sprawcy”, „Afrykańczycy” i „Arabowie”. „Mogło dojść do wypadków śmiertelnych” – ryczy gazeta.pl, w innym artykule relacjonując przebieg manifestacji Pegidy i jej przeciwników.

Z tekstu tego można się dowiedzieć, że Pegida to antyimigrancki ruch społeczny, którego hasłem jest „Pegida chroni”, a jej przeciwnicy to „skrajna lewica”, która protestuje przeciwko ujętej w cudzysłów „rasistowskiej nagonce”. O hajlowaniu i cesarskich flagach, a także o tym, że od działań populistycznej Pegidy odcinają się nawet najbardziej konserwatywni członkowie CDU – cisza.

Szokującym niusom nie towarzyszy żaden obszerniejszy komentarz, choć na opinię publiczną – jak sądzić można po shitstormie pod artykułami – padł blady strach i chęć rewanżu. Nic dziwnego – temat, jak zauważyliśmy, trudny, a tykanie go w zniuansowany sposób kończy się pogróżkami.

Jeden z niewielu komentarzy pojawia się na portalu kulturaliberalna.pl. Tekst Tomasza Zawiski jest rzeczowy i bardzo ważny, ma jednak jeden mankament: przemawiający z leadu do wyobraźni obraz berlińskich kobiet gwałconych przez radzieckich najeźdźców wyjęty jest z ust rzeczniczki prasowej AfD, niemieckiego odpowiednika partii KORWiN.

Oto i sedno problemu: w polskich liberalnych, proeuropejskich mediach króluje dyskurs, który w Niemczech sytuuje się pomiędzy bulwarówkami, a prasą przychylną antyeuropejskim AfD, Pegidzie czy neonazistom.

Mnożą się nagłówki o „kartelu milczenia”, którego koronnym dowodem jest wstrzymanie przez państwową telewizję ZDF informacji o napaściach do momentu potwierdzenia ich przez policję.

Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że tego rodzaju wydarzenia powinny być niezwłocznie relacjonowane i omawiane niezależnie od pochodzenia sprawców; sprawa wywołała poruszenie również w Niemczech. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, jakie znaczenie ma głos policji w społeczeństwie, które ufa jej w 81% procentach (co sytuuje ją na pierwszym miejscu wśród instytucji państwowych). A jeśli to za mało – odpowiedzieć sobie na pytanie, po co w ogóle Niemcom poprawność polityczna.

„Niemcom nie wolno powiedzieć: Niemcy dla Niemców. A co będzie, jeśli w końcu powiedzą?” – pyta Maciej Stasiński Włodzimierza Borodzieja na łamach „Gazety Wyborczej”.

Rząd Prawa i Sprawiedliwości nie zadaje sobie tego pytania, czyniąc wrogiem numer jeden i przywołując do porządku gabinet Merkel, który nie uczynił zresztą wobec polskiej władzy żadnego wrogiego gestu: minister spraw zagranicznych Frank Walter-Steinmeier powiedział przed świętami, że „powinniśmy rozmawiać z naszymi polskimi partnerami, a nie o nich”, a sama Merkel wystosowała do Beaty Szydło zaproszenie już w listopadzie (odpowiedź brzmiała: „w lutym”).

Nie wygląda na to, aby cesarzowa Europy miała upaść (według sondażu z 7 stycznia cieszy się w swoim kraju poparciem rzędu 58%), choć palce lewych i prawych rąk Europy od miesięcy celują w nią w sprawie greckiego kryzysu, wojny domowej w Syrii, milionów uchodźców i konfliktu na Ukrainie. (Z jakimi ważnymi sprawami wadzi się w tym czasie Beata Szydło?) Nad skutkami ewentualnych sankcji wobec „niepokornej” Polski czy pogłębiania się podziału Zachód-Wschód szkoda się rozwodzić. Ale co się stanie, jeśli cesarzowa w końcu upadnie, a podzieloną Europą zaczną rządzić nacjonaliści?

Antyuchodźczy sojusz PiS-u i niemieckich prawicowych populistów (w przypadku AfD przypieczętowany wspólnym członkostwem w unijnej grupie Europejskich Konserwatystów i Reformatorów) tylko pozornie tworzy antyunijną platformę porozumienia. Chociażby dlatego, że niemieccy (i inni zachodnioeuropejscy) populiści z wielką sympatią patrzą na pisowskiego wroga numer jeden – Władimira Putina, a NATO mają jeszcze bardziej gdzieś niż Unię.

No to co się stanie? Mnie przekonuje wizja Niklasa Maaka, felietonisty „Frankfurter Allgemeine Zeitung”: „Jeśli do Polski udałoby się dziewięćset tysięcy wyborców AfD, a do tego wszyscy niemieccy wrogowie wegetarianizmu, rowerów i kwot […], Witold Waszczykowski cieszyłby się zapewne z tych kilku wielorasowych wegetarian, którzy mogliby uszczelnić granicę swoimi panelami słonecznymi”.

Kaja Putowiceprezeska zarządu Korporacji Ha!art. Z wykształcenia kulturoznawczyni i filozofka, studiowała w Krakowie, Berlinie i Tbilisi. Zajmuje się Europą Środkowo-Wschodnią, Kaukazem Południowym i tematyką migracyjną.

Czytaj także:
Kinga Dunin, Zgwałcony rok miłosierdzia
Niemiecka prasa o sylwestrze w Kolonii [zebrał Michał Sutowski]
Wojciech Tochman: Odpowiedzialność zbiorowa nie ma sensu

**Dziennik Opinii nr 11/2016 (1161)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Puto
Kaja Puto
Reportażystka, felietonistka
Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.
Zamknij