Czy powinniśmy martwić się o amerykańską demokrację, jeśli Bill Clinton martwi się o naszą?
Podczas jednego z kampanijnych eventów Hillary Clinton w połowie maja Bill Clinton postanowił wypowiedzieć się o autorytarnym kursie krajów, takich jak Węgry i Polska. „Dwa kraje, które nie byłyby wolne, gdyby nie zimna wojna i Stany Zjednoczone, uznały dziś że demokracja to zbyt wiele zachodu” – mówił. „Chcą przywództwa w stylu Putinowskim, dajcie mi dyktaturę i niech się obcokrajowcy trzymają z dala” – ogłosił Clinton, czyniąc tym samym aluzję do słów Donalda Trumpa i wzywając do wybrania innego rodzaju przywództwa, to znaczy jego żony.
Te słowa śmierdzą arogancją na kilometr. Sugerowanie, że całe społeczeństwa czy państwa są niedojrzałe do demokracji – albo że niewystarczająco „doceniają wolność” – jest niegodne osoby, która uważa się za liberalną [progressive]. Tego rodzaju esencjalizm bije w oczy szczególnie, jeśli właśnie krótkowzroczne generalizacje chce się wypominać politycznym przeciwnikom – mówiącym dla odmiany o wszystkich obywatelach Meksyku jako gwałcicielach i przestępcach.
Demokracja nie jest czymś, co przynależy jednym państwom, a nie pasuje do innych. Tendecje pro- i antydemokratyczne są obecne w każdym chyba społeczeństwie, a narody środkowej i wschodniej Europy poświęciły niemały kawałek swojej historii walce o wolność, równość i sprawiedliwość. I miały też swoje własne zdegenerowane dyktatury. Podstawową zasadą dla ludzi uważających się za liberałów czy lewicowców powinno być stronienie od wielkich uogólnień opartych na wybranych faktach z historii. Właśnie dlatego nie oceniamy Stanów Zjednoczonych wyłącznie po tym, co mówi Trump w telewizji, albo co wiemy o działalności CIA we wspieraniu prawicowych dyktatur.
Słowa Clintona nie zasługują na wiele uwagi i nie powinniśmy dalej rozdmuchiwać ich znaczenia ponad miarę – w końcu są tylko elementem kampanii wyborczej prowadzonej przeciwko Trumpowi, nie przeciwko krajom naszego regionu.
A jednak, trzeba się nad tymi słowami pochylić – i to niekoniecznie dlatego, że tak bardzo uraziły nas bezmyślne słowa o tym, jakoby Stany Zjednoczony „wyzwoliły” Europę wschodnią.
Należy się w słowa Clintona wsłuchać raczej dlatego, że jego podejście jest symptomatyczne dla pewnego typu myślenia o demokracji.
To rozumienie demokracji ma wiele wspólnego z powodami, dla których autorytarna i populistyczna prawica odnosi takie sukcesy. Formalistyczne rozumienie demokracji jako konstrukcji opierającej się na prawach obywatelskich, wyborach i wolnym rynku zostało odebrane przez miliony ludzi jako wciskane im oszustwo. Niekontrolowany wolny rynek – przy braku jakiegokolwiek społecznego podejścia – jak się okazało, nie daje materialnych podstaw, by biedni, robotnicy, bezdomni, całe grupy ludzi mogły korzystać z przynależnych im praw. Pełnia praw obywatelskich była przywilejem tylko dla niektórych. Tym samym demokracja – bez bezpieczeństwa socjalnego i redystrybucji – była tylko dla niektórych.
W tym problemie tkwią korzenie naszej dzisiejszej sytuacji. Bill Clinton tego jeszcze nie pojął, stąd dziwaczne kulturalistyczne i bezmyślne uogólnienia, którymi tłumaczy to, co widzi. Ale dlaczego miałby „uwalnianie” Europy i „eksport ideologii” widzieć również jako problem, a nie tylko niedoceniany sukces, skoro to on był po stronie „uwalniających” i to także jego idee „eksportowano”. Te idee stworzyły grunt pod dzisiejszy sukces autorytarnej prawicy.
Bill Clinton, podobnie jak jego koledzy z europejskiej centrolewicy, wybrukowali drogę ideologii, która u swoich podstaw ma przeświadczenie, że nieograniczony wolny rynek jest warunkiem wstępnym demokracji.
W imię tego podejścia demontowano społeczne bezpieczniki kapitalizmu, w ramach tej ideologii – i wyłącznie jej – promowano demokrację w środkowej i wschodniej Europie.
Elity czasów transformacji były zachwycone, podczas gdy poziomy ubóstwa, wykluczenia i frustracji osiągały katastrofalnie wysoki poziom. Dlaczego, skoro centrolewica i lewica również popierały tę ideologię, porzuciwszy ideały sprawiedliwości społecznej i równości, ma nas zatem dziwić, że to autorytarna prawica jawi się jako jedyna alternatywa?
Masowe ruchy straciły mobilizację – albo złamane przez dyktatury w latach 80., albo złapane na obietnicę kapitalistycznej utopii lat 90. Bez presji ruchów oddolnych, elity krajów przechodzących transformację nie stworzyły warunków dla tego, by nowouzyskane wolności obywatelskie były dobrem dostępnym wszystkim. Porażka została zakodowana już w początkach tego projektu.
Jeśli Bill Clinton chce zrozumieć skręt w stronę autorytarnej prawicy w Polsce, na Węgrzej (albo u siebie, w Stanach Zjednoczonych), nie powinien szukać wschodniej egzotyki tam, gdzie jej nie ma.
Powinien wrocić raczej do błędów, które polityczne elity popełniły lata temu. Powinien wrócić więc także do własnych błędów.
***
Szilárd István Pap – antropolog i komentator polityczny. Jest członkiem redakcji Kettős Mérce, niezależnego bloga młodych dziennikarzy i publicystów oraz internetowej platformy dla młodych aktywistów. www.kettosmerce.blog.hu
Tłumaczenie Jakub Dymek.
**Dziennik Opinii nr 149/2016 (1299)