Gospodarka, Świat

Arabowie nie pomogą w obniżeniu cen ropy, bo w Białym Domu woleli Trumpa

Przez błyskawicznie rosnące ceny ropy Joe Biden musi budować tymczasowe sojusze z łamiącymi prawa człowieka krajami arabskimi. Arabowie odmawiają jednak rozmów i po agresji Rosji na Ukrainę pozostają lojalni wobec Putina, z którym połączył ich nieformalny kartel OPEC+.

Inwazja Władimira Putina na Ukrainę przyniosła skutek, który niemal każdy boleśnie odczuł na własnym portfelu. Trudno nie przecierać oczu ze zdumienia, widząc niemal z godziny na godzinę znaczne wzrosty cen paliw. W chwili pisania przeze mnie tego tekstu cena benzyny 95 zbliżała się do 7 złotych. Jednym z wpływających na to czynników jest wzrost cen surowca i zależność Unii Europejskiej od jego importu, którego głównym źródłem jest Rosja. Według Eurostatu jeszcze na początku 2021 roku odpowiadała ona za dostarczanie niemal jednej czwartej ropy do krajów Wspólnoty.

Dla Europy trudne jest więc nagłe zdywersyfikowanie dostaw, choć coraz głośniej słychać nawoływania, by wprowadzić embargo na import rosyjskiej ropy. Już ponad 600 organizacji pozarządowych z całego świata podpisało się pod wspólnym listem skierowanym do polityków krajów kupujących surowiec od Moskwy, zaznaczając, że dochody finansują machinę wojenną Putina, co zagraża nie tylko Ukrainie, ale także Europie.

Kryzys w Zatoce Perskiej: Panowie rządzący światem arabskim muszą się opamiętać

Decyzja o zakazie importu mogła być do przełknięcia dla Waszyngtonu, bo rosyjska ropa to jedynie około 2 proc. krajowego rynku. Włodarze europejskich państw mają jednak zdecydowanie twardszy orzech do zgryzienia. Kanclerz Niemiec Olaf Scholz zapowiedział, że jego kraj, największy we Wspólnocie konsument rosyjskiej ropy i gazu, nie ma zamiaru przyłączać się do embarga.

Rosnące ceny są na rękę Putinowi, ale nie jest on ich jedynym beneficjentem. Amerykanie jeszcze przed rosyjską inwazją na Ukrainę zaczęli naciskać na swoich sojuszników w monarchiach Półwyspu Arabskiego, by zwiększyli wydobycie surowca. Joe Biden stara się nawet o rozmowę telefoniczną z Księciem Koronnym Arabii Saudyjskiej Muhammadem ibn Salmanem i księciem Muhammadem ibn Zajidem ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Obaj oficjalnie są jedynie następcami tronu, ale de facto sprawują władzę w swoich krajach. Według doniesień „Wall Street Journal” książęta nie są jednak zainteresowani dyskusją z amerykańskim prezydentem, nie odmówili za to rozmowy Władimirowi Putinowi.

W powszechnym przekonaniu Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie uchodzą wręcz za państwa satelickie Waszyngtonu. Ostatnie lata pokazują jednak, że sprawa nie jest wcale tak oczywista, zwłaszcza jeśli sięgnie się pamięcią do lat 2014–2016 i trwającej wówczas naftowej wojny cenowej. Stany Zjednoczone, dzięki rozwojowi technologii szczelinowania, znacząco zwiększyły swoją produkcję ropy. Kraje OPEC pod przewodnictwem Rijadu postanowiły, że nie pozostaną w tyle, decydując się na pompowanie w rynek potężnych ilości surowca. W efekcie od 2014 roku do 2016 cena za baryłkę Brent spadła z ponad 100 dolarów do około 30, uderzając globalnie w cały sektor naftowy. Arabia Saudyjska dotkliwie to odczuła, ponieważ cała siła gospodarcza kraju oparta jest na ropie.

Tempa wzrostu wydobycia nie dało się utrzymać, gdyż rynek nie był w stanie pochłonąć takich ilości produktu. Państwa OPEC porozumiały się więc z Rosją, zgadzając się na spowolnienie produkcji, by dać odetchnąć gospodarce. Dzisiaj ten nieformalny kartel nazywa się OPEC+ i jest jednym z kluczowych powodów, dla których Muhammad ibn Salman nie chce ulec naciskom Zachodu.
Nie znaczy to, że od 2016 relacje saudyjsko-rosyjskie przebiegały bez napięć. Kraje stoczyły między sobą kolejną wojnę cenową w 2020 roku, wraz z początkiem pandemii koronawirusa. Wówczas również ceny szybowały w dół, wraz ze wzrostem liczby pompowanych baryłek, lecz spowolnienie chińskiej gospodarki po kolejnych lockdownach wymusiło wyregulowanie rynku. Dzisiaj Saudowie nie chcą ryzykować następnej takiej wojny z Moskwą.

Świadczą o tym wypowiedzi samego Muhammada ibn Salmana, który już 28 lutego podczas rozmowy z francuskim prezydentem Emmanuelem Macronem zapewnił, że jego kraj będzie się trzymał zobowiązań OPEC+ i jedynie nieznacznie podniesie kwoty produkcji ropy.

Ten rozłam w relacjach Stanów Zjednoczonych z sojusznikami na Półwyspie Arabskim ma jednak także drugie dno, które wiąże się ze zmianą administracji w Białym Domu. Podczas gdy Donald Trump przymykał oko na łamanie praw człowieka przez Rijad, Biden jeszcze podczas kampanii wyborczej w 2019 roku podkreślał, że Arabia Saudyjska będzie traktowana jak „parias”. Wszystko przez brutalne zabójstwo dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego, dokonane na zlecenie Muhammada ibn Salmana w saudyjskim konsulacie w Stambule w październiku 2018 roku.

Kto ukarze zabójców Dżamala Chaszukdżiego?

To nie były tylko puste słowa, bo już w lutym 2020 biuro Avril Haines, dyrektorki wywiadu narodowego Stanów Zjednoczonych, odtajniło raport w sprawie zabójstwa dziennikarza. Dokument był bardzo krótki, oparty jedynie na poszlakach i nie zawierał twardych dowodów, które mogłyby potwierdzić współudział księcia w zabójstwie. Głównym dowodem miał być fakt, że „od 2017 roku książę koronny miał absolutną kontrolę nad organizacjami bezpieczeństwa i wywiadu Królestwa”.

Trudno nazwać ten raport ciosem wagi ciężkiej, ale otworzył on drogę dwóm pozwom, które zostały złożone przeciwko saudyjskiemu następcy tronu w amerykańskich sądach. Jeden złożył Saad al-Dżabari, były oficer wywiadu, który skarżył się na to, że książę porwał jego dzieci i wysłał agentów, którzy mieli zabić al-Dżabariego w Kanadzie (bezskutecznie). Drugi pozew złożyła Hatice Cengiz, narzeczona Dżamala Chaszukdżiego, domagając się, by książę wraz z dwoma tuzinami bliskich współpracowników został pociągnięty do odpowiedzialności za zabójstwo dziennikarza.

Rijad postuluje, by Muhammad ibn Salman został objęty immunitetem na terenie Stanów Zjednoczonych, co w konsekwencji unieważniłoby całkowicie te pozwy. Wspólnie z Abu Zabi oczekuje też, by Waszyngton udzielał szerszego poparcia dla kampanii wojennej w Jemenie, w ramach której międzynarodowa koalicja pod przewodnictwem Arabii Saudyjskiej walczy przeciwko wspieranym przez Iran Hutim.

Biden obiecywał, że zakończy jemeńską wojnę domową, decydując się nawet na odwrócenie decyzji Donalda Trumpa o wpisaniu ruchu Hutich na listę organizacji terrorystycznych, i zapowiedział, że jego rząd nie będzie wspierał „ofensywnych działań” przeciwko Jemeńczykom. Nie spodobało się to w Rijadzie i w Abu Zabi, ale w kolejnych miesiącach amerykański prezydent stanął także w ogniu krytyki mediów i analityków, którzy zauważyli, że Waszyngton wciąż eksportuje broń na Półwysep Arabski, a także finansuje utrzymanie floty saudyjskich helikopterów, które wykorzystywane są w Jemenie.

Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie oczekują jednak wyraźnego wsparcia w jemeńskiej wojnie, takiego, jakim cieszyły się w czasach prezydentury Trumpa – zwłaszcza po styczniowych atakach rakietowych przeprowadzonych przez Hutich na cele w obu krajach. Waszyngton zdecydował się wówczas co prawda na wysłanie do Emiratów swoich myśliwców F-22 i niszczyciela USS Cole, a także zasygnalizował, że Biden „rozważa” ponowne wciągnięcie Hutich na listę terrorystów, ale nie poprawiło to wciąż napiętych relacji.

Jemen między gigantami

Kluczowe są także trwające w Wiedniu negocjacje mocarstw atomowych z Iranem, mające na celu wskrzeszenie umowy JCPOA, z której Donald Trump jednostronnie wycofał Stany Zjednoczone w 2018 roku. Według arabskiej monarchii potencjalne porozumienie nie zapewni krajowi bezpieczeństwa, gdyż przyczyni się do rozwinięcia programu nuklearnego Teheranu. Saudyjczycy chcieliby również, aby Stany Zjednoczone pomogły im w budowie własnych reaktorów, które mogłyby napędzić planowane z rozmachem projekty infrastrukturalno-urbanistyczne, jakie realizowane są w kraju prowadzonym przez Muhammada ibn Salmana.

Bez spełnienia tych wszystkich warunków trudno sobie wyobrazić, by relacje z Amerykanami poprawiły się na tyle, by na prośbę Bidena zwiększono produkcję ropy. Tymczasem jedynie Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie mogą niemal z dnia na dzień zwiększyć produkcję o kilka milionów baryłek dziennie, by pomóc w ustabilizowaniu wciąż rosnących cen.

Jeśli nie zechcą się jednak na to zgodzić, możliwe, że Zachód zdecyduje się wyciągnąć rękę do Iranu i Wenezueli, które może nie mają tak imponujących możliwości produkcyjnych, ale przechowują potężne rezerwy surowca. Wenezuela może się pochwalić największym na świecie zapasem 300 miliardów baryłek, podczas gdy w irańskich magazynach mieści się ich 160 miliardów. Konieczne będzie jednak wcześniej zniesienie nakładanych latami sankcji, trudne politycznie, ale przecież nie niemożliwe. Pozostaje jednak pytanie, czy nie pogłębi to przepaści między Zachodem a monarchiami naftowymi. Na dziś liderzy OPEC, jeśli zajdzie taka konieczność, są raczej skłonni uśmiechnąć się do Władimira Putina.

**

Jakub Katulski – politolog, orientalista, absolwent Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Specjalizuje się w relacjach Izraela z sąsiadami i Europą. Współautor bloga Stosunkowo Bliski Wschód.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Katulski
Jakub Katulski
Politolog, kulturoznawca
Politolog, kulturoznawca, absolwent Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ. Specjalizuje się w relacjach Izraela z sąsiadami i Europą. Autor bloga i podcastu Stosunkowo Bliski Wschód.
Zamknij