Mentalność automatycznych aktualizacji wywróciła do góry nogami naczelną niegdyś zasadę inżynierii: „jeśli coś się nie zepsuło, nie naprawiaj”.
NOWY JORK – Począwszy od kieszonkowego kalkulatora, a na Priusie skończywszy, zawsze należałem do tak zwanych „wczesnych użytkowników”. Ekscytowałem się technologią, kochałem postęp, z entuzjazmem patrzyłem w przyszłość. Już mi przeszło. Mądry wiekiem wyznaję dziś maksymę niedzielnego programisty: ruch to jeszcze nie postęp.
Wszelkie działania inżynierskie wymagają szeregu kompromisów pomiędzy przeciwstawnymi, a nawet zwalczającymi się priorytetami: moc kontra wydajność, jakość kontra wygoda, funkcjonalność kontra prostota, koszty kontra wszystko inne. A co na końcu rozstrzyga? Dział handlowy. Ciekawym, choć daremnym ćwiczeniem byłoby wyobrazić sobie, na ile różny byłby świat, gdyby twórcy przeciwstawili się czasem specjalistom od reklamy.
Marketingowcy mówią nam, że kolejne wersje edytora tekstu czy aplikacji mobilnych to postęp „ nowych funkcji” oraz „poprawa user experience”. Najczęściej jednak te wszystkie nowe warianty i aktualizacje poprawiają albo bardzo niewiele, albo nic.
Zamiast ulepszać cokolwiek, głównie zjadają pamięć – to trend, któremu zawdzięczamy pojęcie „zasobożerców” – programów mających rozwiązać problemy zawarte w poprzedniej wersji, a zarazem same zawierające problem, który trzeba będzie rozwiązać w kolejnej rundzie. Aksjomat „Jeśli coś się nie zepsuło, nie naprawiaj” porzucono na rzecz „wypuszczamy dziś jakąś aktualizację, a potem będziemy wiecznie naprawiać kolejne jej błędy”.
Mentalność automatycznej aktualizacji wywróciła do góry nogami naczelną niegdyś zasadę inżynierii: „Najpierw funkcja, potem forma”, stosowaną od tysiącleci, dziś jednak zarzucaną.
Weźmy na przykład nowoczesną publiczną toaletę, wyposażoną w automatyczne suszarki do rąk, dozowniki mydła, toalety i krany. Marketingowcy twierdzą, że wszystkie te urządzenia są bardziej przyjazne dla środowiska niż ich poprzednicy. Ochrona środowiska to rzeczywiście szlachetny cel, ale wystarczy podskoczyć ze strachu na samospłukującej się toalecie, która nagle uruchamia się trzy razy pod rząd, by zwątpić w deklaracje na temat jej ekologicznej wydajności. Podobnie ma się rzecz z kranami na czujniki, które uniemożliwiają napełnienie wodą zwykłej butelki, co zdecydowanie bardziej sprzyjałoby środowisku niż kupowanie nowej. Poleganie wyłącznie na automatycznych suszarkach do rąk komplikuje zaś suszenie czegokolwiek innego, a w szczególności twarzy.
Na łazienkach się nie kończy. Od około dwudziestu lat aule wykładowe muszą koniecznie być wyposażone w białe tablice. Miało to, jak nas zapewniono, wyeliminować ryzyko, jakie dla komputerów stanowił kredowy pył. Faktyczne zagrożenie było jednak minimalne, za to markery do białych tablic nie mogą się z kredą równać na tysiąc różnych sposobów – są dziesięć razy droższe, szybko wysychają, nie można ich ponownie napełnić tuszem. Kiedy temperatura w pomieszczeniu spada poniżej 12°C, co wcale nie zdarza się tak rzadko, białą tablicę można zetrzeć do czysta tylko przy pomocy specjalnego środka czyszczącego. Gdy czas wykładu przeznaczamy na ścieranie tablicy, okazuje się, że wcale nie jest wygodniej niż kiedyś – a wygoda to ponoć kluczowy wyznacznik amerykańskiego designu.
Wygoda zresztą powinna być wyborem, a nie przykazaniem. Pióra kulkowe są wygodniejsze od piór wiecznych i zdecydowanie tańsze, a jednak nie pisze się nimi tak dobrze. Edytory tekstu są szybsze od długopisów i piór, lecz zostawiają niewiele czasu na cenną kontemplację. Golarki Gillette o wielu ostrzach mogą wydawać się najwygodniejszą opcją przy goleniu, ale ich żyletkowa poprzedniczka goli dokładniej, starcza na dłużej i kosztuje zdecydowanie mniej, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że drogie golarki wytrzymują zaledwie tydzień.
czytaj także
Utożsamianie wygody z funkcjonalnością nie jest też wiele mądrzejsze od poświęcenia wszystkiego w imię wygody (rzeczywistej bądź reklamowanej). Urządzenia zaprojektowane z myślą o wykonywaniu jednego zadania niemal zawsze wykonają je lepiej niż jakieś wielofunkcyjne ustrojstwo. A jednak niegdyś żarliwie wyznawana zasada prostoty ustąpiła miejsca nowemu credo: w pakiecie lepiej.
Najnowsze edytory tekstów nie są już tylko edytorami, to całe kombajny umożliwiające tworzenie wszelkiego rodzaju treści, począwszy od wykresów, a na stronach internetowych skończywszy. W niczym nie są lepsze od poprzedników, no może z wyjątkiem wieszania się.
Proces ustawiania systemu kina domowego wystarczy, żeby wpędzić człowieka w obłęd. Instrukcja obsługi słuchawek to setki stron dokumentacji technicznej. Mnożą się wszelkiej maści piloty. Opcji jest zdecydowanie za dużo. Każda gałka ma tuziny funkcji – funkcji, których większość użytkowników nigdy nie użyje. Dziewięciolatek być może poradzi sobie w tym labiryncie, ale już (jak ja) fizyk pewnie nie. A że producenta tak skomplikowane urządzenie kosztuje tyle samo co proste – procesor się przecież nie zmienia – tylko pokazuje, że skończyła się era troski o klienta.
Zwycięstwo funkcjonalności nad prostotą najbardziej razi w oczy w telefonach komórkowych, urządzeniu, które zmieniło sposób, w jaki robimy właściwie wszystko, no może poza samą rozmową telefoniczną. W domu mojej matki, wybudowanym sto lat temu, są telefony wielu generacji. Najlepszy dźwięk uzyskuje się za pomocą ściennego aparatu z lat sześćdziesiątych, z tarczą do wykręcania numeru. Dla porównania przez współczesną komórkę rozmawia się jak przez ścianę. Dodajmy do tego tendencję do rozgrzewania się podczas rozmowy, a możemy dojść do wniosku, że głównym efektem wprowadzenia telefonów komórkowych w komunikacji werbalnej jest to, że mniej ze sobą rozmawiamy.
Na koniec przyjrzyjmy się śmierci. AK-47 był przez pięćdziesiąt lat najpopularniejszą bronią na świecie. Nowa generacja karabinów nie może się z nim równać pod względem niezawodności, wytrzymałości i – owszem – prostoty. To nie znaczy, że nic w nim nie można usprawnić, tak samo jak nie można stwierdzić, że ścienny aparat telefoniczny z lat sześćdziesiątych jest szczytowym osiągnięciem w telekomunikacji. Nigdy niczego już jednak nie ulepszymy, jeśli damy sobie wmówić, że wszystko co nowsze, bardziej błyszczące i skomplikowane koniecznie oznacza lepsze. Prawda jest taka, że często jest dokładnie na odwrót.
**
Najnowsza książna Tony’ego Rothmana to The Course of Fortune, A Novel of the Great Siege of Malta. On sam uczy fizyki na NYU.
Copyright: Project Syndicate, 2017. www.project-syndicate.org. Z angielskiego tłumaczyła Katarzyna Byłów-Antkowiak.