Wybuch w elektrowni jądrowej w „Czarnobylu” nie był tak toksyczny jak świat banku inwestycyjnego z „Branży”, nowego serialu HBO i BBC. Rekomenduje Dawid Krawczyk.
Twarz Harper oświetlona jest tylko przez blade światło smartfona. Godzina jakaś czwarta nad ranem, za chwilę zacznie świtać. Impreza urodzinowa trochę się dziewczynie przeciągnęła – styrana po pracy, wypita, spigulona i nawciągana, ani myśli o tym, żeby pójść spać. W tle napieprza jakaś muza, ale bohaterka nie zwraca na nią uwagi, pociąga nosem, cmoka, mruga bezwiednie i scrolluje bezmyślnie feed na komórce. Resztki stymulantów zupełnie poza jej kontrolą dyrygują mięśniami jej twarzy. To jedna z tych scen, które nie obnażają jakiejś uniwersalnej prawdy o człowieku. Nie pokazują bohaterki rzuconej w środek dramatycznego zwrot akcji, po którym już nic nie będzie takie samo.
Scen dużo bardziej naładowanych dialogami i fabularnie zaskakujących, w których bohaterowie mierzą się z życiowymi dylematami, w serialu Branża też nie brakuje. Zaraz po tej całonocnej imprezie czwarty odcinek serialu nabiera takiego tempa, że mogliby go pozazdrościć twórcy kina akcji. W kulminacyjnym momencie dostajemy nawet tykający zegar odliczający czas do tragedii jak w jakimś filmie z serii o Bondzie czy innych 48 godzinach.
Te wszystkie przyzwoicie dopracowane sekwencje trzymają w napięciu, angażują bez reszty i zmuszają do wgapiania się w ekran. Wszystko jest na swoim miejscu. Ale na koniec z Branży pozostają nie wielkie przemowy czy wyścigi z czasem, tylko prozaiczne dialogi i sceny takie jak ten samotny after z komórką w ręku, fenomenalnie zagrany kilkoma gestami i spojrzeniami przez Myha’lę Herrold, odtwórczynię roli głównej, Harper Stern.
Właśnie w tych scenach wypełniających czas pomiędzy kluczowymi momentami ośmioodcinkowego serialu jego twórcy dowodzą swojej empatii dla trudnych bohaterów i swojej dbałości o realizm. Dzięki tej mieszance czułości i cynizmu Branża wyróżnia się zdecydowanie na tle innych telewizyjnych premier ostatnich miesięcy.
Robota dla porządnych, dorosłych ludzi
Polscy widzowie mogą obejrzeć serial na platformie streamingowej HBO GO. Pierwszy odcinek pojawił się tam 10 listopada, następne udostępniane były sukcesywnie do 21 grudnia. Zaśnieżony obraz i trzy literki HBO pojawiają się na początku każdego odcinka, ale produkcja to nie wyłączna zasługa amerykańskiego giganta. Serial, którego akcja rozgrywa się w Londynie, powstał we współpracy z BBC.
O jaką branżę chodzi w Branży? Odpowiedź z pozoru wydaje się prosta, w końcu już od pierwszych minut pierwszego odcinka jest jasne, że oglądamy grupę stażystów starających się o pracę w jednym z największych banków inwestycyjnych w Londynie. Nie ma tu żadnych fabularnych pułapek zastawionych na widza, żadnych tajemnic. Firma nazywa się Pierpoint & Co, a pierwsze, co widzimy na ekranie, to główni bohaterowie podczas rozmowy kwalifikacyjnej w sterylnym biurze z widokiem na katedrę św. Pawła w Londynie – dokładnie taki sam widok mają pracownicy banku Goldman Sachs, przynajmniej tak twierdzi Afzal Hussein, były analityk tego banku, który rozbiera na swoim youtube’owym kanale Branżę odcinek po odcinku.
Fikcyjny bank jest wytworem wyobraźni Mickey’ego Downa i Konrada Kaya, ale to podobno fikcja wprost zainspirowana rzeczywistością – jeden i drugi scenarzysta zaraz po studiach na Oksfordzie mieli okazję pracować w podobnym miejscu. W rozmowie dla The Knockturnal mówili, że poszli do takiej pracy, bo wszyscy ich znajomi tak zrobili, a wtedy wydawał im się to sensowny wybór dla porządnego dorosłego człowieka.
Jednak bank Pierpoint i świat londyńskiego City to scenografia dla dramatów, na które dwudziestolatkowie świeżo po studiach wystawieni są nie tylko w branży finansowej. Oczywiście nie jest to scenografia przezroczysta, pozbawiona znaczenia – nie dałoby się tych samych bohaterów ubrać w stroje pracowników fast foodów i odegrać z nimi wszystkich scen napisanych dla młodych karierowiczów w garniturach i garsonkach. Ale już pracownicze patologie – a przez blisko osiem godzin poznajemy ich naprawdę bogaty wachlarz – to coś całkiem uniwersalnego.
Autorom serialu dostało się w angielskich recenzjach za tytuł – że nudny, mało pociągający, pusty. To jedno skromne słowo jednak świetnie oddaje właśnie ten pomysł, żeby opowiadając historię stażystów aspirujących do wdrapania się na poziom najbogatszego jednego procenta, opowiedzieć coś uniwersalnego dla świeżaków wszystkich branż.
Poczet pracoholików
Szklane elewacje, szare wykładziny, nudne biura – w takiej scenerii poznajemy naszych bohaterów. Na pierwszy rzut oka grupkę tak różnorodną i idealną jak z korporacyjnej ulotki.
Harper Stern (Myha’la Herrold), Afroamerykanka po studiach w Stanach (szybko dowiadujemy się, że niekoniecznie po studiach), z kolczykiem w nosie, warkoczykami na głowie i momentami wręcz psychopatyczną ambicją. Yasmin Kara-Hanani (w tej roli Marisa Abela), córka artystki imigrantki, ale od urodzenia wyrastająca w poczuciu finansowego komfortu i emocjonalnego deficytu charakterystycznych dla klasy wyższej (trochę patointeligencja, tyle że w wydaniu brytyjskim). Yasmin mieszkanie na Notting Hill dzieli ze swoim chłopakiem bęcwałem, co jednego dnia zakłada start-up, żeby drugiego go zwinąć, a trzeciego zająć się pisaniem albo innym równie kreatywnym i nikomu do szczęścia niepotrzebnym zajęciem.
Oprócz dwóch dziewczyn w Pierpoint staż zaczyna też trzech chłopaków. Robert Spearing (Harry Lawtey), chłopak z klasy robotniczej, który wydarł sobie od świata najpierw miejsce na jednej z najlepszych uczelni, a teraz idzie za ciosem i stara się o robotę, która zapewni mu stałe miejsce w elicie. Po szczeblach drabiny społecznej wspina się tak szybko, że potyka się o własne nogi – ale nie przejmuje się tym szczególnie, i kiedy na ekranie jego telefonu nie ma akurat nic białego do wciągania, to na pewno odpalony jest Tinder. Gus Sackey (David Jonsson), drugi czarnoskóry bohater, ale pod względem klasowego habitusu najbardziej snobistyczny ze wszystkich. Arogancki do granic możliwości – starczy powiedzieć, że jego precyzyjnie rozpisany plan kariery nie może kończyć się inaczej niż na stanowisku premiera. Homoseksualny i romantycznie zadurzony w koledze kryptogeju. Ostatni z piątki stażystów, Hari Dhar (Nabhaan Rizwan), podobnie jak Yasmin jest dzieckiem imigrantów. Najbardziej pracoholicki z całej ekipy, z firmowej kamizelki puchowej robi sobie poduszkę, śpi na biurowym kiblu i przeżywa każdy najmniejszy błąd, jakby naprawdę od wyboru czcionki miały zależeć losy światowej finansjery.
Dla młodych stażystów praca jest wszystkim i niestety – wszystko jest pracą.
Nie są to jacyś uduchowieni artyści szukający inspiracji w każdej ulotnej chwili, albo co gorsza, dziennikarze na freelansie ścigający się z deadline’ami i ganiający za zleceniami dzień i noc. Ich robota to przygotowywanie analiz, strategii inwestycyjnych i ofert dla klientów – brzmi jak zajęcie na spokojną etatową pracę. W rzeczywistości jednak, jeśli chcą przetrwać selekcję, do której dochodzi w finałowym odcinku, biurowe nadgodziny to norma, a do tego doliczyć trzeba czas spędzony na wszystkich bankietach, kolacjach i imprezach z klientami. Nawet nieformalne spotkania z kolegami i koleżankami z pracy od tych formalnych biznesowych różnią się de facto tylko strojami – każda wymiana zdań, interakcja, obecność czy jej brak przesądzają o statusie w grupie i przekładają się na ostateczny werdykt. Zanim wyrwiecie się z ocenami bohaterów, zdradzę, że nawet stażyści w tej firmie zbierają od 20 do 50 tysięcy funtów premii rocznej. Tanio skóry nie sprzedają.
Postmilenialsi w reżyserii Leny Dunham
Przez pilotażowy odcinek i firmową inicjację prowadzi bohaterów reżyserka Lena Dunham – tak, dokładnie ta sama, która stała za sukcesem Dziewczyn. Kiedy serial startował w 2012 roku, okrzyknięty został sukcesem (rok później zgarnął dwa Złote Globy: za najlepszy serial komediowy i dla najlepszej aktorki, którą dostała sama Dunham). Wtedy Dziewczyny były jedną z pierwszych produkcji zainteresowanych doświadczeniami milenialsów, ale już pięć lat później, kiedy dogorywał szósty, finałowy sezon, bardziej świadoma i progresywna publiczność ledwo znosiła troski pięciu białych, względnie uprzywilejowanych lasek z Nowego Jorku.
W Branży Dunham dostaje do ogarnięcia postmilenialsów albo inaczej – generację Z, albo jeszcze prościej: osoby, które 11 września pamiętają jak przez mgłę, a media społecznościowe i internet to dla nich żadna wielka rewolucja za życia, tylko naturalne środowisko funkcjonowania. Dunham, reżyserka milenialka, ogarnia ich znakomicie. A pierwszy odcinek jest jednym z lepszych pilotów, jakie jestem w stanie sobie przypomnieć. Nie zdradzając zbyt wiele: twórcy zadbali o porządne pierdolnięcie – to, jak później to mocne początkowe uderzenie zostaje skonsumowane w scenariuszu, jest na pewno przewrotne, ale bardzo spójne z cyniczną kulturą pracy w Pierpoint.
czytaj także
Z bohaterami i bohaterkami wystarczy spędzić kilkadziesiąt minut, żeby wyleczyć się z jakichkolwiek przejawów sympatii. Dobra, przyznaję, że wobec Harper, klasycznej postaci „oszustki”, która musi trochę naściemniać, żeby kapitalizm poznał się na jej geniuszu, nawet po finałowym odcinku nie udało mi się wyzbyć resztek sympatii. Pewnie dlatego, że to kolejna inkarnacja jednej z moich ulubionych figur, czyli krętacza charakterystycznego dla czasów, w których nikt już na serio nie wierzy w to, że współczesny kapitalizm ma cokolwiek wspólnego ze sprawiedliwością – podobnym krętaczem niepozbawionym talentu jest Gi-woo z oscarowego Parasite czy Howard Ratner z Nieoszlifowanych diamentów braci Safdie. Wszyscy to wspaniałe remedia na „syndrom oszusta” – oni nie przejmują się, czy powinni być na miejscu, na którym są, nie wyrzucają sobie win i niedociągnięć, tylko biorą to, co im się należy.
czytaj także
Pomijając jednak śladowe ilości pozytywnych cech, bohaterowie to raczej ekipa niezłych chujków – tak chyba należałoby przetłumaczyć angielski wulgaryzm cunt i rzeczownik cuntiness, które padają w jednym z najciekawszych dialogów w serialu. Stażyści Rob i Yasmin (nawiasem mówiąc, wspaniale rozpisane seksualne napięcie na kilka odcinków) zastanawiają się podczas czegoś na wzór targów pracy dla uprzywilejowanych studenciaków, czy byli takimi samymi chujkami, jak ci młodzi. Konstatują, że chujkowatość to w ich branży trochę konieczność.
Wszyscy główni bohaterowie są skrajnymi materialistami (poza snobem z klasy wyższej, dla którego bogactwo jest po prostu przezroczyste), mają poczucie wyższości i są uprzywilejowani co najmniej w kilku kategoriach – jeżeli pochodzenie klasowe mają nie najlepsze, to nadrabiają rasą i płcią, a jak na loterii tożsamości akurat nie wylosowali białego koloru skóry, to scenarzyści zadbali, żeby byli na tyle uprzywilejowani ekonomicznie, żeby trudno ich było polubić.
Wspaniały ruch, bo zwalnia widza z tego całego łzawego „kibicowania” głównym bohaterom – zamiast siedzieć jak debil przed telewizorem i obgryzać paznokcie, czy im się uda, czy nie, można po prostu odprężyć się i patrzeć, jak wszyscy ci aspirujący do elity bohaterowie zmierzają nad przepaść szaleństwa. Branża robi to, co po mistrzowsku udało się Sukcesji – dostarcza bohaterów zdemoralizowanych do tego stopnia, że nie chcemy się z nimi utożsamić, ale za to oglądamy ich z przyjemnością.
To spora ulga. Nawet kiedy dzieje im się jakaś krzywda, nieszczególnie musi być nam ich żal. A może to tylko taka zagrywka ze strony scenarzystów, która zmusza widza do refleksji nad tym, kto w naszych oczach zasługuje na współczucie, a kto nie?
czytaj także
Na pewno nie dostaniemy tutaj wzruszających momentów z udziałem uciśnionych ofiar kapitalistycznej opresji czy patriarchatu. Żadnego „It’s my vagina” z Sex Education, czy kobiecej solidarności z Orange is the New Black. Jeśli szukacie podnoszącej na duchu historii z morałem zgodnym z lewicowymi wartościami, to w Branży tego po prostu nie znajdziecie.
Sex, drugs and przeprosiny
Branża to serial o generacji Z, więc tematy rasy, klasy, płci, pochodzenia i akcentu (przypominam, że jesteśmy w Londynie) wałkowane są non stop, a kwestia przemocy w relacjach, czy to w pracy, związkach, rodzinie, obecna jest w co drugiej scenie. Mikroagresje na przestrzeni kilku odcinków przeistaczają się po prostu w otwartą agresję, mobbing i molestowanie.
Festiwalu obelg, manipulacji i szyderstw nie dałoby się jednak oglądać bez tych krótkich momentów, kiedy bohaterowie troszczą się o siebie albo sprawiają sobie nawzajem przyjemność. Twórcy Branży przyłożyli się zwłaszcza do scen seksu, którego w tym świecie emocjonalnie niedojrzałych narcyzów, dupków i karierowiczek nie brakuje. Czy to na kuchennym blacie, fotelu w salonie, czy kiblu na imprezie, z użyciem kamerki smartfona albo głośnika bluetooth, hetero czy homo, w dwójkę czy w trójkę, zawsze wygląda dobrze i przede wszystkim całkiem realistycznie.
Seks nie jest tu na pewno przedmiotem fantazji, tylko szybkim sposobem na poprawienie humoru czy zbicie poziomu stresu. Nasi postmilenialsowi bohaterowie fantazjują o czym innym: o władzy i… przeprosinach.
Pierwsze raczej oczywiste. Niezależnie od tego, jak bardzo progresywni nie byliby w swoich publicznych deklaracjach, to są młodymi neokonserwatystami i władzę rozumieją bardzo tradycyjnie, jako zdolność podporządkowania sobie słabszych. To ich marzenie i jednocześnie sposób na przetrwanie w instytucji, gdzie liczysz się o tyle, o ile zarabiasz dla firmy grube hajsy. To nic nowego, pożądanie władzy jest co najmniej tak starym motywem, jak stare są tragedia i dramat.
Co innego z przeprosinami. Nie przypominam sobie ani bohaterów starożytnych mitologii, ani postaci w dramatach Szekspira, których fantazje orbitowałyby wokół pragnienia usłyszenia porządnych przeprosin. Taki motyw przynosi do Branży generacja Z. Od twórców serialu dostajemy piękną scenę, w której były chłopak dostaje od głównej bohaterki zjebę za swoje tzw. non-apology, czyli przeprosiny niebędące de facto przeprosinami, tylko unikiem przed odpowiedzialnością za wyrządzoną krzywdę.
czytaj także
Po odsączeniu tego serialu z żartów (szczerze zabawnych, ale zawsze zostawiających smutny posmak), masy branżowego żargonu (mało co z niego zrozumiałem, ale czytałem teksty autorów ze świata finansów, którzy twierdzili, że jest całkiem wiarygodny), romansów, których nie powstydziłby się dobry high-schoolowy serial (nie bez przyczyny w recenzjach pojawiają się odniesienia do serialu Skins), zostaje właśnie to centralne napięcie między podmiotowością a biernością, między bezwzględną dominacją i byciem ofiarą.
W turbokapitalistycznym świecie Branży albo jest się jednym, albo drugim – podmiotowość ofiar to w Pierpoint oksymoron. Jak w takich warunkach udaje się nawigować Harper, błyskotliwej krętaczce nieobawiającej się ryzyka? Nie miałbym serca, gdybym zdradził – odpowiedź czeka w finałowym odcinku.
Branża to zdecydowanie odkrycie 2020 roku. Premiera pierwszego sezonu, przynajmniej w Polsce, dość nieszczęśliwie zbiegła się z potężną kampanią promocyjną serialu Od nowa, który miał być hitem, a okazał się popłuczynami po Wielkich kłamstewkach.
Z dotychczasowych medialnych doniesień wynika, że produkcja drugiego sezonu Branży jest już pewna, ale wiedząc, jak wiele zależy od rozwoju pandemii COVID-19, raczej zachowawczo podchodziłbym do tych rewelacji. Pozostaje mieć nadzieję, że drugiego sezonu nie przykryje serial wypchany zbliżeniami na twarze Hugh Granta i Nicole Kidman.