Film

Małe ziemniaczki, czyli dlaczego „Nie patrz w górę” należy jednak docenić

Udało mi się obejrzeć film, o którym Każdy Musi Mieć Opinię. Więc i ja podzielę się swoją.

Kiedy? Oczywiście wtedy, kiedy są święta i ta dziwna pustka po świętach, a przed sylwestrem, kiedy nie wiemy, który jest dzień tygodnia i kim właściwie jesteśmy. To w niej pojawia się Netflixowy Hit, który należy zjechać, bo wszystkim innym się za bardzo podoba.

Sama zresztą zazwyczaj uznaję, że po to studiowałam na UJ, żeby zamiast takich hitów móc oglądać na przykład To wspaniałe życie Franka Capry, gdzie nie tylko podstarzały i mało rozgarnięty anioł dostaje skrzydła, ale i można popatrzeć na piękne czasy, w których lokalni działacze umożliwiali budowanie domów na tani kredyt i heroicznie walczyli ze złymi bankierami.

Ale w tym roku udało mi się w końcu obejrzeć film, o którym Każdy Musi Mieć Opinię. Więc i ja podzielę się swoją o Nie patrz w górę (Don’t look up).

Przypomnijmy: w filmie Adama McKaya dwójka naukowców odkrywa kometę, która za pół roku ma dość bezpardonowo wymazać życie na Ziemi. Kiedy zamierzają podzielić się swoim odkryciem z prezydentką USA, z NASA i różnymi innymi siłami, które, jak sobie wyobrażamy, są decyzyjne w takich sprawach, napotykają dość nieoczekiwane przeszkody. O uwagę mediów będą musieli konkurować z kampanią wyborczą i rozstaniami celebrytów, a jednocześnie liczyć na przychylność algorytmów w mediach społecznościowych.

Tak – pomysł na Nie patrz w górę jest najprostszy z możliwych i już zacne grono załamało ręce nad jego ubóstwem intelektualnym. Uderza on bowiem w nasze różne, czasem głęboko chowane i wstydliwe fantazje. Unaocznia je obrzydliwie dosłownie i pokazuje, jak zabawnie płoną.

Pierwsza to ta o komecie. Katastroficzna wizja, że w końcu coś pierdolnie i zakończy te wszystkie nasze paskudne dylematy, na przykład ten, czy można latać rajanerem bez poczucia winy. Kometa taka rozbije w proch i filtry na Instagramie, i smucenie się cenami bioburaków i biofasolki, ale też ukarze złych ludzi u władzy, wynosząc niesporczaki na niespodziewany piedestał (bo ze wszystkich organizmów na Ziemi te akurat miałyby szanse przeżyć tę kosmiczną apokalipsę).

To dość niebezpieczne, rozleniwiające i odcinające nas od jakiejkolwiek odpowiedzialności za przyszłość marzenie zostaje tu przeciwstawione drugiej fantazji – że przyjdą „jacyś naukowcy i coś wymyślą”. OK, katastrofa klimatyczna to może i nie jest rurka z kremem, ale przecież ludzkość nie z takimi problemami już sobie radziła. W porę przychodzili jacyś naukowcy i coś tam przecież unowocześniali. I tyle, dziękuję, wracam do CS-a.

W Nie patrz w górę jest zatem kometa jak się (hehe) patrzy, która ma trafić w samo sedno (i od początku nie ma żadnych wątpliwości, że trafi). Jest też kilku sympatycznych naukowców, o jakich tylko możemy pomarzyć. Jest Jennifer Lawrence w pięknym doktoranckim swetrze, słuchająca rapu. Jest smutny astronom Leonardo DiCaprio ucharakteryzowany na dziennikarza Witka Mrozka.

Ale wtedy okazuje się, że wszystkie filmy katastroficzne pokazujące, że świat jest bezpiecznym miejscem, dopóki żyje w nim Bruce Willis, były jednak kłamstwem. Sam reżyser Adam McKay błyskotliwie igra z tym nurtem, w którym jakiś bohater z USA ratował ludzkość – dlatego między innymi umieścił w Nie patrz w górę takiego właśnie bohatera: rasistę i zwolennika przemocy, jako relikt poprzednich czasów. I zadaje pytanie: niby fajnie, że dziś was to bawi, ale co dostaliśmy właściwie w zamian? Niby wszyscy wiemy, że z tym Bruce’em to bujda, ale jak przychodzi co do czego, to nasza podświadoma fantazja o apokalipsie znów spotyka się z tą, że nie będziemy musieli się specjalnie zamartwiać, bo ktoś na pewno coś za nas wymyśli. Obie te fantazje spotykają się wreszcie na gruncie niemądrych mediów, sprzedających nam kwestię zagłady ludzkości tuż obok kolumny o rozstaniu jakiejś pary celebrytów.

Dalej jest jeszcze weselej. Żyjemy bowiem właśnie w takim wesołkowatym świecie, w którym ton serio już się skończył i nawet w tej recenzji muszę się wysilać, jak w przeciętnym statusie na fejsie z 2017, żeby było zabawnie, przynajmniej dla mnie.

Widać to doskonale, gdy się obejrzy chociaż trochę programów z późnych lat 80., w których do opinii publicznej też docierały przecież niewesołe fakty dotyczące kwaśnych deszczy, dziury ozonowej, ton śmieci, brudnej wody w rzekach. I nikt się za bardzo z nami nie cackał, głos z offu raczej gorliwie uświadamiał, że zaraz roztopimy się w żrącym plastiku.

Dziś, kiedy prof. Szymon Malinowski, dyrektor Instytutu Geofizyki Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, idzie do Dzień Dobry TVN i podaje dane, z których jasno wynika, że problem jest śmiertelnie poważny i jeszcze za naszego życia będziemy musieli się liczyć ze skutkami ocieplenia globu, a czasu na podjęcie działań jest coraz mniej, prowadzący łagodzi to odniesieniem to recyclingu, bo jak wiadomo, nic tak nie uspokaja naszego sumienia jak plastik wrzucany do właściwego kontenera.

Popkiewicz: Pandemia – katastrofa zdrowotna, społeczna i gospodarcza z apokalipsą zombie w tle

Film Nie patrz w górę odnosi się nie tylko do mediów tradycyjnych, ale i do naszych przemielonych głów, tworzących treści na Instagramie i Twitterze. Pokazuje, że nie mamy nawet prawa zachowywać się wobec dziennikarki Brie (Cate Blanchett), będącej w filmie symbolem mechanizmu współczesnych mediów, z wyższością.

Nawet sam astronom Mindy (DiCaprio), przed programem, w którym ma mówić o nadciągającej katastrofie, wyraża nieśmiałe zainteresowanie bolesnym rozstaniem piosenkarki-celebrytki. Sama piosenkarka, odciągająca wcześniej uwagę od istotnych tematów (Ariana Grande!), okaże się zresztą przewrotnie w porządku: masa celebrytów i sław faktycznie robi, co może, żeby obok targetowanego zdjęcia sojowej świeczki umieścić ważny przekaz. Tylko że będzie on miał właśnie takie znaczenie, jak jest to pokazane w Nie patrz w górę: piosenki o słusznym przesłaniu, które na nas wpłynie, kiedy już będzie za późno. Może co najwyżej zdziałać tyle, że zdążymy pogodzić się z dziewczyną, matką czy kimś, do kogo się nie odzywamy, i może zjeść jeszcze coś dobrego, zanim uderzy w nas ta kometa. Można się ponabijać z Ariany Grande albo niemądrej prezenterki z trzema magisterkami, ale McKay rozbija naszą wyższość wobec „medialnej sieczki”, pokazując, że sami ją tworzymy.

Nie uratują nas więc ani naukowcy, którzy nie przeszli treningu medialnego, ani media, ani prezydentka USA, ani żarty, ani powaga, bo ta to już jest totalnie memiczna i łapią się na nią tylko kontrkulturowe nastolatki.

To może chociaż jakiś rozsądny przedstawiciel najbogatszego jednego procenta zainwestuje swoje grube miliardy w Rozwiązanie? Oczywiście, prawie każdy czytelnik Krytyki Politycznej żachnie się, że już dawno nie wierzy w takie bzdury. Ale sama słyszałam najlepsze umysły mojego pokolenia, przyznające się, że skrycie wierzą, że dzięki pieniądzom i innowacyjności takiego Elona Muska coś się jeszcze wydarzy.

Związany z tym kolejny mit – ucieczka bogatych do bunkrów po katastrofie – zostaje w Nie patrz w górę zrealizowany również. Podobnie jak reszta fantazji, jeden do jednego. I dlatego wygląda tak zabawnie i tak głupio.

Nie piszę tego dlatego, żebym nie wierzyła, że milionerzy faktycznie te bunkry budują, ale dlatego, że z wszystkich złych rzeczy, które się dzieją, to akurat nie ma tak wielkiego znaczenia. Przetrwanie garstki ludzi kosztem reszty ludzkości raczej ani nie zapewni im szczęśliwego życia, ani nie będzie wynikiem dziejowej sprawiedliwości czy niesprawiedliwości. McKay pokazuje, że i tak wolelibyśmy być w grupie osób, które są przyjazne, miłe, wybaczające i jedzą małe ziemniaczki, nawet jeśli wyparują zaraz w kosmos łącznie z apkami do zdrowego życia.

McKay pokazuje klincz współczesnego świata, w którym garstka najbogatszych ludzi na Ziemi jest już tak bardzo odklejona i uprzywilejowana, że faktycznie może zadecydować o losach globu, a jednocześnie my – na co dzień wobec ich uprzywilejowania krytyczni – sami się łapiemy na tym, że pokładamy w nich ostatnie nadzieje. Wiemy, że co prawda skończyła się już dawno fantazja o bohaterskich jednostkach, ale niestety nie mamy nic innego.

Oraz że nie jesteśmy w stanie o niczym opowiadać naprawdę, bez tysiąca poziomów sarkazmu i memiczności, i że wcale to nie pogłębia naszych zdolności komunikacyjnych, tylko je upośledza. Że może i czasem wiemy, że naukowców trzeba słuchać, ale jakoś nie mamy pomysłu, jak to zorganizować. Że narzekamy na idiotyzm sfery publicznej, ale sami ją współtworzymy.

I w końcu – sama recepcja filmu McKaya też jest pouczająca. Bańka zapomniała, że film na Netfliksie to nie program lewicowej partii. Tymczasem pobieżna lektura fejsbukowych statusów zarzuca filmowi po kolei: pogardę dla elit, pogardę dla mas, to, że prezydentka jest Trumpem, albo to, że nim nie jest, brak pokazywania aktywistów, brak proponowanych rozwiązań i to, że kometa jest kometą, a nie klimatyczną katastrofą.

Z tym ostatnim zarzutem mogę się zgodzić. Klimatyczny kryzys będzie trwał dłużej niż pół roku (czytaj: do uderzenia komety). Będzie mniej efektowny w social mediach, jeszcze bardziej bolesny i mylący, bo stworzy jeszcze bardziej fałszywe podziały i grupy interesów. I sprawi na końcu, że o te małe ziemniaczki trzeba będzie jednak walczyć na śmierć i życie, bo na podgrzanej planecie dla wszystkich nie starczy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Justyna Drath
Justyna Drath
Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ
Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na UJ. Nauczycielka, działaczka społeczna, członkini ZNP i uczestniczka Kongresu Ruchów Miejskich. Była członkinią partii Razem. Broniła Krakowa przed likwidacją szkół i Młodzieżowych Domów Kultury. Współtworzyła kampanię referendalną komitetu Kraków Przeciw Igrzyskom. Organizowała działania na rzecz demokracji lokalnej, kierowała klubem Krytyki Politycznej, pomagała w organizacji Manify.
Zamknij