Film

Będę twoim ojcem

„The Mandalorian” jest na swój sposób progresywny, nie żeruje na sentymencie widzów i umiejętnie zrywa z tradycją „Gwiezdnych wojen”. A w efekcie wypada dużo lepiej niż najnowsza część sagi, czyli „Skywalker. Odrodzenie”.

Już w 2005 roku, kiedy jako dwunastolatek razem z tatą obejrzałem Zemstę Sithów, zwieńczenie trylogii prequeli, zacząłem zadawać sobie kluczowe dla mojej przyszłości pytanie: w jakiej kolejności powinienem pokazywać Gwiezdne wojny dzieciom, kiedy zostanę ojcem? Są oczywiście dwie szkoły – jedna mówi, że według kolejności powstawania filmów, druga, mniej popularna – że według chronologii ukazanych w nich wydarzeń. A może jeszcze inaczej – próbować je wymieszać, starając się jak najdłużej ukryć tożsamość Dartha Vadera?

Patoarystokracja

Domyślam się, że dla wszystkich niezainteresowanych światem stworzonym przez George’a Lucasa brzmi to jak wydumany problem, ale, uwierzcie mi, nie tylko ja zaprzątam sobie głowę tą kwestią. Jest nas wielu. Choć w najbliższym czasie nie planuję zostać ojcem, tamte rozterki przypomniały mi się wraz z pojawieniem się nowej trylogii. Odkąd dwa miesiące temu – również z tatą – obejrzałem ostatnią część sagi, sprawa jeszcze bardziej się skomplikowała: czy w ogóle warto będzie pokazywać dzieciom najnowsze części?

Kiedy w 2012 roku ogłoszono, że wielkie dziedzictwo Star Wars przejął Disney, nie dołączyłem do chóru przerażonych fanów. Wiedziałem doskonale, że wytwórnia ma do zaoferowania znacznie więcej niż bajki o księżniczkach tęskniących za wielką miłością, poza tym na czele Lucasfilm stanęła Kathleen Kennedy, legendarna producentka, specjalistka od familijnego kina przygodowego, współodpowiedzialna za sukces E.T., Powrotu do przyszłości, Indiany Jonesa czy Jurassic Park.

Jak kapitalizm wychowuje nasze dzieci

W związku z powszechnym rozczarowaniem epizodami sagi wyprodukowanymi przez Disneya przez ostatnie kilka lat wylało się na nią całe szambo absurdalnych, seksistowskich komentarzy. W oczach wielu wyznawców Gwiezdnych wojen ponosi ona osobistą odpowiedzialność za każdą świętokradczą zmianę stylu. Nie umieją się pogodzić z tym, że seria podlega dokładnie tym samym trendom, co inne hollywoodzkie blockbustery.

Kilka miesięcy temu Martin Scorsese wywołał małe trzęsienie ziemi, sugerując, że Marvelowskie filmy to nie kino, a zaledwie parki rozrywki. Te słowa jeszcze lepiej pasowałyby do najnowszych części Gwiezdnych wojen – siadając za sterami Sokoła Millenium, Daisy Ridley, John Boyega czy Oscar Isaac muszą się czuć dokładnie tak, jak czują się turyści w Disneylandzie, z tą różnicą, że zamiast płacić za wstęp, zarabiają grube miliony. A fani patrzą i zazdroszczą.

Saga z torebki [„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”]

Nawet jeśli znaczna część z nich będzie wylewać swoje żale w sieci, i tak pójdą zobaczyć następne części, chociażby po to, by móc jeszcze więcej ponarzekać. Remaki, rebooty, prequele, sequele – studia żerują na naszym sentymencie i trudno im się dziwić, w końcu to się opłaca. Co tam fanowski hejt – ważne, żeby hajs się zgadzał. A skoro machina promocyjna liczy się bardziej niż poziom artystyczny, koniec końców blockbustery pełne są scen, które dobrze wyglądają w zwiastunach, ale niekoniecznie składają się na udaną fabułę.

Nowe filmy z gwiezdnowojennego uniwersum wpisują się w jeszcze jeden trend – Disney chce za wszelką cenę zerwać z wizerunkiem studia utrwalającego szkodliwe, archaiczne wizerunki kobiet czy mniejszości etnicznych. Powstają filmy niepotrzebne, ale – w założeniu – mniej seksistowskie czy rasistowskie niż ich pierwowzory.

Zmierzch amerykańskiego snu i hollywoodzkich wyjadaczy, czyli nie takie przewidywalne Oscary 2020

Niestety, to, co słuszne, traci na sile, gdy jest częścią wielkiej kalkulacji. Jak trzeźwo (i retorycznie) spytała niegdyś niezastąpiona Lindsay Ellis – czy wytwórnia zdecydowałaby się na Moanę (w Europie znanej jako Vaiana), nieco poprawioną Pocahontas, gdyby w tym samym czasie nie kupiła kawałka Hawajów pod luksusowy hotel? Poza tym niestety bycie woke [świadomym nierówności społecznych – przyp. KP] nie poprawi kiepskiego filmu. Wręcz przeciwnie – kiepski film tylko ośmiesza ideę bycia woke.

A jednak jakimś cudem spod skrzydeł tej samej wytwórni – i to w ramach inauguracji serwisu Disney+, będącego kolejnym krokiem w stronę budowy rozrywkowego monopolu – wyszedł absolutny gwiezdnowojenny rarytas. Serial The Mandalorian – historia bezimiennego łowcy nagród, który niespodziewanie dla samego siebie przygarnia pozornie bezbronne dziecko – to najlepsze, co stało się w ramach uniwersum od czasów kreskówki Genndy’ego Tartakovskiego.


Co sprawia, że The Mandalorian jest tak dobry? Ponieważ ów serial i ostatnia część gwiezdnowojennej sagi ukazały się mniej więcej w tym samym czasie, warto je porównać – wtedy łatwiej będzie udzielić odpowiedzi na jeszcze jedno pytanie: dlaczego Skywalker. Odrodzenie jest tak zły?

Po pierwsze, The Mandalorian nie żeruje na sentymencie widzów. Zaskakuje to o tyle, że za serial odpowiada Jon Favreau, reżyser skrajnie odtwórczych, nikomu niepotrzebnych nowych wersji Króla lwa czy Księgi dżungli. Tym razem postawił jednak na kreatywność. Przejawia się ona chociażby w zupełnie nowym podejściu do muzyki.

Gdy słyszę kolejną ścieżkę dźwiękową autorstwa Johna Williamsa, zastanawiam się – skąd ja to znam? Harry Potter? Indiana Jones? Superman? Nie odmawiam Williamsowi wielkości, ale – nie ukrywajmy – najlepsze lata ma już za sobą, a teraz popełnia nieszkodliwe, ale nużące autoplagiaty. Muzykę do The Mandalorian skomponował natomiast Ludwig Göransson, laureat Oscara za Czarną panterę. Zerwał, choć nie radykalnie, z Williamowską tradycją, inspirując się raczej Ennio Morricone. Nie bał się zrezygnować ze smyczków, postawić na instrumenty perkusyjne, a czasem nawet na elektronikę.

Właśnie w takim umiejętnym zrywaniu z tradycją tkwi siła serialu. Jon Favreau nikogo ani niczego nie naśladuje. W The Mandalorian nie pojawiają się w ogóle postaci znane z kanonu Gwiezdnych wojen. Główny bohater, choć wyraźnie inspirowany Bobą Fettem, ma swoją własną historię i własną osobowość.

Udało się przez to uniknąć pułapki, w jaką wpadł J. J. Abrams, reżyser pierwszej i trzeciej części nowej trylogii z uniwersum Star Wars: Przebudzenia mocy i Skywalkera. Odrodzenia. Postaci z oryginalnej trylogii sprawiły twórcom nowych epizodów sporo kłopotów – legendarni aktorzy wrócili na ekrany, ale bez szczególnego entuzjazmu.

Harrison Ford cieszył się, że zagrał tylko w jednej części (z emerytury wyrywali go także twórcy Indiany Jonesa i Blade Runnera). A dla Marka Hamilla trudniejsze od roli Luke’a okazało się udawanie ekscytacji w trakcie wydarzeń promocyjnych. Nie chcę nawet myśleć, jaką kwotą Disney musiał przekonać Iana McDiarmida, by w finale powrócił do roli Palpatine’a.

Nic się tak nie starzeje jak filmowa futurologia [Majmurek o „Blade Runnerze”]

Kolejna kwestia – drugoplanowa i epizodyczna obsada. Casting przy ostatniej trylogii musiał funkcjonować według zasady oddawania przyjacielskiej przysługi. Po premierze Przebudzenia mocy rozeszła się plotka, że w jednego ze szturmowców wcielił się sam Daniel Craig. Brzmi to oczywiście bardzo ekscytująco, ale… czy miało to jakiekolwiek znaczenie dla samego filmu? Nie. Schowany pod maską, nie wypowiedział ani słowa. Jego udział to tylko nic nieznacząca ciekawostka dla fanów oraz, jak przypuszczam, spełnienie marzeń znanego aktora.

Ten przykład najdoskonalej uwypukla różnicę jakościową między trylogią a The Mandalorian – w ostatnim odcinku serialu jednego ze szturmowców gra Jason Sudeikis. Nie widzimy jego twarzy, ale każdy, kto jest w miarę na bieżąco z amerykańskimi komediami, momentalnie rozpozna jego głos.

Czemu nie przeszkadzają mi czarne elfy

Sudeikis robi to, w czym jest najlepszy – daje popis swoich komicznych zdolności i nie przeszkadza mu w tym imperialny kombinezon. W nowej trylogii liczyła się tylko symboliczna obecność, w The Mandalorian – rola. Nikt mi nie wmówi, że Wernerowi Herzogowi potrzebny do szczęścia był udział w serialu o kosmicznym łowcy głów, a spisał się w nim doprawdy wyśmienicie. Giancarlo Esposito, Natalia Tena, a przede wszystkim Gina Carano – każde z nich jest tu na swoim miejscu.

Siłą oryginalnych Gwiezdnych wojen zawsze była tajemniczość zakrytych twarzy – co się kryje za maską Dartha Vadera, maską Boby Fetta, maskami szturmowców? Niestety, w prequelach George Lucas pokazał twarz Jango Fetta i tysięcy jego klonów, a w Przebudzeniu mocy J. J. Abrams zbyt szybko pozwolił Kylo Renowi ściągnąć jego maskę. Miało to swoją wartość, zobaczyliśmy emocje młodego, zagubionego człowieka, ale widownia nie mogła już potraktować młodego Sitha poważnie.

Gwiezdne wojny 7: Nic nowego pod żadnym ze słońc [Majmurek]

Na szczęście Jon Favreau doskonale zrozumiał, na czym polega siła maski. Z wiecznie zakrytej twarzy główny bohater (Pedro Pascal) uczynił swoje credo. Przez cały sezon się zastanawiałem, czy wreszcie stanie się coś, co każe mu złamać tę zasadę. Ale bez spoilerów.

Kolejna istotna różnica między serialem a finałem sagi to podejście do scenariuszowego schematu, które potrafi przecież zepsuć całą fabułę. Do tej pory twórcom Gwiezdnych wojen udawało się uniknąć pułapki McGuffina, czyli, cytując Alfreda Hitchcocka, „rzeczy, którą przejmują się postaci na ekranie, ale która nie obchodzi widzów”. Teoretycznie McGuffinem w Nowej nadziei powinny być plany Gwiazdy Śmierci, ale – ponieważ ukryto je w pamięci R2-D2, niewielkiego, zabawnego robota – to, co się z nimi stanie, nie jest nam obojętne. J. J. Abramsowi udało się powtórzyć ten zabieg w Przebudzeniu mocy – umieścił mapę z kryjówką Luke’a w pamięci nowego, uroczego robota, BB8, który momentalnie zdobył sympatię widzów.

Legendarni aktorzy wrócili na ekrany, ale bez szczególnego entuzjazmu.

Niestety w Odrodzeniu występuje McGuffin w najgorszej możliwej postaci – starożytny artefakt wskazujący drogę na świętą planetę Sithów, gdzie w zupełnie niezrozumiały sposób pojawiła się flota gotowa zniszczyć Ruch Oporu. Bohaterowie szukają go ponad połowę filmu, a widownia przewraca oczami.

Tymczasem Jon Favreau postanowił zabawić się z ideą niby-McGuffina w stylu starych Gwiezdnych wojen – wyszło mu to jeszcze lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Internet oszalał na punkcie tak zwanego Baby Yody (w serialu mówi się o nim The Child, czyli po prostu Dziecko – nie jest znanym z filmów mistrzem Jedi). Trudno sobie wyobrazić, by obsesja widzów mogła być większa, Baby Yoda spełnia zatem tylko pierwszą część Hitchcockowskiej definicji – poszukują go łowcy nagród na zlecenie dostojników upadającego Imperium, a tytułowy bohater chroni go za wszelką cenę. W powszechnym zachwycie nad tą postacią nie bez znaczenia jest to, że słodki zielony stworek – tak jak Yoda w starszych filmach – nie został wygenerowany komputerowo. Chce się go przytulić i wziąć na ręce, bo nie jest obiektem grafiki 3D, a uroczą kukiełką, którą po mistrzowsku kierują lalkarze.

W porównaniu z hollywoodzkim popfeminizmem nowej trylogii The Mandalorian sprawia początkowo wrażenie serialu bardzo konserwatywnego, prezentując znaną z westernów czy filmów o samurajach figurę maczystowskiego wojownika, który w pojedynkę przemierza świat i wymierza swoją wersję sprawiedliwości. Jednak konserwatyzm w kolejnych odcinkach zanika, a wizerunek samotnego łowcy nagród zostaje złagodzony, i to bynajmniej nie z powodów romantycznych – taką „klasyczną” perspektywę zresztą bardzo wyraźnie odrzucono.

Cieszy, że zamiast kumpla Mando ma kumpelę – w kilku odcinkach towarzyszy mu silna (i to bardzo dosłownie) postać kobieca, najemniczka o rebelianckiej przeszłości. Wielką radość sprawiło mi też ludowe powstanie przeciwko resztkom władzy Imperium. Jednak najbardziej postępowym elementem serialu jest świeże spojrzenie na ojcostwo. Pod tym względem The Mandalorian można potraktować jako męski rewers Czarownicy z Angeliną Jolie.

„Gwiezdne Wojny” z Leninem w tle

Gwiezdne wojny zawsze były opowieścią silnie patriarchalną, i to w znaczeniu bardzo bliskim źródłosłowu, to znaczy opowieścią zdominowaną przez wątek ojcowski. To w końcu stąd pochodzi jeden z najsłynniejszych, najbardziej dramatycznych cytatów w historii kina: I am your father. Ojcostwo zdominowało świat Gwiezdnych wojen nie tylko na ekranie, ale także poza nim –  i dla mnie, i dla wielu moich kolegów wspólne oglądanie było istotnym przejawem więzi łączącej nas z naszymi ojcami. Niech świadczy o tym chociażby moje niegdysiejsze wyobrażenie o pokazywaniu dzieciom Star Warsów jako kluczowego elementu „bycia tatą”.

A choć Vader oprócz syna miał córkę, w oczach fanów – głównie mężczyzn – Leia pozostała raczej siostrą Luke’a (w mniej optymistycznej wersji – niewolnicą Jabby). Z tą prościutką męską konwencją próbowano zerwać, tworząc Rey, główną bohaterkę nowej trylogii. Udało się to tylko częściowo.

Czy Darth Vader był żołnierzem wyklętym?

Choć co do zasady niezbadane są wyroki Mocy, więzi rodzinne mają dla niej kluczowe znaczenie.  Luke Skywalker został wybrańcem, bo był synem Vadera – wybrańca niedoszłego, za to niepokalanie poczętego. Ben Solo stał się Kylo Renem, kiedy nie mógł wytrzymać skomplikowanego dziedzictwa swoich rodziców, wuja i dziadka, dokonując zabójstwa w nieznośnie edypalnym stylu. W filmie Łotr 1 plany Gwiazdy Śmierci może wykraść, a jakże, tylko córka jej architekta. Tylko Rey miała szanse na przełamanie tego schematu – w Ostatnim Jedi doszło do niej, że jej rodzice byli „nikim”. Niestety finałowa część przyniosła najmniej ekscytującą genealogiczną rewelację całej sagi: bohaterka okazała się wnuczką Imperatora, a widownia przewróciła oczami.

Analogiczna do rodzicielstwa jest zresztą relacja mistrz – uczeń, a konkretnie mistrz – padawan. A skoro większość bohaterów to mężczyźni, w ramach Zakonu Jedi mistrz zazwyczaj staje się ojcem, a padawan – synem. Dopiero The Mandalorian pokazał zupełnie nową relację międzypokoleniową, bez magiczno-biologicznych więzi rodzinnych i bez przekazywania młodym starożytnej wiedzy, a przy okazji pozbył się nieznośnej kategorii „przeznaczenia”.

Mandalorianie – wyznanie, nie rasa – przygarnęli głównego bohatera, kiedy jego biologiczni rodzice zginęli w ataku Imperium. On z kolei przygarnia Baby Yodę, ale zamiast szkolić go na wojownika w metalowym hełmie, obdarza go niewytłumaczalną miłością. Więź łącząca Mando z Dzieckiem jest szczególna, bo nie opiera się na słowach. Wynika z czystej potrzeby opieki nad drugą osobą. Co najciekawsze, potrzeba ta pojawia się po obu stronach – Baby Yoda kilka razy ratuje życie swojemu opiekunowi.

Wspomnianą już przeze mnie Czarownicę można było czytać jako filmowy traktat o miłości do przybranego dziecka – w końcu w projekt od samego początku zaangażowana była Angelina Jolie, matka trójki adoptowanych dzieci. Aktorkę oczywiście łatwo było wyśmiać – jej nagłaśniane przez prasę kolorową adopcje wpisywały się w kontrowersyjną figurę białej zbawczyni – ale nie sposób odmówić jej dobrej woli.

Cztery pytania, których „Wysokie Obcasy” nie zadały Dominice Kulczyk

W The Mandalorian nie ma plotkarskiego kontekstu, jest za to niełatwe dziedzictwo kiepskich, nieobecnych ojców w uniwersum Gwiezdnych wojen – Dartha Vadera, Hana Solo, Galena Erso. Na serial trzeba wręcz popatrzeć jak na głośny pean na cześć zaangażowanego, świadomego ojcostwa, nawet takiego, u którego źródeł stoi zrządzenie losu. Choć pozbawiony spektakularnych subwersji, ten pozornie konserwatywny space western na swój własny sposób propaguje progresywny obraz męskości.

Odkąd w pierwszym odcinku Dziecko złapało głównego bohatera za palec, pokochali je i widzowie, i sam łowca nagród – nawet jeśli na początku nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Gdy tylko Mando pochylił się nad latającą kołyską, miałem ochotę podpowiedzieć mu, by sparafrazował słynne słowa Vadera: tak, Baby Yoda, to ja będę twoim ojcem.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij