Czytaj dalej

Muszę się pozbyć książek [fragment książki Marcina Wichy]

W czwartej klasie mieliśmy zadanie: „Opisz swoją matkę”, a raczej „mamę”, bo szkoła lubowała się w zdrobnieniach. Boże, odpuść mi, bo napisałem: „Moja matka ma ciemne włosy i jest raczej tęga”.

rzeczy-ktorych-nie-wyrzucilem„To jest historia o rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Czyli – o słowach i przedmiotach. Jest to także książka o mojej matce, i z tego powodu nie będzie zbyt wesoła” – pisze Marcin Wicha we wstępie do swojej nowej książki – „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” – która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Karakter”. To „esej bardzo osobisty, bo opowiada o matce, o śmierci, o porządkowaniu rzeczy, książek i wspomnień. I przede wszystkim o słowach i milczeniu” – napisała Justyna Sobolewska w „Polityce”. Publikujemy fragmenty książki.

***

Masa spadkowa

Nie mówiła o śmierci. Tylko raz. Nieokreślony ruch ręką, machnięcie w stronę półek:
– Co z tym wszystkim zrobisz?

„To wszystko” oznaczało jeden z tych systemów, które kupuje się w Ikei. Metalowe szyny, wsporniki, deski, papier, kurz, rysunki dzieci poprzyczepiane pineskami. A także pocztówki, pamiątki, pomarszczone ludziki z kasztanów, zeszłoroczne bukiety z liści. Musiałem jakoś zareagować.

– Pamiętasz Mariuszka z naszej szkoły?
– Bardzo miły – odparła, ponieważ pamiętała, że go nie lubiłem.
– Parę lat temu byliśmy z Martą u jego teściowej, mieliśmy coś zawieźć albo przywieźć, coś dziecinne go, kojec czy coś.
– Ile ma dzieci?
– Nie wiem, ale teściowa nie mogła się go nachwalić. Mówiła, że kiedy zaczął jej przeciekać dach, to Mariuszek sfinansował nowy z dachówki bitumicznej, bardzo drogi, i powiedział: „O pieniądze niech się mamusia nie martwi, wszystko zostaje w masie spadkowej”.
– I co u niego słychać?
– Nie wiem, pracuje w kancelarii. Nie martw się o masę spadkową. Jeszcze jest czas.
Ale czasu nie było.

Stawiszyński: Umarł jej

Moja matka uwielbiała zakupy. W najszczęśliwszych latach swego życia codziennie po południu wyruszała do sklepów. „Chodźmy na miasto” – rzucała.

Kupowali z ojcem niepotrzebne drobne przedmioty. Imbryczki. Scyzoryki. Lampy. Automatyczne ołówki. Latarki. Nadmuchiwane podgłówki, pojemne kosmetyczki i różne pomysłowe gadżety, które mogą się przydać w podróży. Było to dziwne, ponieważ nigdzie się nie wybierali.

Potrafili wędrować przez pół miasta w poszukiwaniu ulubionego gatunku herbaty lub nowej powieści Martina Amisa.

Mieli ulubione księgarnie. Ulubione sklepy z zabawkami. Ulubione punkty napraw. Zawierali przyjaźnie z różnymi – zawsze bardzo, bardzo miłymi – ludźmi. Panią z antykwariatu. Panem od scyzoryków. Panem od jesiotra. Małżeństwem od lapsang souchong.

Każdemu nabytkowi towarzyszył rytuał. Zauważali jakiś nadzwyczajny egzemplarz – w sklepie z używanymi lampami, gdzie urzędował Pan od lamp, bardzo sympatyczny obywatel – żeby użyć dziarskiego określenia mojego ojca.

Oglądali. Pytali o cenę. Dochodzili do wniosku, że ich nie stać. Wracali do domu. Cierpieli. Wzdychali. Kręcili głowami. Obiecywali sobie, że kiedy będą przy pieniądzach, co powinno nastąpić już wkrótce, to wtedy muszą koniecznie…

Przez kolejne dni rozmawiali o tej niedostępnej lampie. Zastanawiali się, gdzie ją ustawić. Upominali się wzajemnie, że jest zbyt droga. Lampa żyła z nimi. Stawała się częścią gospodarstwa.

Oglądali. Pytali o cenę. Dochodzili do wniosku, że ich nie stać. Wracali do domu. Cierpieli.

Ojciec opowiadał o jej nadzwyczajnych cechach. Szkicował na serwetce, jak wyglądała (miał świetną pamięć wzrokową), wskazując na oryginalność pewnych rozwiązań. Podkreślał, że kabel ma tekstylną izolację, prawie nie przetartą. Zachwalał bakelitowy włącznik (już widziałem, jak będzie go rozkręcał jednym ze swoich śrubokrętów).

Czasami jeździli ją odwiedzić. Popatrzeć. Podejrzewam, że nigdy nie wpadli na to, żeby przy okazji negocjować cenę. W końcu kupowali.

Byli idealnymi klientami. Dobroduszni. Uprzejmie zainteresowani nowym asortymentem. Potem ojciec dostał zawału w jakimś centrum handlowym po wypróbowaniu zielonego frugo. Zdążyliśmy jeszcze pożartować na ten temat. Nawet lekarz z pogotowia uznał, że to zabawne.

Krótki kurs antydesignu

czytaj także

Został cienki strumyk. Pilot od telewizora. Pudełko z lekami. Miska do wymiotowania.

Rzeczy, których nikt nie dotyka, stają się matowe. Blakną. Meandry rzeki, trzęsawiska, muł.

Szuflady wypełnione ładowarkami od starych telefonów, zepsutymi piórami, wizytówkami sklepów. Stare gazety. Zepsuty termometr. Wyciskacz do czosnku, tarka i to, jak to się nazywa, śmialiśmy się z tego słowa, tyle razy się powtarzało w przepisach, mątewka. Mątewka.

Rzeczy, których nikt nie dotyka, stają się matowe. Blakną. Meandry rzeki, trzęsawiska, muł.

I przedmioty już wiedziały. Czuły, że wkrótce będą przesuwane. Przekładane w niewłaściwe miejsca. Dotykane cudzymi rękami. Będą się kurzyć. Będą się rozbijać. Pękać. Łamać pod obcym dotykiem.

Wkrótce nikt już nie będzie pamiętał, co zostało kupione w ośrodku węgierskim. Co w desie. Co w cepelii. Co w antykwariacie, w czasach prosperity. Potem przez kilka lat przychodziły życzenia firmowe w trzech językach, zawsze ze zdjęciem jakiegoś platerowanego drobiazgu. Potem przestały. Może właściciel stracił nadzieję na dalsze zakupy. Może zamknął interes.

Nikt już nie będzie pamiętał. Nikt nie powie, że trzeba skleić tę filiżankę. Wymienić kabel (gdzie taki znaleźć?). Tarki, miksery i sitka zamienią się w śmieci. Zostaną w masie spadkowej.

Ale przedmioty szykowały się do walki. Zamierzały stawić opór. Moja matka szykowała się do walki.

– Co z tym wszystkim zrobisz?

Wiele osób stawia to pytanie. Nie znikniemy bez śladu. A nawet jak znikniemy, to zostaną nasze rzeczy, zakurzone barykady.

Dunin: „Ze zmarłymi tylko przez telefon” [„Szum” Magdaleny Tulli]

Dopóki

– Że to jestem ja? No, skoro tak mnie widzisz… – Nie była łatwym odbiorcą laurek. Nie była łatwym modelem. Właściwie pod żadnym względem nie było z nią łatwo.

W czwartej klasie mieliśmy zadanie: „Opisz swoją matkę”, a raczej „mamę”, bo szkoła lubowała się w zdrobnieniach. Boże, odpuść mi, bo napisałem: „Moja matka ma ciemne włosy i jest raczej tęga”. Dzieci mają inne pojęcie na temat miar i wag.

Pani od polskiego ważyła sto kilo i podkreśliła zwrot „raczej tęga”. Przycisnęła długopis z taką siłą, że przepiłowała papier. Na marginesie wyryła słowa: „Nie powiedziałabym”. Matka rzadko zgadzała się z systemem edukacji, ale wtedy była zadowolona.

*
Poza tym miała to, co zacni współobywatele określali jako yhm. Podkreślam: „zacni”. Mniej zacni nigdy nie mieli problemów z wymową. W ostentacji jej rysów było coś zbijającego z tropu. Miała, yhm, wygląd. Wygląd osoby, która ma, yhm, yhm, pochodzenie. A jakie pochodzenie? – Yhm. Upf. Powinien istnieć specjalny znak interpunkcyjny. Graficzny odpowiednik skurczu krtani. Przecinek się nie nadaje. Przecinek to klin na złapanie oddechu, a tu potrzebny jest typograficzny węzełek, wybój albo potknięcie.

Poza tym miała to, co zacni współobywatele określali jako yhm. Podkreślam: „zacni”.

Ciężka sprawa z takim wyglądem. Miałem znajomego, który używał określenia „N. nie jest niepodobny do Jerzego Kosińskiego”. Przy czym N. wcale nie musiał przypominać sławnego pisarza. Mógł być, powiedzmy, niskim, beczułkowatym poczciwiną bez obroży, bryczesów i pejcza, obdarzonym jednakże wyraźnym yhm.

Trzymając się tej terminologii, moja matka też nie była niepodobna do Jerzego Kosińskiego. „Teraz to ja jestem stara Żydówa” – powiedziała któregoś dnia w 1984 roku. W istocie była wtedy młodsza niż ja dzisiaj. Ale fakt. Miała yhm. Yhm, że hej.

*
Kiedy umarła, ludzie napisali różne miłe rzeczy. Utytułowana koleżanka przypomniała, że w swoim czasie była świetną studentką. Wróżono jej przyszłość w nauce. Wszyscy się spodziewali, że zostanie na uczelni. Jednak spędziła całe życie w poradnictwie zawodowym na Muranowie. Jej poradnia zmieniała kolej ne siedziby w obrębie dzielnicy, by wreszcie wprowadzić się do domu przy samym Umschlagplatzu (a ile to kłopotów z konserwatorem zabytków).

Urzędowała więc na niewidzialnych gruzach getta. W przydziałowym białym fartuchu – na lamówce wypisano jej nazwisko, ale ślad flamastra rozpuścił się w praniu – podsuwała dzieciom szkatułki ze zmyślnymi łamigłówkami. Testy opatrzone nazwiskami niemieckich profesorów. Labirynty. Zamki z zapadkami. Otwory w kształcie figur geometrycznych. Talie kart z obrazkami. Podchwytliwe zagadki sprawdzające wiedzę ogólną. Zastanów się cierpliwie, który obrazek nie pasuje do pozostałych. Masz mnóstwo czasu. Tik tak – ochoczo potwierdzał stoper.

Wiosną informowała zbolałe panienki, które obcięły się na egzaminie wstępnym do ogólniaka, że są jeszcze miejsca w technikum budowy traktorów w Ursusie. Przez większą część roku występowała jako ktoś w rodzaju obrońcy z urzędu. Jednoosobowy komitet ratowania nieszczęśników rozjechanych przez system edukacji. Adwokat dzieci na granicy normy, zbierających łomot przez wszystkie lata szkolnej gehenny. Opiekunka upartych wagarowiczów. Nieszczęśników, którzy brzydko pisali i robili błędy ortograficzne, toteż nikt – oprócz mojej matki – nie zauważył, że zgromadzili imponującą wiedzę na temat materiałów wybuchowych, samurajskich mieczy i marszałka Paulusa.

*
W 1987 roku toczyła wojnę z jakąś potworną chemiczką, biolożką czy kimś takim. Nauczycielka należała do ścisłej elity warszawskich pedagogów, miała na koncie sporo młodocianych depresji, nerwic i prób samobójczych.

Rozmawiając z nią w sprawie któregoś ze swoich pacjentów, matka powiedziała: „Pani jest bezwzględna”.
– Jaki ty masz bogaty język – pochwaliła przyjaciółka, której to później opowiedziała.
– Muszę tak mówić – wyjaśniła matka. – Przecież nie mogę tej głupiej kurwie powiedzieć, że jest głupią kurwą.

*
Terroryzowała ludzi, mówiąc im prawdę w oczy. Nie milkła, kiedy innym było wygodnie, żeby milczała. Nie reagowała na nasze „Psst”, „Daj już spokój” i „Nie tak głośno”.

Wiele osób mówiło, że była silna. Chyba nie, ale pogardzała bezradnością. Miała na półce Leki współczesnej terapii (żeby nie być skazaną na lekarza). Miała sto książek kucharskich. Notes z milionem telefonów na każdą okazję. Na przełomie roku odbywało się nerwowe szukanie wkładów do notesu – co było trudne ze względu na jakiś ogromnie nietypowy rozkład dziurek i pierścieni skoroszytu. W końcu się udawało i notes puchł od kolejnych kartek, aż pasek z zatrzaskiem przestał się domykać.

Jak to ujął Don w trzecim Ojcu chrzestnym: „Jedynym prawdziwym bogactwem są wpływowi przyjaciele”. Sądzę, że miał na myśli faceta od pralki i lekarza, który podaje swój prywatny numer.

Uczyła, że od rodziny ważniejsi są przyjaciele. Że liczyć można tylko na koleżanki z liceum.

Poza tym: awanturowała się w kioskach. Zmuszała kioskarzy, żeby wyjmowali z „Gazety Wyborczej” dodatki reklamowe. W razie oporu sama potrząsała i spomiędzy kartek sypał się deszcz ulotek, cenników sprzętu elektronicznego, kuponów rabatowych i próbek.

Szczególnie irytowały ją kolejne zeszyty typu „Święci i cuda. Część czwarta: lewitacja, bilokacja, uzdrowienia”. Pastwiła się także nad cykliczną antologią miejsc pielgrzymkowych.

*
– Ale ty nie umrzesz? – spytałem kiedyś.
– Umrę. Każdy umrze.
– Ale ty nie umrzesz?
– Umrę, ale dopiero kiedy nie będziesz mnie potrzebował.

Miałem pięć lat i w pierwszej chwili uznałem tę odpowiedź za satysfakcjonującą. Negocjacje w kwestii śmierci nie należą do łatwych. Jak mówią związkowcy, uzyskałem maksimum tego, co było możliwe w obecnej sytuacji. Dopiero z czasem zrozumiałem, że postawiła mi warunek. „Dopiero kiedy nie będziesz mnie potrzebował”. Niepotrzebna obumierała. Sto procent żydowskiej matki.

Żyjesz w starorzeczu [fragment nowej książki Mikołaja Grynberga]

Makulatura

Kupujący książki cieszą się, sprzedający cierpią.
Jurij Trifonow

A teraz nie żyje. Siedzę w jej mieszkaniu. Wszystko zniknęło. Zostały tylko książki.

Były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze. Znałem ich grzbiety, zanim rozpoznałem w czarnych znakach litery. Całe życie z nich wróżyłem. Szukałem puent.

Najpierw próbuję dzwonić po znajomych.

Pierwsza próba.
– Pomyśleliśmy, że może chciałabyś… – liczba mnoga ma sugerować długą naradę rodzinną, coś w stylu „wykonawcy testamentu pragnęli powierzyć” albo „któż inny mógłby przejąć pieczę”. – Może chciałabyś zobaczyć, tu jest sporo książek o psychologii.
– Nie ma mowy.
– Chociaż przejrzeć?
– Nie mamy już gdzie trzymać książek. Zresztą umówiłam się z Zygmusiem, że za każdym razem, kiedy kupujemy nową, to pozbywamy się jednej starej.
– Ale kto mówi o kupowaniu?
– Nie.

Druga próba.
– Matka na pewno chciała, żebyś…
– Nie.

Trzecia próba.
– Jest tu trochę książek, które chyba należą do ciebie. Chciałbym je zwrócić. A może chcesz coś jeszcze?
Trochę kryminałów?
– Już nie czytam kryminałów.

Czwarta próba. Przez chwilę świta nadzieja.
– Musimy się pozbyć książek.
– A masz coś o Żydach, ale żeby nie było o Holokauście?
– Chcesz Nowy Testament?

*
Antykwariat. Szukaj, Google’u, szukaj.
„Cała Polska. Dobre ceny”. Nikt nie odbiera.
„Dojazd gratis. Szybka wycena. Gotówka”. Nikt nie odbiera.
„Dojeżdżamy. Kupujemy”. Ktoś odbiera. Mówi, że nie dojeżdżają i nie kupują.

Gdula: Ani składzik, ani świątynia

Wreszcie trafiam.
– Muszę się pozbyć części książek – zaczynam. Zwalczam pokusę tłumaczenia dlaczego. Nie będę nic wyjaśniał. Po prostu chcę, żeby się rozproszyły. Rozsypały jak listy z banku, które ojciec metodycznie darł na strzępki. Cegła z rozbiórki. Organy do przeszczepu.

– Muszę się pozbyć książek. Jest ich dość dużo.
– Kiedy? – pyta antykwariusz.
– W ciągu tygodnia.
– To lepiej dajmy sobie spokój. Mam czas najwcześniej za dwa tygodnie.
– Niech będzie za dwa. Dużo beletrystyki. Powieści z lat dziewięćdziesiątych. Ładne wydania – mówię chytrze – Rebis…
– Znam.
– …ale jest też czterotomowa encyklopedia PWN – dodaję. Nie wspominam, że encyklopedia pochodzi z epoki stanu wojennego i każdy tom oprawiono w inne płótno.
– To już makulatura, od razu panu mówię.
– Są też różne poradniki. – Na wszelki wypadek nie wspominam o Diecie antyrakowej. Okazała się bezwartościowa.
– Makulatura.
– Słowniki?
– Makulatura.
Robi mi się głupio przed dwutomowym Stanisławskim.
– Klasyka polska? – pyta podchwytliwie antykwariusz. – Sienkiewicz? Reymont? Żeromski?
– Skądże – kłamię. – No, może trochę Prusa.
– Makulatura! Orzeszkowa makulatura. Dąbrowska makulatura. Tego już nawet nie kupuję.

Gdzieś na górnej półce stoją niedobitki Prusa, Emancypantki, kawałek Faraona, resztki Kronik tygodniowych. Zbiorowe wydania zawsze wyglądają jak wojsko. Ale teraz zielone płótno jest poprzecierane, wyblakłe i brudne. Rozbity oddział o niskim morale. „Hej, ty brzozo, hej, ty brzozopłaczko, smutno szumisz nad jego tułaczką”… Kiedyś stacjonował gwardyjski pułk Puszkina w granatowej oprawie. Został już tylko XIV tom, ułaskawiony z niezrozumiałych powodów.
– Żadnego Prusa! – kłamię.
– Jak pan spakuje w pudła, to mogę wziąć i przejrzeć – zgadza się antykwariusz.

*
Co mam powiedzieć? Facet skupuje księgozbiory. Prawdziwe księgozbiory po śmierci właścicieli przekazuje się bibliotekom czy muzeom. Mnie zostały książki. Nigdy nie przyszłoby nam użyć innego określenia. To jak z salonem i dużym pokojem. My mieliśmy książki w dużym pokoju.

Modne powieści, które wyszły z mody. Lektury spoza listy lektur. Wybrane tomy z dzieł zebranych. Pokój bez wojny. Początek końca świata szwoleżerów. Niekompletne dzienniki. Zapomniane debiuty. Nierozcięte tomy esejów. I jeszcze fascynująca rzecz o samolocie Lindbergha – trzydzieści lat temu wyprosiłem ją w księgarni na Dąbrowskiego, bo mnie zachwyciły techniczne rysunki Spirit of St. Louis (podano nawet średnicę śmigła). Być może przez chwilę uwierzyłem, że zostanę modelarzem. Matka dała się przekonać, chociaż do moich planów podchodziła ze sceptycyzmem. Mówiła: „Kupię ci każdą książkę, przynajmniej nie jesteś kretynem”.

*
Biblioteki są zapisami naszych czytelniczych porażek. Jak mało w nich książek, które naprawdę nam się podobały. Jeszcze mniej takich, które podobają nam się przy kolejnej lekturze. Większość to pamiątki po ludziach, którymi chcieliśmy być. Których udawaliśmy. Których braliśmy za siebie.

Wicha: Design to nie kwestia gustu

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij