Kinga Dunin ogląda „Ród smoka” i czyta „Lustrzannę” Christelle Dabos. Uwaga, spoilery – ale tylko z „Gry o tron”.
Na HBO pojawił się pierwszy odcinek Rodu smoka, serialu osadzonego w tym samym uniwersum co Gra o tron, stworzona z kolei na podstawie cyklu powieści George’a R.R. Martina Pieśń lodu i ognia. Jeśli o tym nie słyszeliście, to znaczy, że mieszkacie na Księżycu.
Akcja Rodu smoka rozpoczyna się na sto kilkadziesiąt lat przed wydarzeniami znanymi z GoT. Między Targaryenami, władcami smoków, będzie toczyć się rodzinna wojna o tron. Słaby król, który nie jest synem króla, a więc jego pozycja od początku nie jest zbyt pewna, nie będzie miał męskiego potomka. Wszyscy już szykują się do walki o znany nam, bardzo niewygodny stołek.
Jest też młoda białowłosa kobieta, która lata na smokach. (Wielkie, piękne smoki!) To Rhaenyra Targaryen, której na pewno będziemy kibicować, chociaż pamiętamy karierę Daenerys. A może jednak jej wujowi, trochę psychol, taki z szelmowskim uśmiechem. (Poznajecie? Toż to Matt Smith, książę Filip z The Crown).
Wszystko będzie: intrygi, przemoc, okrucieństwo, seks, ozdobne gołe panie, ach te średniowieczne domy uciech! I jeszcze przepowiednia znana władcom Westeros (i niestety też nam) jako „Pieśń lodu i ognia”, mówi ona, że największe zagrożenie przyjdzie wraz z zimnem. Winter is coming.
Ostatnim Targaryenem zasiadającym na żelaznym tronie będzie Aerys, Szalony Król. Jeśli serial się spodoba, to może zobaczymy go w ostatnim sezonie. Jego zabójstwo znowu sprawi, że zasady sukcesji przestaną być oczywiste, a co było dalej, tego dowiedzieliśmy się z ośmiu sezonów GoT. Powszechnie psioczono na zakończenie. (Nie wiem, czy naprawdę oczekiwano hucznego ślubu Deynerys z Jonem Snowem?) Mnie się ono podobało, chociaż wciąż mam żal do Martina, że nie skończył swojego cyklu.
Historia kończy się postępowo, żelazny tron zostaje zniszczony, dziedziczna monarchia zostaje zastąpiona jednak bardziej nowoczesną i demokratyczną instytucją króla obieralnego. Albo bardziej w duchu fantasy: na tronie zasiądzie odmieniec, ktoś, kto nie mieści się w feudalnym świecie dzielnych wojowników i wojowniczek.
czytaj także
Oglądaliśmy to osadzone w barwnym i fascynującym, umownym średniowieczu widowisko, skupiając się na zajmujących wydarzeniach, suspensach, kibicując jednym bohaterom, a innym życząc bolesnej śmierci, chociaż to się zmieniało, bo prawie nie było tu jednowymiarowych postaci.
Wystarczyło jednak na chwilę ochłonąć – to niestety nudziarstwo, co teraz napiszę – żeby zobaczyć, że jest to zły świat, właściwie nienaprawialny. Może być krytykowany za wszystko – imperializm, militaryzm, patriarchalizm, religijny fundamentalizm, okrutne prawo, niewolnictwo, działanie chciwej finansjery, przerażające nierówności… Co tam chcecie. A dramatyzm opowieści polega na tym, że nawet szlachetni ludzie są w to wszystko beznadziejnie uwikłani.
Czy działają zgodnie z deklarowanymi wartościami tej kultury (honor, waleczność, grzeczne rodzenie dzieci itp.), czy też zgodnie ze wzorami ukrytymi (najważniejsza jest władza i wszelkie środki są dozwolone), czy może będą łamać zasady w imię bardziej uniwersalnej etyki (tzn. tej, którą dziś uznajemy), i tak są niewolnikami procesów, nad którymi nie panują. W wojnie między wolną wolą (złą albo dobrą) a determinizmem historycznym i systemowym jednak wygrywa system.
Jakiś happy end zapewnią nam zaś dwie postacie, które zyskują ponadnaturalne właściwości. Co prawda nie panują nad smokami, jak za dawnych czasów, za to rozwijają wyższe moce duchowe. To Arya zabija Nocnego Króla, a Bran zostaje królem elekcyjnym bez żelaznego tronu i ogólnie symbolem państwa. Następuje zasadnicza zmiana. Zmiana wieńczy dzieło. Nadaje mu sens.
czytaj także
A co może być zwieńczeniem Rodu smoka, który chyba nic tu nie doda, poza snuciem kolejnych, może i ekscytujących opowieści? (Nic w tym złego! Będę oglądać). Bardzo to wszystko widowiskowe i wysokobudżetowe. Spodziewaliśmy się czegoś więcej? Nie wiem, czym scenarzyści mieliby nas zaskoczyć. Summer is coming? To przecież wiemy.
A może trzeba zazdrościć tym, którzy zaczną od prequela i dopiero potem obejrzą GoT?
*
Christelle Dabos, Lustrzanna, tomy 1–4, przeł. Paweł Łapiński, Wydawnictwo Entliczek 2019–2021
Na początku byliśmy jednością.
Ale Bóg uznał, że w takiej formie nie zdołamy Go zadowolić, więc postanowił nas podzielić. Długo się nami bawił, potem się znudził i o nas zapomniał. Bóg potrafił być tak okrutny w swej obojętności, że przyprawiał mnie o zgrozę. Potrafił też być miły, a wtedy kochałem Go jak nigdy nikogo innego.
Nie był to dla mnie zachęcający początek, bo czyjeś – wszystko jedno, dobre czy złe – relacje z Bogiem niezbyt mnie interesują. Ale to tylko był tajemniczy prolog, nie wiadomo kto, o czym i do kogo mówi, a na wyjaśnienie tej zagadki trzeba było czekać prawie do końca książki. Mogę jednak od razu zdradzić, że nie chodzi w niej o Tego Boga, ani nawet o Tamtego. Może ten książkowy jest kobietą, a może w ogóle czymś albo kimś innym?
Lustrzanna, cztery tomy, to oczywiście fantastyka, taka na wakacje. I jak zawsze ważne jest uniwersum, w którym będziemy się poruszać. Tutaj świat składa się z oddzielnych arek, wysp unoszących się w powietrzu. Kiedyś istniała Ziemia, jaką znamy, ale się rozpadła. Gdy ktoś spróbuje spuścić się z krawędzi swojej arki, ujrzy w oddali jakieś kłębiące się chmury, gazy, jednak nie da się do nich dotrzeć, więc nie wiadomo, co się tam kryje. Pomiędzy arkami można się poruszać, latając sterowcami albo teleportując się, ale tylko ze specjalnych, ukrytych miejsc.
Na każdej arce mieszkają ludzie o pewnych wyjątkowych, magicznych umiejętnościach, mają jakąś specjalizację. Każda zaś arka ma swojego „ducha rodu”. Kogoś w rodzaju plemiennego bóstwa. Duchy są nieśmiertelne, mają wyjątkowe moce, ale też coś im dolega, prawie nic nie pamiętają, są znudzone, czasem oddają się jakimś dziwactwom, właściwie unikają ludzi. Mogą jednak płodzić z nimi dzieci lub rodzić, jeśli są akurat kobietami.
W pewnym momencie arki zaczynają się psuć – odpadają od nich kawałki gruntu, powstają w nich dziury. Świat trzeba ratować, jak to zazwyczaj bywa w fantastyce.
Para bohaterów, która się tym zajmie, to Ofelia i Thorn.
Ofelia, główna bohaterka, to dziewczyna, młoda kobieta z arki Anima, której mieszkańcy potrafią ożywiać przedmioty. Niezbyt wysoka, w okularach, niezgrabna, wciąż coś jej leci z rąk. Zawsze nosi stary szalik, który do pewnego stopnia żyje własnym życiem. Jej umiejętności to, poza animizmem, odczytywanie historii przedmiotów dzięki dotykowi i przechodzenie przez lustra. Lubi biblioteki, muzea, archiwa.
Thorn jest ważnym urzędnikiem, intendentem, takim głównym księgowym arki Biegun. (Zimno!) Pracoholik. Wysoki, kościsty i kostyczny. Niezwykle inteligentny. Małomówny, często arogancki, nie potrafi prawić grzeczności. Jego moce to świetna pamięć i „szpony”, możliwość zadawania fizycznego bólu bez kontaktu fizycznego. Na pierwszy rzut oka, a nawet na drugi – antypatyczna postać.
Powieść zaczyna się od tego, że para ta musi zawrzeć aranżowane małżeństwo. (To nie oznacza, że jest to świat patriarchalny, pod tym względem jest raczej równościowy. Istnieją w nim natomiast, chociaż nie wszędzie w tym samym stopniu, podziały klasowe).
czytaj także
Ofelia opuści Animę i pojedzie na Biegun, do krainy twórców iluzji, żeby spędzić tam rok przed ślubem. Do konsumpcji związku długa droga, o ile w ogóle nastąpiła, ale jak się domyślacie, początkowa niechęć powoli, zajmie to lata, przerodzi się w lojalność, przyjaźń i miłość. Staną się Orfeuszem i Eurydyką, tylko że role się odwrócą.
Niby w porządku – Ofelia będzie coraz silniejsza, w Thornie odkryjemy jego bardziej pociągające oblicze, ale mnie zawsze niepokoi ten schemat: kobieta, która zakochuje się w żabie (okropnym facecie) i w końcu odkrywa w niej księcia. Niestety, w prawdziwym życiu to zwykle złudzenia i żaba okazuje się jeszcze bardziej żabą.
Po to, żeby uratować świat, przede wszystkim należy go poznać i zrozumieć. A z tomu na tom wszystko staje się coraz bardziej skomplikowane, osiągając ostatecznie poziom… bo ja wiem, serialu Westworld? Magia miesza się tu z nauką, nauka z mitologią. Stawką jest scalenie świata. Bohaterowie odkrywają rozmaite jego sekrety, zmagając się z niebezpiecznymi przeciwnościami, a także siebie, dojrzewając emocjonalnie.
Pierwszy tom, Zimowe zaręczyny, zdobył główną nagrodę we francuskim konkursie na powieść dla młodzieży. Całość stała się bestsellerem tłumaczonym na wiele języków. Myślę, że starsi mogą bawić się równie dobrze jak młodzież, oczywiście, o ile nie pogubią się w tych wszystkich komplikacjach i lustrach w lustrze. A nawet jeśli się pogubią.