Czytaj dalej, Weekend

Zamiast cenzurować klasykę, dajmy więcej przestrzeni nowej literaturze

Książki Roalda Dahla

Literatura z przeszłości jest problematyczna, podobnie jak problematyczna jest nasza historia. Nie uciekniemy od tego. A usunięcie kilku najbardziej wątpliwych wyrażeń wcale nie usuwa problematyczności prozy Dahla i Fleminga, sięga ona głębiej niż język.

13 kwietnia minie 70. rocznica publikacji Casino Royale – pierwszej powieści Iana Fleminga o Jamesie Bondzie, od której zaczyna się kariera jednej z najpopularniejszych franczyz we współczesnej kulturze popularnej. Z tej okazji w Wielkiej Brytanii mają ukazać się nowe wydania wszystkich napisanych przez Fleminga powieści i opowiadań o agencie 007.

Sięgający po nie fani znający tę prozę niemalże na pamięć mogą się jednak zdziwić. Jak w lutym doniósł brytyjski konserwatywny dziennik „The Daily Telegraph”, Ian Fleming Publications Ltd., przedsiębiorstwo dysponujące prawami autorskimi do spuścizny pisarza, wynajęło grupę tzw. czytelników wrażliwościowych (sensitivity readers), by przejrzeli utwory o Bondzie pod kątem wyrażeń nieakceptowalnych z punktu widzenia współczesnych standardów komunikacyjnych. W efekcie z nowej edycji mają zostać usunięte wyrażenia dziś uznawane za obraźliwe i rasistowskie, głównie w odniesieniu do osób czarnoskórych, oraz najbardziej seksistowskie i mizoginiczne sformułowania.

Nazywa się Bond i jeśli jesteś kobietą, trzymaj się od niego z daleka

Fleming nie jest jedynym popularnym, klasycznym autorem, którego dzieło zostało potraktowane w ten sposób. W ostatnich tygodniach głośne były przypadki nowych, zmienionych pod wpływem sugestii czytelników wrażliwościowych wydań książek Agathy Christie i klasyka brytyjskiej literatury dziecięcej Roalda Dahla. Ten ostatni przypadek wywołał tak gwałtowne kontrowersje, że wydawca – Puffin Books, specjalizujące się w literaturze dziecięcej wydawnictwo kontrolowane przez giganta Penguin Random House – zapowiedział, że obok zmienionych wersji, ciągle udostępnione czytelnikom będą „klasyczne”, bez ingerencji dokonanych po „wrażliwościowej” lekturze.

Kim właściwie są czytelnicy wrażliwościowi?

Każdy podobny przypadek wywołuje dyskusje i kontrowersje. Z jednej strony pojawiają się głosy w obronie integralności dzieła literackiego i szacunku dla historii. Z drugiej przekonujące, że zmiany są drobne, nie naruszają istoty autorskiej intencji, mają za zadanie zagwarantować to, by klasyką mogło cieszyć się kolejne pokolenie w możliwie najbardziej inkluzywny sposób. Pojawia się też argument, że praca z czytelnikami wrażliwościowymi niczym w zasadzie nie różni się od pracy pisarza z redaktorem.

Prawdą jest, że bardzo rzadko czytamy powieść czy opowiadanie w takiej formie, w jakiej autor wysyła ją do wydawnictwa. Ostateczny kształt utworu jest efektem pracy z redaktorami, którzy sugerują zmiany, od językowych, przez merytoryczne, po fabularne. W państwach anglosaskich jednym z etapów pracy nad książką przed jej publikacją są coraz częściej konsultacje z czytelnikami wrażliwościowymi. Jak to działa?

Załóżmy, że napisaliśmy kryminał, który częściowo rozgrywa się w środowisku amerykańskiej Polonii na Greenpoincie – nasza detektywka prowadząca śledztwo w sprawie zbrodni trafia na trop prowadzący do tego środowiska. Sami nie znamy polskiego, dorastaliśmy na przedmieściach New Jersey, gdzie jeśli był ktokolwiek polskiego pochodzenia, to jego rodzina związki z rodakami i językiem utraciła gdzieś tak w czasach Eisenhowera, Polska kojarzy się nam głównie z pierogami i szeleszczącymi spółgłoskami.

W takiej sytuacji wydawnictwo prosi kogoś, kto jest częścią nowojorskiej Polonii, by przeczytał osadzone na Greenpoincie fragmenty i zweryfikował, czy nie ma w nich oczywistych błędów – np. w opisie tego, jak Polacy obchodzą Wielkanoc – czy mające brzmieć polsko nazwiska nie wyglądają raczej na słowackie, czy obraz polskiej społeczności w Nowym Jorku nie składa się głównie z serii leniwych, obraźliwych stereotypów. Ma to z jednej strony chronić autora przed merytorycznymi wpadkami, z drugiej wydawcę przed zarzutami o wprowadzenie do literackiego obiegu „obraźliwej”, niezgodnej ze współczesnymi standardami komunikacyjnymi książki.

Czytelnicy wrażliwościowi mają bowiem, jak oficjalnie przedstawia to branża, dostarczyć autorom swojego osobistego, egzystencjalnego doświadczenia – na przykład życia jako emigrant z Polski na Greenpoincie, afroamerykański trans mężczyzna, osoba aseksualna itd. – i skonfrontować je z tym, co autor pisze o grupach, których życia sam nigdy nie doświadczył.

Autor może się oczywiście nie zgodzić na sugestie pochodzące z „wrażliwościowej lektury”, podobnie jak na proponowane przez redaktora skróty – choć ceną za to może być utrata zainteresowania wydawcy publikacją książki. Można zgadywać, że zwłaszcza debiutanci i autorzy o słabszej komercyjnej pozycji mają tu niewielkie pole do negocjacji, jeśli chcą publikować u dużego, mającego środki na promocję wydawcy.

Chcesz zostać pisarzem? Czytaj książki, słuchaj redaktorek

Niezależnie od tej asymetrii, czymś zupełnie innym jest praca żywego, mogącego powiedzieć „nie” autora z redaktorkami i „czytelnikami wrażliwościowymi”, a czym innym zmienianie tekstu nieżyjącemu pisarzowi – nawet jeśli zgodę wyrazili spadkobiercy praw autorskich.

Dahl sam dokonywał zmian w swoich utworach pod wpływem redaktorskich sugestii, raz zmienił też tekst już gotowej powieści. W pierwszej wersji Charliego i fabryki czekolady (1962) pracujący w tytułowej fabryce Umpa-Lumpy byli po prostu Pigmejami, których Willie Wonka sprowadził z Afryki do swojego przedsiębiorstwa. W następnych wydaniach, w związku z pierwszą filmową adaptacją książki z 1971 roku, Dahl przekształcił ich w fantastyczne stworzenia, by uniknąć rasowych kontrowersji. Także Fleming pozwalał na to, by jego amerykańscy redaktorzy łagodzili opisy scen seksu w pierwszych amerykańskich wydaniach Bondów – rynek amerykański był w latach 50. bardziej pruderyjny niż brytyjski.

By wszystkie dzieci mogły się tym cieszyć

W obu przypadkach była to jednak samodzielna decyzja zainteresowanych pisarzy. Zmiany dokonywane po śmierci autora powinny mieć przynajmniej bardzo mocne uzasadnienie.

Roald Dahl Story Company – kontrolujące prawa autorskie do dzieł dziecięcego klasyka – tłumaczyło, iż zmiany mają zapewnić, by prozą Dahla mogły cieszyć się „wszystkie dzieci”. Także te, które należą do grup osób, które w prozie pisarza przedstawiane były w niepochlebny sposób, zgodnie ze standardami znacznie mniej inkluzywnych rasowo czy płciowo czasów.

Dziewięciolatka kontra obrońcy literatury

czytaj także

Nie jest to argument zupełnie banalny, zwłaszcza w odniesieniu do literatury dziecięcej. Społeczne normy tego, jakie treści są, a jakie nie są odpowiednie dla dzieci, ewoluują przecież z czasem. W pierwszych wersjach baśni dziś znanej jako Śpiąca królewna, zapisanej w Pentameronie Giambattisty Basilego, pogrążonej w magicznym śnie królewny nie budzi pocałunek księcia. Król, który odnajduje śpiącą dziewczynę, gwałci ją we śnie, a potem odjeżdża w swoją stronę – królewnę budzą narodziny poczętych w ten sposób bliźniaków.

Dziś nikt rozsądny nie proponuje, by taka wersja była dostępna dla dzieci. A nawet wersja z pocałunkiem budzi kontrowersje w świetle współczesnych dyskusji o roli zgody w inicjowaniu bliskich relacji fizycznych.

Na tej samej zasadzie można by bronić zmian w prozie Dahla, na przykład usuwających słowa i określenia, które dziś uważane są powszechnie za obraźliwe, stygmatyzujące, upokarzające. Niestety, zmiany, wprowadzone w nowych edycjach Puffina mogą posłużyć za doskonały argument przeciw podobnym interwencjom. Ich przykłady zebrane w „Daily Telegraph” sprawiają wrażenie jakiejś koszmarnej, małostkowej pedanterii. Usuwane są na przykład przymiotniki dotyczące koloru i to nie tylko w odniesieniu do koloru skóry, ale także przedmiotów, takich jak traktory w Fantastycznym panu Lisie. Zwłaszcza gdy tym kolorem jest czarny, jakby samo wydrukowanie tego przymiotnika było czymś moralnie wątpliwym, niebezpiecznym, a przynajmniej nieodpowiednim dla dzieci. Trudno uznać to za szczególnie emancypacyjne, inkluzywne przesłanie.

Literatura jest problematyczna – tak jak historia

Przyznam też, że jako dziecięcy czytelnik – a już na pewno nastoletni – komunikat o zmianach, które zostały wprowadzone, by dzieci takie jak ja mogły w pełni cieszyć się książką, uznałbym za co najmniej protekcjonalny, jeśli nie wprost obraźliwy. Bo kryje się za nim założenie, że nie jestem dość dojrzały, by zrozumieć, że książka napisana została kilkadziesiąt lat wcześniej i od tego czasu kilka kwestii – na przykład to, jak piszemy o postaciach kobiecych – poszło do przodu.

Z pewnością dorosły czytelnik powinien mieć prawo do tego, by zmierzyć się z pierwotnym tekstem literackim z całą jego problematycznością. Bo literatura z przeszłości jest problematyczna, podobnie jak problematyczna jest nasza historia. Nie uciekniemy od tego. O ile można zrozumieć usuwanie słów, które dziś są jawnie obraźliwe – np. cz*****h czy p***h – choć i tu lepsze byłoby zachowanie oryginalnego słowa i oznaczenie go odpowiednim przypisem, to dla innych zmian trudno znaleźć dobre uzasadnienie.

Uwielbiani przez kolejne pokolenia czytelników pisarze – np. Christie czy Fleming – są produktami swojej epoki i klasy społecznej. W tym jej przesądów na temat Europy (zwłaszcza południowej i wschodniej), Orientu, osób czarnoskórych, osób LGBT+, Imperium Brytyjskiego itd. Usuwanie ich w imię wygody współczesnego czytelnika zubaża lekturowe doświadczenie, odcina odbiorców od historycznego kontekstu i historii, która jest też historią zjawisk, których dziś nie akceptujemy.

Co zrobić z „Przeminęło z wiatrem”?

Przy tym usunięcie kilku najbardziej wątpliwych wyrażeń wcale nie usuwa problematyczności prozy Dahla i Fleminga, sięga ona głębiej niż język. Anna Leszkiewicz pisała niedawno celnie na łamach „The New Statesman”, że Dahl jest pisarzem tak głęboko zgorzkniałym, mizantropijnym, często wprost niesympatycznym, że kosmetyczne zmiany w języku nie pomogą. Z Wiedźm można usunąć wiele wątpliwych wyrażeń, ale nie zmieni to faktu, że książka o łysych, noszących peruki wiedźmach z większymi niż normalne nosami, które skrycie rządzą światem i kontrolują obieg pieniądza, zawiera nie tylko niepokojąco mizoginiczne, ale i antysemickie tropy.

Norweski pisarz ze zdiagnozowanym rdzeniowym zanikiem mięśni, Jan Grue, zauważył w swoim tekście w „Guardianie”, że dowolna liczba językowych interwencji nie zmieni tego, że w książkach Fleminga niepełnosprawność, fizyczna deformacja, homoseksualność czy nawet zniewieścienie – wszystko, co odstaje od ideału białej, atletycznej, heteroseksualnej męskości – przedstawiane jest jako coś związanego z moralnym złem. Wrogowie Bonda są zdeformowani – pozbawiony rąk Doktor No – zniewieściali, a przynajmniej brzydcy – jak Goldfinger. Podobnie trudne do zaakceptowania są dziś wyobrażenia stojące za tym, co Fleming pisze o kobietach czy przemocy seksualnej.

Nie znaczy to, że mamy wyrzucić do kosza Casino Royale – świadomość tego, jak bardzo ten tekst pochodzi ze świata sprzed siedmiu dekad i jak wiele od tego czasie się zmieniło, nie wyklucza przecież przyjemności lektury.

Podobnie usunięcie niesławnego „jak Kali komuś ukraść krowę” nie sprawi, że W pustyni i w puszczy stanie się wolne od wyobrażeń na temat Afryki, które dziś słusznie uznawane są za rasistowskie. Zamiast cenzurować Sienkiewicza, lepiej czytać go krytycznie. Choć to niełatwe zadanie, bo jak to na ogół bywa u tego pisarza, W pustyni… jest niemiłosiernie przeciągnięte, przegadane, często wręcz nudne i nieznośnie dydaktyczne – co odstraszy młodych czytelników skuteczniej niż problematyczne rasowe wyobrażenia zawarte w tej książce.

Rasistowskie „W pustyni i w puszczy”? To dopiero początek problemu [rozmowa]

Korekty językowe nie zmienią też tego, że w Lalce i Faraonie pracują antysemickie stereotypy, typowe dla polskiej inteligencji czasów Prusa. O to, by zachować Lalkę – najwybitniejszą polską powieść XIX wieku – w integralnej postaci, gotów jestem walczyć ramię w ramię nawet z Rafałem A. Ziemkiewiczem. Bo zasługujemy na spotkanie z prawdziwym tekstem Prusa, łącznie z jego nieakceptowalnymi uprzedzeniami.

A może by tak zrobić miejsce nowym autorom?

W dyskusjach o podobnych zmianach klasyki często pojawia się oskarżenie pod adresem „ideologii woke”. Nie jest ona zupełnie bez wpływu na takie praktyki rynku wydawniczego, ale równie ważna jest tu logika, w jakich działają współczesne przemysły kulturowe. Zmiany zgodnie z sugestiami czytelników wrażliwościowych są sposobem zarządzania własnością intelektualną przez właścicieli praw autorskich. Choć praca nad nowymi wydaniami Dahla miała się zacząć wcześniej, to nowe edycje ukazały się po tym, gdy Roald Dahl Story Company została zakupiona przez Netflixa, który panuje budowę całego Dahlowskiego filmowo-serialowego uniwersum. W podobnych zmianach chodzi więc także, jeśli nie przede wszystkim, o to, by utrzymać zyskowność literacko-filmowych franczyz, by nie zrazić do nich masowej publiczności, w tym grup, które mogłyby być potencjalnie obrażone niektórymi sformułowaniami, i ich sojuszników.

„Spójrz, jak wiele otaczającej cię kultury należy do nas”

Jak przy tym w „Guardianie” pisała Zoe Dubno, wydawniczy giganci w ten sposób dość tanio kupują sobie polisę chroniącą ich przed oskarżeniami o brak wrażliwości czy różnorodności. Prace „wrażliwościowego czytania” wykonują dla nich zewnętrzne, specjalizujące się w podobnej działalności firmy, które z kolei sięgają po usługi słabo opłacanych, młodych freelancerów. Stawki są różne, ale znajomemu Dubno wykonującemu tę pracę płacono 0,009 centa od słowa tekstu.

Nie są to pieniądze, za jakie można się godnie utrzymać, zwłaszcza w miastach, gdzie znajdują się centra przemysłu wydawniczego, jak Nowy Jork. Młodzi ludzie z różnych mniejszościowych grup podejmują podobną pracę, często z nadzieją, że w ten sposób zdobędą sobie przyczółek w przemyśle wydawniczym. Tymczasem według raportu z 2019 roku wśród „wielkiej czwórki” wydawnictw dominującej na amerykańskim rynku 85 proc. redaktorów jest białych, podobnie jak 89 proc. wydawanych autorów.

Jeśli więc chcemy – a ja bym chciał – bardziej inkluzywnej literatury, w tym dziecięcej, młodzieżowej i popularnej, bardziej różnorodnej genderowo, klasowo, rasowo, to zamiast poprawiać Dahla czy Fleminga, lepiej zainwestować w nowych, bardziej różnorodnych autorów i autorki. Jest to bardziej ryzykowne i nie tak lukratywne jak odcinanie kuponów od popularnych literackich franczyz, ale z pewnością o wiele bardziej społecznie pożyteczne.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij