W trakcie pracy nad książką zrozumiałam, że nie ma jeszcze pewnej odpowiedzi – mówi Aleksandra Pezda, autorka książki „Zdrowaś mario. Reportaże o medycznej marihuanie”.
Dawid Krawczyk: W listopadzie 2017 roku zalegalizowano w Polsce użycie medycznej marihuany. W książce Zdrowaś Mario rozmawiasz z chorymi, którzy leczą się w Polsce konopiami. Twoje reportaże wyszły w październiku zeszłego roku. Co słychać u bohaterów dzisiaj? Wszyscy zaopatrują się już w susz w aptekach?
Aleksandra Pezda: Większość moich bohaterów ma się dobrze i nadal leczy się konopiami. Jednak kupują je na czarnym rynku, bo w aptekach brakuje konopnego suszu, poza tym jest droższy niż u dilerów. Czworo bohaterów mojego reportażu niestety nie żyje. Kilka dni temu zmarł trzydziestoparoletni Radek – miał glejaka, najcięższy nowotwór złośliwy mózgu. Nazwałam go w reportażu Jubilerem – z takim artyzmem i precyzją uprawiał konopie, które miały mu uratować życie. Żył cztery lata po postawieniu diagnozy, czyli cztery razy dłużej, niż przewidywali lekarze.
Nie żyje cierpiąca na padaczkę 4-letnia Ola, której mama chciała sprowadzać marihuanę z Holandii. Zablokowała ją biurokracja i dziecko zmarło, zanim lek dotarł do polskiej apteki. Matka Pauliny Janowicz przy wsparciu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka wytoczyła niedawno proces przeciwko Centrum Zdrowia Dziecka za odmowę leczenia marihuaną. Nie żyje też lekarka, która wybrała marihuanę zamiast chemioterapii. Ze świadomością, że to nie przedłuży jej życia, ale ulży w cierpieniu.
I to był dobry pomysł?
To była gra na czas, choroba nowotworowa została u niej wykryta zbyt późno, żeby wdrożyć sensowne leczenie. Lekarka była świadoma, że nie wyleczy się całkowicie, ale walczyła o komfort reszty życia, które jej pozostało. Marihuana pomogła jej w walce z bólem. Czwartą bohaterką, której też niestety już z nami nie ma, jest teściowa i mama Ewy i Dariusza Dołeckich – wieźli dla niej z Holandii olej konopny, za co dostali wyrok więzienia w zawieszeniu.
Czyli dalej polscy pacjenci produkują olej w domowych garnkach i zaopatrują się w marihuanę u dilerów?
W większości tak właśnie postępują. Pacjenci kupują susz na czarnym rynku albo olej z dużym stężeniem THC u dilerów czy producentów. Nie mają gwarancji jakości produktu, często padają ofiarą oszustów. Według nowej ustawy susz powinni dostać na receptę w aptekach, również oleje powinni dla nich przygotować farmaceuci. Nadal jednak brakuje po pierwsze produktu, a po drugie szczegółowych przepisów, żeby apteki mogły przetwarzać susz.
Sejm zalegalizował marihuanę do celów medycznych półtora roku temu, ale realnie wciąż nie można jej dostać. Co poszło nie tak?
Może najpierw o tym, co się jednak udało. Przyjmując tę ustawę, państwo polskie przyznało, że marihuana może mieć medyczne zastosowanie, czyli że bywa skuteczna i potrzebna pacjentom. To duży krok naprzód, biorąc pod uwagę głęboką narkofobię naszego społeczeństwa. Myślę też, że bohaterom mojej książki i innym chorym, którzy stosują marihuanę, będzie odtąd łatwiej się leczyć i ewentualnie bronić w sądzie.
Z projektu ustawy wypadł jednak zapis pozwalający na uprawę marihuany w kraju. Tak bardzo politycy się obawiają, że marihuana z aptek „wycieknie” na czarny rynek i popchnie młodzież w narkomanię. Dlatego konopie do aptek musimy importować. Efekt jest taki, że tylko jeden zagraniczny producent zarejestrował konopie na naszym rynku. Na razie nie nadąża z dostawą wystarczającej ilości. Do tego apteczna marihuana jest o jedną trzecią droższa niż u dilerów i konsekwentna kuracja przekracza możliwości finansowe większości polskich pacjentów.
Rząd lubi mówić o sobie, że jest „obozem patriotycznym”, a przepuścił taką szansę na hodowlę stuprocentowo polskich konopi?
Nie ma opcji, żeby na czymś, co jest narkotykiem, któryś z naszych polityków pozwolił przykleić polskie logo.
czytaj także
Ale piszesz w książce, że ta ustawa ma też ogromne znaczenie symboliczne. Ta etykietka „narkotyku” odkleja się coraz bardziej od medycznej marihuany, a od pacjentów etykieta…
… „ćpunów” czy „narkomanów”. To prawda, choć życzyłabym sobie, żeby etykieta groźnego narkotyku odkleiła się od konopi na zawsze. Chorzy, którzy próbują się leczyć rośliną uznaną za nielegalny narkotyk, nie powinni być traktowani jak przestępcy. Nadal jest tak, że jeśli z tym wpadną, prokurator postawi im zarzuty, a sąd będzie musiał ich osądzić. Na sali sądowej będą musieli udowadniać, że są chorzy i że konopie im pomagają, a nie że chcą się nimi po prostu naćpać.
Życzyłabym sobie, żeby etykieta groźnego narkotyku odkleiła się od konopi na zawsze.
Nie dziwi mnie, kiedy mi opowiadają, że czują się przemieleni przez system sprawiedliwości. Ojciec, który dla chorego dziecka przemycał przez granicę susz z konopi kupiony w holenderskiej aptece całkiem legalnie, podsumował najlepiej różnicę w podejściu obu państw do sprawy: „Niby ta sama Unia, ale w Holandii jakoś lepszy świat”.
Ale udało się zmienić obraz użytkownika marihuany – przez lata był przecież tożsamy z upalonym nastolatkiem.
Dlatego część środowiska, które rozumie i promuje terapię konopiami, dąży do tego, żeby preparaty konopne były jak najbliższe lekom – żeby można było je podawać w wystandaryzowanych dawkach – na przykład w pigułkach – i żeby przechodziły restrykcyjne badania kliniczne. Ale jest też druga grupa, która nie ma problemu z tym, żeby terapie konopne funkcjonowały bliżej medycyny naturalnej.
Światowa Organizacja Zdrowia widzi potencjał leczniczy marihuany
czytaj także
A z czasem jedna grupa nie będzie wchodzić w paradę drugiej?
Tak wcale nie musi być. Pokazuje to przykład Izraela, o którym też piszę w książce. Tam konopie są przepisywane przez lekarzy, a terapia włączona do medycyny systemowej, ale jednak stosowana w formie roślinnej. Natomiast dawki dobierane są według indywidualnych predyspozycji każdego pacjenta.
Izraelscy naukowcy i lekarze, jeśli już dostrzegą lecznicze skutki konopi w jakimś konkretnym schorzeniu, wykorzystują to, nie czekając na opracowany na tej podstawie konkretny lek. Opierają się często na wynikach badań naukowych i na obserwacji klinicznej, a więc na określonej i dobranej grupie pacjentów, ale nie w tak restrykcyjnym postępowaniu, jakie się przyjmuje w badaniach klinicznych. Oczywiście to dzieje się na podbudowie nauki, nie na zasadzie całkowitego eksperymentu, i oczywiście dąży się tam do tego, aby i badania kliniczne zostały przeprowadzone. Ale przyjmuje się zasadę: jeśli coś pacjentom pomaga, trzeba tego próbować.
czytaj także
Spodziewam się, że w czasach wzmożonej aktywności ruchu antyszczepionkowego i rosnącego rynku nieprzebadanych suplementów lekarze będą raczej bronić tego długiego procesu rejestracji leków. Nawet jeśli miałby trwać latami.
Zapraszam do poznania bohaterów moich reportaży. Niech lekarze zabronią Karolowi z Bydgoszczy albo Mateuszowi z Rybnika palić skręty, które przynoszą im ulgę w chorobie Leśniowskiego-Crohna [zapalna choroba jelita objawiająca się m.in. przewlekłą biegunką – przyp. red.]. Albo niech każą Błażejowi z Konina odstawić marihuanę, żeby nie mógł spać ani chodzić z powodu bólu stawów. Albo może niech zabronią rodzicom dzieci z lekooporną padaczką podawać preparaty z konopi w sytuacji, kiedy tylko one ograniczają albo znoszą grożące śmiercią napady epilepsji. Zresztą akurat na padaczkę lekooporną w USA został niedawno zarejestrowany lek na bazie konopi, więc tu lekarze nie powinni mieć już żadnych wątpliwości – mimo to susz z konopi nadal przepisują niechętnie. Czy może Agata ze stwardnieniem rozsianym też nie powinna wstawać z wózka w imię czystości od narkotyków?
Nie sądzę, żeby lekarze przywiązani do standardów rejestracji leków chcieli odbierać komuś skręty. Raczej chodzi o to, żeby produkty lecznicze były odpowiednio zbadane, zanim pojawią się w aptece.
Możemy sobie porozmawiać o marzeniach lekarzy, by wystandaryzować wszystko, ale postawmy przed nimi pacjentów, którzy cierpią. Medyczna marihuana realnie pomaga.
czytaj także
Kiedy zaczynałam pisać moje reportaże, marzyłam, że będę mogła odpowiedzieć definitywnie na wątpliwość: leczy czy nie? Zwłaszcza na pytanie: czy konopie leczą nowotwory? W trakcie pracy nad książką zrozumiałam, że nie ma jeszcze pewnej odpowiedzi na te pytania. Również dlatego, że marihuana jest rośliną zakazaną, nielegalnym narkotykiem. Badania na temat efektów jej stosowania są przez to bardzo utrudnione.
Ale z drugiej strony w ostatnich latach wiele się zmieniło. Nie musimy już bazować wyłącznie na jednostkowych historiach.
Jest coraz więcej doniesień naukowych i obserwacji klinicznych oraz na razie trzy próby badań klinicznych. Dwie zakończone produkcją leku: sativex na stwardnienie rozsiane, epidiolex na padaczkę lekooporną. Trzecie badanie jest w toku – w 2017 roku firma GW Pharmaceuticals opublikowała obiecujące wyniki drugiej fazy badań klinicznych leku z kannabinoidami dla chorych na glejaka wielopostaciowego. Badacze połączyli stosowany w chemioterapii temozolamid z THC i CBD. W efekcie przeżywalność pacjentów wzrosła względem tych, którzy stosowali wyłącznie chemioterapię. Badania trwają nadal.
czytaj także
Są też doniesienia o wstępnej fazie badań nad stosowaniem kannabinoidów we wspomaganiu leczenia nowotworów płuc, piersi, trzustki, czerniaka, raka jajnika, żołądka, nerek, prostaty i pęcherza moczowego. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić – nie ma w tej dziedzinie jeszcze nic pewnego.
W 2011 roku do ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii dopisany został artykuł 62a. Dzięki niemu prokurator może umorzyć postępowanie w sprawie posiadania niewielkiej ilości środków odurzających na własny użytek. Czy twoi bohaterowie, którzy musieli tłumaczyć się w prokuraturze, korzystają z tego zapisu?
Żaden z nich. Według Polskiej Sieci Polityki Narkotykowej prokuratorzy korzystają z tego przepisu wyjątkowo, bardzo rzadko. Tym bardziej że nie zostało w naszym prawie określone, co to znaczy „niewielka ilość”. Większość pacjentów i tak by się nie kwalifikowała, bo oni jednak potrzebują większej ilości suszu, jeśli mają się regularnie i konsekwentnie leczyć.
Tylko jeden z moich bohaterów pilnuje, żeby mieć w domu bardzo małą ilość narkotyków, tak do trzech gramów suszu. To mu jednak bardzo utrudnia życie, bo ciągle musi spotykać się z dilerami i dokupować zapasy. Ale większość po prostu ryzykuje. Chory na reumatyzm Błażej z Konina uprawiał trzy krzaki konopi i za to stanął przed sądem, z zarzutem produkcji i przetwarzania znacznej ilości narkotyków.
czytaj także
Sędziowie widzieli w nim Escobara z Konina, a nie chorą osobę hodującą marihuanę na własny użytek. A pozostali bohaterowie? Jak wyglądały ich wizyty w sądzie?
Żaden z moich bohaterów nie poszedł do więzienia, ale każdy został skazany. Mimo że sędziowie uznali ich racje i w dwóch przypadkach zastosowali nadzwyczajne złagodzenie kary, to jednak ci chorzy mają za sobą wyrok w sprawie karnej. Zostali więc kryminalistami. Nie było ani jednego przypadku uniewinnienia.
Czy bohaterowie twojej książki liczą, że temat legalizacji medycznej marihuany wróci jeszcze do Sejmu?
Na pewno byłoby im łatwiej. Tak się dzieje na świecie, coraz więcej państw dopuszcza marihuanę do użytku medycznego, Kanada, niektóre stany USA, Urugwaj zdecydowały się całkowicie zalegalizować i uregulować rynek marihuany, nie tylko do celów medycznych. Może i w Polsce możemy liczyć na poprawki w prawie, które ułatwią chorym dostęp do konopi.
**
Aleksandra Pezda – dziennikarka i publicystka. Kilkanaście lat pracowała w „Gazecie Wyborczej”, prowadziła też autorski program w Radiu TOK FM. Ostatnio freelancerka, współpracuje m.in. z miesięcznikiem dla kobiet „Uroda Życia” i Onetem. Autorka książki Koniec Epoki Kredy. Internet dla nauczycieli i rodziców. Współzałożycielka w 2015 roku Koalicji Medycznej Marihuany – społecznego ruchu pacjentów, lekarzy, naukowców, instytucji pozarządowych na rzecz legalizacji marihuany do celów medycznych. Autorka książki Zdrowaś mario. Reportaże o medycznej marihuanie, która ukazała się nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.