Ponad połowa społeczeństwa opowiada się za ograniczeniem sprzedaży alkoholu, ale od koneserów polskiej wódeczki pewnie zaraz usłyszymy, że ludzie histeryzują i ograniczają wolność pijącym.
Lubelski król alkobiznesu wylądował w więzieniu. Sprzedaż alkotubek została zakazana pod wpływem społecznego protestu. Mieszkańcy stolicy chcą rezygnacji z nocnego handlu alkoholem. Branża paliwowa płacze, że rząd ją dyskryminuje zapowiadaną prohibicją na stacjach benzynowych, a ministra zdrowia ogłasza koniec reklam alkoholu w sieci (nad czym lamentują m.in. winiarze) i promocji na alkoholowe wielosztuki (ciekawe, co na to dyskonty sprzedające taniej kratę browarów niż skrzynkę chleba).
Można by rzec, że wreszcie doczekaliśmy się mądrej polityki antyalkoholowej. Ale mieszkamy w Polsce, więc wstrzymajcie konie. Galop ku trzeźwiejszemu sercu Europy wciąż leży w sferze marzeń.
Malcolm XD: Mężczyzna może śpiewać w kościele albo po wódzie [rozmowa]
czytaj także
Dobra wiadomość jest taka, że są to marzenia większości społeczeństwa. Może i pijemy dużo (na co wskazują statystyki), ale chyba mamy dosyć. Tak przynajmniej wynika z badań przeprowadzonych przez Instytut Smartscope dla Krytyki Politycznej. Respondentów pytano o to, jak odnoszą się do ewentualnych zakazów sprzedaży alkoholu w godzinach nocnych, na stacjach benzynowych i w małych butelkach nazywanych małpkami.
We wszystkich trzech przypadkach więcej osób wyraziło aprobatę dla wprowadzenia restrykcji, niż się im sprzeciwiało. 56 proc. nie chce alkoholu tam, gdzie kupuje się paliwo, 25 proc. ma odmienne zdanie. Również 56 proc. opowiada się za zakazem nocnej sprzedaży w sklepach, przeciwko jest 26 proc. 46 proc. uważa, że małe buteleczki z wódką i innymi trunkami powinny zniknąć z rynku. 30 proc. ankietowanych twierdzi inaczej.
Decyzje efektowne zamiast efektywnych
Przejdźmy teraz do złych wiadomości. Nie jest pewne, czy ograniczenia sprzedaży i inne antyalkoholowe rozwiązania faktycznie – jak deklarowano wcześniej – wejdą w życie od 1 stycznia 2025 roku ani czy kiedy wejdą, to w takim (nieszczególnie odważnym) kształcie, jak zapowiadała szefowa Ministerstwa Zdrowia Izabela Leszczyna. Prace nad zmianami w tym obszarze idą powoli, a wśród ministrów kierujących gospodarczymi resortami nie ma konsensusu, zwłaszcza jeśli chodzi o asortyment stacji benzynowych.
Nie ma pomocy, więc konieczne są zakazy. O ograniczeniach sprzedaży alkoholu
czytaj także
W Warszawie, która głosami mieszkańców opowiedziała się – w przeciwieństwie do sceptycznego prezydenta Rafała Trzaskowskiego – za wprowadzeniem nocnej prohibicji, ostateczną decyzję w tej sprawie podejmą radni. Wśród nich także nie brakuje krytyków pomysłu. Jeden z polityków PiS ma problem nawet z opiniami społecznymi. Dariusz Figura uznał wyniki konsultacji za „niereprezentatywne”.
W powietrzu rozpłynął się też pomysł wycofania ze sprzedaży w całym kraju małpek, które nie dość, że sprzyjają uzależnieniu, to jeszcze stanowią wysoki odsetek porzucanych przez nas śmieci i nie są objęte systemem kaucyjnym. Politycy zaś słuchają – jak pisała Agnieszka Wiśniewska – internetowego komentariatu zamiast ekspertów i podejmują decyzje efektowne, a nie efektywne. Reagują na groteskowe pomysły producentów alkoholu dopiero wtedy, gdy skala społecznej krytyki jest nie do udźwignięcia, a nie kiedy mówią o tym specjaliści od profilaktyki i leczenia uzależnień.
Tak było i w przypadku alkotubek, gdy winą za ich wejście na rynek obarczono prof. Piotra Jabłonowskiego. Dyrektor Krajowego Centrum Przeciwdziałania Uzależnieniom miał zostać zmuszony do dymisji, mimo że wcześniej przestrzegał resort zdrowia przed ryzykiem wprowadzenia do obrotu produktu łudząco przypominającego musy owocowe. Jednocześnie alarmował, że w ustawie o wychowaniu w trzeźwości brakuje przepisów pozwalających zatrzymać tego typu procedery. Ale wiadomo – łatwiej kogoś widowiskowo zmusić do odejścia, niż zająć się reformą polityki alkoholowej i ustawodawstwa w tym zakresie. Co tylko przypomina, że punktem odniesienia dla decydentów nigdy nie było społeczeństwo, lecz alkolobby.
Wychowanie do alkoholizmu
Coraz więcej osób zastanawia się: pić czy nie pić? To pytanie, którym psychiatra i psychofarmakolog prof. David Nutt zatytułował swoją (po polsku wydaną nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej) książkę, w dobie rosnącego zrozumienia uzależnień może zyskiwać znaczenie wręcz hamletowsko-egzystencjalne. W internetowych debatach często wpada do kategorii „wolność i moralność”, której zaciekle bronią ci niewylewający za kołnierz i widzący w trzeźwych zarozumiałe psujzabawy.
Oczywiście wśród tych ostatnich nie brakuje osób chcących być strażnikami słuszności i wszelakich cnót, z pogardą odnoszących się do pijących. Prawdopodobnie znacie jakichś terapeutycznych neofitów, którzy diagnozują uzależnienie po jednym kieliszku, ale – biorąc pod uwagę rzeczywiste, bo najczęściej głęboko emocjonalne, podłoże picia – mają ku temu podstawy.
czytaj także
Żyjemy w kraju, w którym prawie każdy ma w rodzinie kogoś, komu alkohol zniszczył lub niszczy życie, relacje, karierę, a na pewno zdrowie. Ale i tak w sieci przeczytacie, że dorośli mają prawo robić, co chcą, a znani i lubiani zapewnią was o swojej miłości do alkoholu, której nikt im nie odbierze. Producentom i decydentom w to graj, bo zawsze można powiedzieć, że ograniczanie konsumentom prawa do picia jest niedemokratyczne itd. Można też stwierdzić, że jest złe dla gospodarki, a także – że nie można własnych wartości narzucać innym (szkoda, że to nie działa w przypadku związków partnerskich czy aborcji).
Cała ta polaryzacja i arsenał argumentów nie oddają jednak istoty czegoś, co nazwaliśmy (dla niepoznaki, że chodzi o chlanie i poważny problem społeczny) kulturą picia. Nad tym, czy pić, czy nie pić, możemy zastanawiać się na poziomie indywidualnym, traktować jako powód do kanonizacji albo przekleństwa, warunek ostracyzmu towarzyskiego albo przyjaźni. Bardzo proszę, pełna dowolność.
Ale może lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby alkoholizm traktować jako chorobę, której sobie nie wybieramy, ale którą można leczyć i której można przeciwdziałać, zaś biznes alkoholowy – raczej jako wrogi albo po prostu działający w swoim własnym, a nie naszym interesie.
Producentów musi hamować nie wola społeczna, lecz polskie państwo, które robi wszystko, by od alkoholu – jedynego legalnego środka psychoaktywnego – nie dało się uciec. Problem z tą ucieczką nigdy nie był i nie jest wyborem czy sprawą jednej osoby. Nie tylko dlatego, że koszty alkoholizmu ponosimy wszyscy, ale również dlatego, że istnieje cała siatka wspierania alkoholików w piciu. W terapii warunkiem zdrowienia jest wola osoby chorej, by podjąć leczenie. Ta wola nie pojawia się w magiczny sposób, ale bywa reakcją na stratę owej siatki, którą stwarzają otaczające warunki i pozornie (a czasem zupełnie szczerze) chcące dla nas dobrze osoby, zachęcające do wspólnego picia.
Ludzie wsiadają pijani do aut i nawet przyłapani robią to dalej, bo mają cały wachlarz narzędzi i grupę osób umożliwiających im rozwijanie w sobie choroby, a jednocześnie unikanie kontaktu z rzeczywistością i przykrymi konsekwencjami picia. Nierzadko dopiero sięgnięcie dna pozwala się ocknąć – gdy otoczenie rezygnuje z ratowania alkoholika, ten postanawia uratować się sam, prosząc o profesjonalną pomoc.
Państwo musi w końcu powiedzieć obywatelowi: chcesz, to pij, ale ja do tego palca nie przyłożę.