Rynek szybko idzie do przodu, użytkownicy zapominają o tym, co stracili, szkodnik wypada z gry… A że czasem gra się nieczysto? Taki biznes.
Pamiętacie portal Odsiebie.com? Jeśli tak, najwyraźniej macie niezłą pamięć. Bardzo popularny w 2009, znikł z rynku po zatrzymaniu jego właścicieli przez prokuraturę w związku z zarzutami paserstwa i pomocnictwa w nielegalnym rozpowszechnianiu filmów, nagrań i oprogramowania. Wtedy, przy 3 milionach użytkowników, polski portal społecznościowo-hostingowy stanowił realną konkurencję dla Facebooka. Kilka dni temu o jego istnieniu przypomniała „Gazeta Wyborcza”, komentując wyrok, jaki wreszcie zapadł w tej sprawie. Sąd uznał właścicieli serwisu za niewinnych. Ale co z tego?
Nie chodzi tylko o kolejny przypadek, w którym aparat polskiego państwa niszczy dobrze zapowiadający się biznes, w czasach, kiedy podobno tak nam potrzeba innowacji i nowych miejsc pracy. Choć o to też. Sprawa Odsiebie.com brutalnie i bardzo prawdziwie ilustruje obsesję walki z piractwem w sieci za wszelką cenę i jej społeczne koszty.
Doniesienie o przestępstwie złożył wtedy Związek Producentów Audio-Video, a prokuratura i policja, w obronie de facto prywatnego interesu, nie zawahały się przed wytoczeniem najcięższych dział. Jak podaje Gazeta, w 2009 wrocławscy policjanci za „całokształt walki z piractwem” – w tym za zatrzymanie twórców portalu Odsiebie.com – dostali nagrodę Złote Blachy 2009. Złote Blachy co roku przyznaje policjantom Koalicja Antypiracka zrzeszająca trzy organizacje: Fundację Ochrony Twórczości Audiowizualnej (FOTA), Business Software Alliance (BSA) i właśnie Związek Producentów Audio-Video. I nikt na górnych szczeblach policyjnej hierarchii nie widzi w tym nic niewłaściwego.
Z perspektywy organizacji walczących z naruszeniami praw autorskich to bardzo skuteczna strategia: zgłoszenie przestępstwa, szybka akcja dobrze zmotywowanej policji, akt oskarżenia i maksymalnie przeciągany proces. Ostateczny wynik jest już mniej istotny – rynek szybko idzie do przodu, użytkownicy zapominają o tym, co stracili, szkodnik wypada z gry… A że czasem gra się nieczysto? Taki biznes.
Nie motywacje biznesowych graczy są jednak w tej rozgrywce niepokojące, ale rola państwa. Czy nie utrzymujemy jego rozlicznych aparatów po to, żeby różne (czasem sprzeczne, to fakt) interesy społeczne były chronione we właściwych proporcjach? Żeby człowiek, też w osobie przedsiębiorcy, mógł liczyć na pewność co do prawa i uczciwy proces? Żeby policja z równym zaangażowaniem ścigała przestępstwa, bez względu na interesy silnych ekonomicznie grup nacisku? Wiem, to teoria z książek dla prawników. Nawet jeśli akceptujemy to, że rzeczywistość skrzeczy, są jednak pewne granice politycznej przyzwoitości. Po lekcji z aferą wokół ACTA przez chwilę mieliśmy wrażenie, że władza nauczyła się je wyczuwać. Ale to wrażenie już mija.
Spór o ACTA był w dużej mierze sporem o rozumienie takich pojęć, jak demokracja czy sprawiedliwość społeczna. Ludzi, którzy wyszli na ulicę, naprawdę zirytowało to, że ich reprezentanci, zaślepieni wizją „interesu społecznego” lansowaną przez wąskie lobby przemysłowe, chcą ograniczyć ich prawa. W sprawie portalu Odsiebie.com to ograniczenie, w imię ekonomicznego interesu ZPAV, stało się faktem. W oparciu o procedury prawne i za sprawą aparatu państwowego, choć – jak orzekł niezwisły sąd – zupełnie niesprawiedliwie. I nic.
Ale to nie koniec. Na ostatnim posiedzeniu rząd ugiął kark pod presją tzw. środowiska twórców i wycofał się z pomysłu wprowadzenia przepisu wyłączającego odpowiedzialność wyszukiwarek internetowych za indeksowane treści. Chodzi o kontrowersyjną nowelizację ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. A w praktyce – o zaspokojenie tej samej żądzy kontrolowania treści w sieci, bez względu na koszty.
Dla kilkuset osób, które (w sporej mierze podobno bezmyślnie) podpisały się pod listem do premiera, nie jest ważne, że mamy już w Polsce skuteczne procedury usuwania spornych czy nielegalnych treści z Internetu „na życzenie” (właściciel serwera, na którym wisi taka treść, jest zobowiązany reagować na tzw. wiarygodne wiadomości; jeśli nie zareaguje – ponosi ryzyko prawne). Zażądały środków radykalnych: zmuszenia wyszukiwarek do współpracy w usuwaniu treści naruszających prawo autorskie z wyników wyszukiwania. Po co biegać po sieci i szukać źródła, skoro można chwast wyciąć rękami najpotężniejszych pośredników w dostępie do informacji. A że przy okazji może się przydarzyć wycięcie czegoś pożytecznego; że stawiamy na głowie obowiązujące od lat w Unii Europejskiej zasady odpowiedzialności; że stwarzamy pole do cenzury legalnych treści; że możemy zniszczyć komuś model biznesowy i pozbawić ludzi pożytecznej usługi… Cóż, taki biznes.