Kraj

Popyt na demagogię

Przy okazji nowelizacji ustawy o świadczeniu usług elektronicznych w debacie publicznej rozgrywa się spektakl obliczony na tanią manipulację.

Organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi i stowarzyszenia twórców straszą, że nowelizacja USUDE uczyni z Polski „raj dla portali pirackich z całego świata”. Z kolei niektórzy publicyści twierdzą, że nowelizacja otwiera drogę do cenzurowania internetu.

„Cenzura internetu” naprawdę nieźle się sprzedaje. Media wiedzą to nie od dziś i nie zawahają się jej użyć. To hakowanie debaty publicznej szyte jest bardzo grubymi nićmi i pełne sprzeczności, ale mimo to dość skuteczne. Choć mało kto kojarzy, o jaki dokładnie akt prawny chodzi – w obiegu funkcjonują różne wariacje akronimu USUDE, który ma wywołać panikę porównywalną z ACTA – na forach internetowych rośnie liczba głosów przeciwko nowelizacji i „w obronie wolności słowa”.

Na początku była zasada, że pośrednicy umożliwiający publikowanie treści w sieci nie powinni odpowiadać za to, co piszą sami użytkownicy. Wprowadziła ją unijna dyrektywa o handlu elektronicznym właśnie po to, żeby nie zachęcać pośredników do kontrolowania własnych klientów i sprawdzania, czy to, co mają zamiar opublikować w ich serwisie, naruszy czyjeś prawa. Nikt nie miał i nadal nie ma wątpliwości, że taki byłby skutek odwrócenia tej zasady: jeśli przedsiębiorca ma wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co publikuje jego klient, albo zamknie biznes, albo sam zacznie oceniać te treści i na wszelki wypadek cenzurować.

Ponad dziesięć lat temu tę zasadę do polskiego prawa wprowadziła ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Za treść opublikowaną w jego serwisie i znajdującą się na jego serwerze pośrednik nie odpowiada tak długo, jak długo nie wie o tym, że konkretna publikacja narusza prawo. Natomiast jak tylko taką wiedzę uzyska, musi podjąć decyzję: albo sporną treść blokuje, albo broniąc jej, bierze na siebie ryzyko prawne. Większość biznesów internetowych nie działa z misją promowania kontrowersyjnych poglądów, ale dla zysku, więc takiego ryzyka nie szuka.

Prawo, jakie mamy w tym momencie, nie prowadzi więc do cenzury prewencyjnej (bo zasadą pozostaje zwolnienie z odpowiedzialności), ale też nie premiuje walki o pozostawienie spornych treści, nawet jeśli wydają się ważne społecznie (bo w przypadku sporu ryzyko prawne przechodzi na pośrednika). Zwykle wystarczy, że pomówiony o korupcję burmistrz, urażony czyjąś oceną polityk czy kancelaria reprezentująca ZAIKS zgłoszą, że konkretna treść narusza ich prawa, żeby skutecznie doprowadzić do jej zablokowania. Firmy nie chcą ryzykować spotkania w sądzie i trudno mieć o to do nich pretensję.

Inaczej wygląda sytuacja pośredników, którzy nie świadczą usług hostingowych, a jedynie transportują pakiety z informacjami lub umożliwiają wyszukanie w sieci cudzych treści. Dostawcy internetu i wyszukiwarki nie ponoszą ryzyka prawnego, tak jak poczta nie odpowiada, jeśli okazuje się, że zawartość przesyłki narusza prawo. Właśnie to najbardziej drażni stowarzyszenia twórców i organizacje zarządzające prawami autorskimi: woleliby, żeby te podmioty zostały zaprzęgnięte do aktywnego ścigania osób, które ściągają z internetu nielegalne treści. 

Nowelizacja USUDE nie zmienia tych zasad. Wyszukiwarki i dostawcy internetu nadal będą zwolnieni z odpowiedzialności. Hostingodawcy nadal będą chronieni do momentu, w którym dowiedzą się, że to, co zostało umieszczone w ich serwisie, narusza prawo. Nowa ustawa wprowadza natomiast procedurę, która ma ucywilizować kolejny etap – reakcję pośrednika na zgłoszenie spornej treści i jego obowiązki wobec jej autora. I to jest zmiana naprawdę pozytywna. 

Dzisiaj zdarza się, że autor nie ma pojęcia o zablokowaniu treści, którą opublikował, i nie ma żadnej szansy na to zareagować. W ramach zaproponowanej przez rząd procedury pośrednik miałby obowiązek powiadomić autora i uświadomić mu, że ma prawo zgłosić sprzeciw. To oczywiście nie przesądza o odblokowaniu treści, ale daje taką możliwość. Wreszcie, jeśli pośrednik odrzuci ów sprzeciw i treść pozostawi zablokowaną, musi przynajmniej przekazać autorowi dane tego, kto domagał się blokady, i pouczyć o możliwości dochodzenia swoich racji przed sądem.  

Rządowy projekt zmian w USUDE nie jest idealny. W paru punktach był krytykowany również przez organizacje broniące praw użytkowników. Na pewno przyda mu się hartowanie w ogniu debaty publicznej i krytyczne potraktowanie w Sejmie. Ale nie można o tej ustawie powiedzieć, ani że zachęca pośredników do cenzurowania treści, ani że przygotowuje w Polsce grunt dla serwisów pirackich. Poza oczywistą sprzecznością tych zarzutów, jest jasne, że praktyki, do których odnoszą się krytycy tego projektu, istnieją w naszej rzeczywistości prawnej już od dziesięciu lat, a propozycja rządowa zmierza właśnie do ich ucywilizowania i ograniczenia. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Katarzyna Szymielewicz
Zamknij