Kraj

Szymielewicz: Nie było żadnego „sporu o ACTA”

To zużyta etykieta, którą wyciągają publicyści, kiedy muszą coś powiedzieć o „nowym pokoleniu internetu”. Którego też nie ma.

W „Magazynie Świątecznym” „Gazety Wyborczej” Adam Michnik stwierdza, że ACTA to „klasyczny spór pokoleniowy” – spór, w którym naprzeciw siebie stają: ojciec, dla którego „prawo własności intelektualnej jest święte i oczywiste”, i syn, dla którego nic takie oczywiste nie jest; ojciec i syn, którzy muszą jakoś znaleźć wspólny język.

To politycznie wygodne przeciwstawienie: z jednej strony legitymizujące wprowadzony przez media podział na dwa opozycyjne obozy, z których każdy ma swoje racje. Z drugiej – niepozostawiające złudzeń, że szukanie wspólnego języka nie będzie łatwe, skoro dzielą nas i pokoleniowa przepaść, i rozbieżne wartości.

Przeciwstawienie wygodne, ale nieprawdziwe. Pod bardzo już zużytą etykietą „sporu o ACTA” kryje się rzeczywistość bardziej skomplikowana, niż życzyłaby sobie większość publicystów, którzy wyciągają ten temat zawsze, kiedy wypada coś powiedzieć o „nowym pokoleniu internetu”.

Po pierwsze, nie ma takiego pokolenia, a przynajmniej nie ono zabrało głos w sprawie ACTA. Na ulice i na fora internetowe wylegli nie tylko młodzi ludzie i nie były to tłumy walczące o jedną sprawę.

Dla jednych była to przede wszystkim walka na poziomie symbolicznym: o wolny i otwarty internet, o poszanowanie fundamentalnych wartości, na których wyrósł fenomen globalnej sieci. W tej grupie być może nawet więcej było starych niż młodych. Dla innych stawką była pragmatycznie rozumiana „wolność ściągania”, a cały protest – rodzajem projektu, który wystarczy skutecznie przeprowadzić, żeby móc z czystym sumieniem rozejść się do swoich zajęć. Na pewno byli też tacy, którzy walczyli o głęboką reformę prawa autorskiego, i tacy, którzy wyrażali (też symbolicznie rozumiany) sprzeciw wobec rosnącej pozycji międzynarodowych korporacji albo frustrację z powodów ekonomicznych, albo sto innych frustracji… Jednym słowem: w awanturze o ACTA, jak to zwykle bywa, chodziło o sprawy różne i nie zawsze słuszne.

Po drugie, poza upraszczającym dyskursem mediów nie było też sporu o ACTA. Były i są spory o wolność komunikacji, prawo do prywatności, wolność eksperymentowania w sferze technologii, prawo do udziału w kulturze, współczesne rozumienie prawa własności i jeszcze kilka innych, które nie są ani tak czarno-białe, ani pokoleniowe, jak chce Adam Michnik.

Śmiem też twierdzić, że to dobra wiadomość. Dobra przede wszystkim dlatego, że na poziomie fundamentalnym nie musimy zaczynać od budowania wspólnego systemu wartości. Problemem rzeczywiście pozostaje język – w którym zakorzeniły się takie nieoczywiste zbitki, jak na przykład „własność intelektualna”. Tym, co łączy – bo umożliwia dialog mimo rozbieżności terminologicznych – jest ponadpokoleniowy wymiar takich spraw, jak wolność komunikowania się, rola państwa, napięcie między prywatnym i publicznym czy wreszcie sprawiedliwość społeczna. Na tych frontach niewątpliwie są spory, ale przebiegają one według innych podziałów.

Walkę o pełną wolność komunikowania się w internecie – o wolność wykorzystywania technologii do własnych celów – rozpoczęli ludzie pokoleniowo zbliżeni do Adama Michnika. I raczej nie był to przypadek, ale przejaw swoistej wspólnoty demokratycznych wartości. To, co w Polsce robił m.in. Marek Hołyński, a na Zachodzie naukowcy i hakerzy zrzeszeni wokół Massachusetts Institute of Technology, było świadomym poszerzaniem sfery wolności w systemie, który został wymyślony do celów militarnych, odzyskiwaniem go dla ludzi.

Upowszechnienie się sieci WWW jako swoistej technologii komunikacyjnej sprawiło, że dziś świadomość wolnościowego potencjału internetu nie jest już domeną elit. Na podstawowym poziomie doświadcza jej każdy użytkownik; każdy, kto dzięki sieci może dziś realizować swoje potrzeby – i te obywatelskie, i te konsumpcyjne. Dokładnie tak jak w demokratycznym państwie, z którego nikogo nie wypraszamy tylko dlatego, że nie chce świadomie realizować swoich praw obywatelskich, bo woli „spokojnie żyć”.

Takiego – bezwarunkowego – prawa do uczestnictwa w cyfrowej warstwie (wciąż tej samej) rzeczywistości społecznej domagali się też protestujący przeciw ACTA.

Nawet politycy występujący pod szyldem Partii Piratów, wbrew przypinanym im łatkom, nie walczą o „wolność do korzystania z cudzej własności”. Rick Falkvinge wyjaśniał to wielokrotnie: uczestniczymy w kolejnym etapie wciąż tej samej walki o demokrację i emancypację społeczną. Raz na jakiś czas milcząca większość zaczyna werbalizować swoje potrzeby i coraz agresywniej kierować je w stronę rządzących elit.

Tak się składa, i nie jest to przypadek, że najważniejszym dziś polem konfliktu nie jest środowisko, nie są prawa pracownicze, sekularyzacja czy prawa kobiet – ale prawo do informacji we wszystkich jego wymiarach. Buntując się przeciwko cenzurze, inwigilacji i prywatyzacji kanałów komunikacji, proletariat społeczeństwa informacyjnego sięga po władzę.  

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Katarzyna Szymielewicz
Zamknij