Wskazywanie na zbieżność języka i atmosfery rządów PiS i PZPR przekonuje tę samą publiczność, którą na marszach KOD wzruszały „Mury” i służy tym samym celom: uwzniośleniu swego sprzeciwu wobec władzy.
Czy pięćdziesiąt lat po Marcu ’68 tragiczna historia powtarza się jako farsa? Gdy czyta się wspomnienia z tamtej epoki, słucha ówczesnych audycji radiowych czy przemówień na potępiających syjonistów masówkach w zakładach pracy, naprawdę nietrudno o skojarzenia z dzisiejszymi paskami TVP Info i komentarzami niepokornych do świeżej ustawy o IPN. Spisek lobby żydowskiego we współpracy z Niemcami? Proszę bardzo, pół wieku temu Tadeusz Walichnowski napisał książkę o osi Bonn–Tel Awiw. Żydzi współwinni Holokaustu? A jakże, zerknijmy do artykułu Samotni wśród współbraci Ryszarda Gontarza. Słuszna obrona przed antypolonizmem to żaden rasizm? „Nie pozwolimy, by syjoniści zamykali nam usta straszakiem antysemityzmu”, głosił egzaltowany mówca na wiecu w Ursusie.
Precz z rokiem 1989! Czyli jak polska prawica świętuje 50 rocznicę roku 1968
czytaj także
Można też sięgnąć głębiej: oderwane od koryta elity III RP to „bankruci polityczni”, a dobijanie komunizmu po ćwierćwieczu od jego upadku to żywa kalka z opowieści o Marcu jako „dokończeniu Października” i usuwaniu stalinowskich złogów. O „ulicy i zagranicy” mówił już w Sejmie PRL Zenon Kliszko, w kwietniu 1968. I tak dalej, i tym podobne. Jeśli jeszcze dodać fakt, że przywódca rządzącej partii prywatnie w antysemickie bzdury nie wierzy, ale wierzy w antysemityzm społeczeństwa – mamy karykaturalną analogię Polski Gomułki i Polski Kaczyńskiego w sam raz na rocznicowy felieton.
„Władze były świadome polskiego antysemityzmu, a mimo tego go użyły”
czytaj także
Czy Kaczor to Wiesław?
Spróbujmy jednak opowieść zniuansować i dodajmy, że wówczas kontrolowano odgórnie cały legalny przekaz, a dziś tylko wycinek sfery publicznej; że kiedyś za podobne dywagacje niżej podpisany miałby wilczy bilet w każdej redakcji, a dziś co najwyżej wylew hejtu pod tekstem; że wreszcie wtedy narracja o „bananowej młodzieży” i antysemicka nagonka uruchomiły zmianę i „rozwibrowały” niedemokratyczny system, co skończyło się jego regulacją poprzez kryzys – a dzisiaj opowieści o gorszym sorcie i zdrajcach Polski szkalujących jej dobre imię służą legitymizacji zmiany już dokonywanej, z mandatem demokratycznym, po wolnych, konkurencyjnych i uczciwych wyborach. Tak, Kaczor to jeszcze nie „Wiesław”, ale podobieństwa jakie są, każdy widzi, nieprawdaż?
Może i prawdaż, tylko niewiele z tego wynika. Wskazywanie na zbieżność języka i atmosfery rządów PiS i PZPR przekonuje tę samą publiczność, którą na marszach KOD wzruszały Mury i służy tym samym celom: uwzniośleniu swego sprzeciwu wobec – niewątpliwie szkodliwej – władzy, co nie mobilizuje nikogo poza dawno przekonanymi, a i analitycznie pomaga niewiele. A przecież żeby świat zmienić, np. wygrać wybory, trzeba go najpierw dobrze opisać, do czego historia Marca, owszem, może się przydać. Aby w końcu zadać kłam tezie aroganckiego Prusaka, iż „jedyna lekcja z historii jest taka, że narody niczego z historii się nie uczą”. Co z Marca warto zatem zapamiętać i co przemyśleć po dwóch latach rządów PiS?
Kto się bawi w opór przeciw władzy
Władze grające „rozliczaniem elit” zawsze będą ukazywać swoich przeciwników jako wyalienowaną kastę – z klucza biograficznego, etnicznego albo wprost ideologicznego („kto jest Żydem, decyduję ja”, mawiał ponoć klasyk politycznego cynizmu). W kraju nagromadzonych krzywd i resentymentów, urażonych narcyzmów i realnych nierówności dla „mściwego egalitaryzmu” – czerpiącego rozkosz z gnojenia ludzi postrzeganych jako uprzywilejowani – zawsze znajdzie się podatny grunt. Trudno. Bo z kolei wbrew mitologii wyklętego ludu ziemi tym, którzy mają najgorzej i którzy nie mają „nic do stracenia oprócz swych kajdan”, często też brak zasobów do walki. To oni – bez sieci kontaktów, rozpoznawalności, zabezpieczenia bytowego – najmocniej dostają od władzy po głowie, nieraz tracą zdrowie i życiowe perspektywy, a często i tak pozostają anonimowi.
czytaj także
To dzieci dygnitarzy i ludzie ze środowisk warszawskiej inteligencji („bananowa młodzież”) zostali w Marcu ’68 szczególnie napiętnowani przez propagandę. Tak było władzy wygodnie: ukazać inspiratorów buntu jako wielkomiejską elitę, na wiele sposobów wyobcowaną ze społeczeństwa (od „ulic oglądanych przez szybę ministerialnych limuzyn tatusiów” po „papierosy gaszone w dżemie”). Nie przypadkiem jednak ludzie z takich właśnie środowisk mieli największe możliwości i skłonności do młodzieńczej konspiry i jawnych krytycznych wystąpień. Drugorzędną sprawą jest to, czy więcej w tym było etosu po zaprawionych w więzieniach rodzicach-rewolucjonistach, poczucia moralnej wyższości wobec pszenno-buraczanych aparatczyków, czy tylko więcej aroganckiej pewności siebie, że przecież dzieciom starych komunistów krzywda stać się nie może.
Tak czy inaczej, to względne uprzywilejowanie było często warunkiem chęci i możliwości zaangażowania, gdyż nie stała mu na przeszkodzie groźba odebrania stypendium, wyrzucenia z akademika czy zwyczajny strach, że zawiedzie się i tak ponad miarę obciążoną rodzinę z prowincji. Boleśnie przekonali się o tym ci, którzy nie mając podobnego zaplecza, zderzyli się z machiną władzy – mieli cięższe śledztwa, ponieśli gorsze konsekwencje, ich nazwiska przepadły w zbiorowej pamięci.
Nie płynie z tego wniosek, że w obronę demokracji mogą się bawić tylko wykształceni z wielkich ośrodków – tylko że każdy ruch, który organizuje się przeciw władzy, musi objąć swych zwolenników „siatką bezpieczeństwa”, a jego elity statusu (wykształcenia, rozpoznawalności, pieniądza…) muszą wspierać słabszych. Ruch ten nie może – w imię fałszywie pojętego demokratyzmu czy wprost antyelitaryzmu – z góry odrzucać współpracy z tymi, którzy wcześniej (np. za ancien regime’u III RP) zajmowali pozycje uprzywilejowane. Krótko mówiąc: klasowy wymiar ruchu to nie sprawa ideologicznej czystości (a w drugą stronę – kooptacji na siłę „człowieka z ludu”), lecz liczenia szabel i wspierania tych, którzy w działalności społecznej mają pod górkę. Ludzie opozycji w PRL wykorzystali tę lekcję już osiem lat po wydarzeniach marcowych; warto, abyśmy i my dziś myśleli w kategoriach sojuszy międzyklasowych, zamiast okazywać satysfakcję z degradacji dawnych elit.
Gdy antysemityzm się opłaca
Druga refleksja pomarcowa na dziś dotyczy demonów antysemityzmu: czy rasowy naddatek do „mściwego egalitaryzmu” to wyraz głębokich, immanentnych przekonań polskiej opinii publicznej, które wyjdą na wierzch, gdy tylko opadną maski ideologii – marksistowskiego interacjonalizmu lub liberalnej poprawności politycznej?
Nie bez powodu tak różni skądinąd znawcy i kreatorzy polskich nastrojów społecznych, jak Władysław Gomułka i Stefan Kardynał Wyszyński, po antysemityzm sięgali lub bali się wprost postawić mu tamę. Z drugiej jednak strony trudno się oprzeć wrażeniu, że propaganda antysemicka była tym bardziej nośna, im bardziej zbiegała się z obietnicą osobistych korzyści. Na większości zdjęć i nagrań PKF robotnik z marcowej masówki w zakładzie wygląda na zmęczonego i zdezorientowanego, jakby nie wiedział, po cholerę mu ten transparent z „Syjonistami do Syjamu” wciśnięto do ręki. Co innego działacz POP czy urzędnik, który mógł mieć nadzieję, że przy okazji czystki jego gorliwość zostanie wynagrodzona albo chociaż oczyszczone pole do awansu. Antysemityzm nie tyle się chyba wśród Polaków „przebudził”, ile za sprawą Moczarowskiej strategii zwyczajnie zaczął się opłacać.
Doświadczenie Marca pokazuje tym samym, jak wielką siłę ma wiarygodna obietnica spełnienia aspiracji – bo i to się zawierało, obok wszystkich rasistowskich obrzydliwości i gry na ludzką małość, w marcowej narracji. Mieczysław Moczar miał wiarygodną ofertę dla partyjnego aparatu, ale już robotnikom – mówił o tym na spotkaniu w Muzeum Polin Jan Lityński – nijak się od wyrzucenia Żydów z Polski nie poprawiło. Propozycję szerszą, zakładającą skok modernizacyjny, a nie tylko skok na stołki, miał dla Polaków Gierek – i przy wszystkich jej wadach udało się ludzi porwać bez antysemickiego jadu. Być może najlepszą ofertę tego rodzaju miała „Solidarność”, ale szlag ją trafił 13 grudnia – tak długo jednak, jak ruch był na fali wznoszącej, antysemityzm był w nim marginesem wymagającym wsparcia SB. Dajmy ludziom jakąś nadzieję, to może przestaną nienawidzić – od przyjścia Gierka po schyłek „Solidarności” chyba na chwilę przestali.
Pokolenie Fogga, pokolenie Beatlesów
Wreszcie, po trzecie, sprawa pokolenia. Dziś, gdy Spotify zastąpił Radio Luxembourg, a społecznościowe bańki wyparły wspólnoty szkolnej klasy i podwórka, dużo trudniej o wspólne doświadczenia i kody generacyjne. Nie zmienia to faktu, że rozdźwięk między dążeniami i wyobraźnią współczesnych młodych a zrzędzeniem współczesnych starych („zmień pracę, weź kredyt”) może być równie wielki jak kiedyś między tow. Wiesławem a robotnikami FSO. Pięćdziesiąt lat temu nie cały konflikt dało się wytłumaczyć interesem klasowym (z badań Jerzego Eislera wiemy, jak wielu nie-inteligentów brało udział w protestach i jak wielu represjonowano), a i współcześnie różnica komunikacyjna między pokoleniami cyfrowych tubylców od urodzenia i tych naturalizowanych może być trudniejsza do przezwyciężenia niż nieprzystające do siebie habitusy klas średnich i ludowych. To właściwie przepaść, bo dziś nie chodzi o to, że jedni słuchają Fogga, a drudzy Beatlesów, lecz o mózgi sprofilowane na odbiór innych informacji. Ruch lub polityk, który tę przepaść przeskoczy, odmieni reguły gry.
czytaj także
Co zostało z mitu Marca?
A co z samym mitem wydarzeń marcowych? Szerzej pisać będzie o tym na naszych łamach David Ost, ja wskażę tylko, że w Polsce pozytywny wpływ tamtych wydarzeń dotyczył elit. Masa ich uczestników przede wszystkim dostała po głowie, czasem straciła polskie paszporty – i osierociła polską kulturę, prasę, życie naukowe. Ci, dla których bunt 1968 roku był formacyjny politycznie, to wąska elita – nie ogranicza się ona do „komandosów” i emigracji, ale i tak dotyczy kilkuset, może kilku tysięcy osób w skali kraju. Tych, którym doświadczenie protestów 1968 roku pozwoliło (kazało?) zaangażować się potem w ruch „Solidarności”, często na poziomie lokalnym.
czytaj także
Ta historia nieźle pasowała do opowieści o światłej inteligencji, młodej, pięknej, oczytanej i etosowej, która poprowadziła naród przez Morze Czerwone schyłkowego komunizmu i wczesnej transformacji – z końcem historii zaplanowanym na 1 maja 2004 roku. Ta historia – pozwolę sobie na wtręt osobisty – mnie samego uwiodła gdzieś między końcem liceum a latami studiów i wejściem do Krytyki Politycznej. To lektura Marca 1968 Jerzego Eislera i rozdział pt. Komandosi z Wiary i winy Jacka Kuronia wepchnęły mnie w świat polityczny. To była dla mnie opowieść o sile środowiska, którego więzi (i rozmaite kapitały) przetrwały pół wieku i pozwoliły zmieniać świat – przy wszystkich zastrzeżeniach – na lepsze. Notabene, jeden z polskich historyków idei, skądinąd konserwatysta, postawił naszemu środowisku taką diagnozę: „Wy chcecie zawrócić do punktu, w którym oni z marksistowskiej drogi zeszli – i pójść w przeciwną stronę”. Czułem wtedy, jakby Krytykę Polityczną postawił w jednym rzędzie z filomatami, Legionami i KOR-em.
Z tej narracyjnej mąki jednak już politycznego chleba nie będzie. Zostaje sentyment do niegdyś młodych i pięknych ciotek i wujków rewolucji, z którymi możemy wciąż się napić wódki i posłuchać ich anegdot; zostaje wkurw na całą haniebną tradycję „prawdziwych Polaków”, odzierających ten kraj tego, co w nim najcenniejsze; zostaje wreszcie rozpacz, że te języki i te mechanizmy społeczne odtwarzają się w lekko tylko zmienionych dekoracjach. Wydarzenia tamtego czasu to świetna pożywka dla politycznego myślenia, ale jako źródło politycznego mitu dawno już się wyczerpały.
Ideały wolności, równości i demokracji, miejsca Polski w Europie i kształtu naszej wspólnoty musimy przepisać na nowo – wiarygodnie i w odpowiedzi na masowe aspiracje. Jako święty depozyt oświeconej elity, niedostępne i abstrakcyjne, będą budzić jedynie zawiść i resentyment.