Kraj

Smoleński: Spóźniony rachunek za transformację, czyli Orban jako symptom

Gdy spojrzy się na posunięcia rządu Orbana, na pierwszy rzut oka trudno znaleźć w nich jakikolwiek sens. O węgierskich demonstracjach przeciwko wprowadzeniu nowej konstytucji i trudnej sytuacji węgierskiej opozycji pisze z Budapesztu Jan Smoleński.

Drugiego stycznia przed budynkiem budapesztańskiej opery na reprezentacyjnym Bulwarze Andrassy sto tysięcy ludzi demonstrowało przeciwko wejściu w życie na Węgrzech nowej konstytucji. Miejsce pikiety nie było przypadkowe – w budynku opery rządzący Fidesz fetował swój kolejny sukces nad opozycją (i społeczeństwem węgierskim). Zresztą, cały układ wydarzenia niczym w miniaturze obrazował sytuację polityczną w kraju. Rządzący samodzielnie Fidesz – partia ma w parlamencie większość 2/3 – zajmowanie kolejnych instytucjonalnych przyczółków w drodze do niepodzielnej władzy. Opozycja, bezradna w parlamencie, może jedynie krzyczeć na ulicach. Z boku zaś pojawia się rosnący w siłę skrajnie prawicowy Jobbik, którego już nie sposób ignorować (i coraz trudniej go kontrolować).


W wyjaśnianiu przyczyn obecnej sytuacji na Węgrzech dominują dwie narracje. Pierwsza, „antykomunistyczna”, mówi o kompromitacji Węgierskiej Partii Socjalistycznej (MSzP) w 2006 roku, której ówczesny przewodniczący i premier rządu Ferenc Gyurcsany z rozbrajającą szczerością przyznał, że partia okłamywała wyborców, aby wygrać wybory. Wściekłość obywateli na skorumpowanych postkomunistów wyniosła do władzy Fidesz. Reakcji obywateli trudno się dziwić, a cała odpowiedzialność za obecny ambaras spoczywa na postkomunistach. Druga narracja, „liberalna”, skupia się na niedojrzałym społeczeństwie, które po transformacji chciało dobrobytu bez „koniecznych reform”. Kolejnym rządom brakowało odwagi, by wprowadzić niezbędne cięcia. Gdy przymuszony dramatyczną sytuacja budżetową premier Gyurcsany poobcinał, co trzeba było, roszczeniowi obywatele oddali głos protestu, czyli sami są sobie winni.


Dylematy równoczesności i koniec gulaszowego postkomunizmu


Problem z tymi dwiema narracjami polega na tym, że wspólnie mówią tylko część prawdy, a każda z osobna bardziej zafałszowuje obraz sytuacji, niż go wyjaśnia.

Aby zrozumieć obecną sytuację, trzeba na nią spojrzeć z perspektywy przemian ostatnich 22 lat, jej źródła bowiem tkwią w „dylemacie równoczesności”, przed jakim stanęli demokratyczni reformatorzy na Węgrzech. Widząc skutki gwałtownej liberalizacji gospodarek narodowych w Ameryce Łacińskiej w latach 80. XX wieku, wielu teoretyków demokracji i demokratyzacji obawiało się, że transformacje ustrojowe w Europie Środkowo-Wschodniej również skończą się wybuchami przemocy. Niemiecki socjolog Claus Offe w 1991 roku napisał, że o ile, generalnie rzecz ujmując, demokracja potrzebuje kapitalizmu (kapitalizm doprowadził z jednej strony do wewnętrznego zróżnicowania społeczeństw koniecznego do funkcjonowania demokracji, z drugiej zaś przyniósł im dobrobyt, dzięki któremu obywatele mieli czas na angażowanie się w politykę), o tyle w „starych demokracjach” kapitalizmu i demokracji nie wprowadzano równocześnie. Równoczesne wprowadzenie kapitalizmu i demokracji, zdaniem Offego, było w zasadzie skazane na niepowodzenie, ponieważ obywatele nie zgodzą się społeczne koszta wprowadzania gospodarki rynkowej.


Gniew społeczny na Węgrzech został spacyfikowany w sposób, który według Offego był najmniej prawdopodobny – przez selektywne, ale szerokie świadczenia społeczne. Redystrybucja dochodów na Węgrzech jest najwyższa w krajach grupy wyszehradzkiej, a poziom nierówności społecznych najniższy. Węgierska gospodarka nie była w stanie utrzymać takiej wysokości wydatków społecznych, jednak perspektywa wejścia do Unii Europejskiej uwiarygodniła kraj w oczach zagranicznych inwestorów i potencjalnych pożyczkodawców. Dodatkowo węgierskie rządy i z prawa i z lewa wprowadzały rozwiązania ułatwiające obywatelom prywatne zadłużanie. Wydawało się, że Węgry uniknęły konieczności płacenia rachunku za transformację. W 2006 roku jednak okazało się, że przyszedł on z opóźnieniem.


„Rewolucja przy urnach”



Tuż po wyborach parlamentarnych w 2006 roku drugi rząd Ferenca Gyurcsanya ogłosił pakiet oszczędnościowy, który całkowicie przeczył obietnicom przedwyborczym MSzP. Cięcia obejmowały świadczenia społeczne, podniesiono również ceny prądu i gazu. Słynna afera taśmowa – ujawnienie nagrania, w którym Gyurcsany przyznawał się do okłamywania obywateli, by wygrać wybory – co prawda wypchnęła tysiące ludzi na ulice Budapesztu, jednak nie wpłynęła znacząco na spadek popularności MSzP. Na notowania partii nie miały wielkiego wpływu nawet afery korupcyjne z wysoko postanowionymi politykami partii socjalistycznej w rolach głównych. Poparcie postkomunistom odebrały przede wszystkim cięcia budżetowe wprowadzone w 2006 roku oraz późniejsze, z 2008 roku, gdy w zamian za pomoc finansową, Węgry musiały spełnić bolesne kryteria MFW i Komisji Europejskiej. Dopiero w tym kontekście skandal taśmowy i afery korupcyjne spowodowały, że socjaliści stracili zaufanie wyborców, które w dłuższej perspektywie uniemożliwiło im odrobienie strat. To, co tuż po wyborach w 2006 roku można było nazywać „koniecznymi cięciami” w imię przyszłego dobrobytu, stało się płaceniem za kłamstwa skorumpowanych polityków.


W 2010 roku, opozycyjny Fidesz wygrał wybory, zdobywając 53 procent głosów. Nowy premier, Viktor Orban nazwał to zwycięstwo „rewolucją przy urnach”. Dało mu ono bezprecedensową większość dwóch trzecich w węgierskim parlamencie.


Czy w tym szaleństwie jest metoda?

 

Gdy spojrzy się na posunięcia rządu Orbana, na pierwszy rzut oka trudno znaleźć w nich jakikolwiek sens. Rząd, który w każdym swym posunięciu powołuje się na demokratyczny mandat, otwarcie ignoruje kilkudziesięciotysięczne demonstracje na ulicach Budapesztu. Polityk, który krytykował socjalistów za bolesne cięcia budżetowe, wprowadził (m.in.) podatek liniowy i jeden z najbardziej opresyjnych programów workfare na świecie (zasiłki dla bezrobotnych są przyznawane przez miesiąc, potem beneficjent musi przyjąć każdą zaproponowaną mu ofertę pracy, nawet jeśli nie odpowiada jego/jej kwalifikacjom i jej wykonywanie zmusza do przeprowadzki na drugi koniec kraju). Suwerenność narodową Orban podkreśla na każdym kroku, do tego stopnia, że zniecierpliwiony Międzynarodowy Fundusz Walutowy zerwał negocjacje w sprawie pakietu pomocowego dla Węgier, jednak prywatyzacja idzie pełną parą i węgierskie przedsiębiorstwa trafiają w ręce Chińczyków. Niezależne instytucje mające stać na straży liberalno-demokratycznego ładu – sąd konstytucyjny, urząd ombudsmana i prokuratora generalnego czy bank centralny – tracą swoją niezależność. Ad hoc powstają nowe instytucje, jak Rada Budżetowa, która będzie miała prawo odrzucić ustawę budżetową.


Te z pozoru chaotyczne działania nabierają więcej sensu w kontekście nowej konstytucji, która właśnie weszła w życie. Z preambuły, którą nazwano „Narodowym Credo”, można się dowiedzieć, z czego Węgrzy są, a raczej mają być, dumni (z chrześcijańskiego dziedzictwa kraju i jego wkładu w kulturę europejską), jakie są najważniejsze wartości (lojalność wobec narodu, wiara katolicka i rodzina) oraz co jest źródłem wartości człowieka („praca i wyniki intelektualne”). Węgry zrywają przy tym z dziedzictwem rządów komunistycznych (okupacja rozpoczęła się w 1944 roku wraz z zajęciem Węgier przez nazistów, a skończyła w 1990) i nawiązują do tradycji politycznej i konstytucyjnej sprzed II wojny światowej. Niedawna uchwała uznająca postkomunistyczną MSzP za spadkobiercę komunistycznej MSzMP a tym samym za organizację zbrodniczą jest częścią tej polityki historycznej. Trudno ocenić, jakie dokładnie będą tego konsekwencje, dwie rzeczy są natomiast pewne. W sensie symbolicznym, jest to próba całkowitej delegitymizacji postkomunistycznej lewicy, a zarazem wszystkich działań rządów, które MSzP współtworzyła. Bardziej pragmatycznie, może to być wstęp do najzwyczajniejszego pozbycia się największej partii opozycyjnej.


Działania Orbana oraz nowa konstytucja Węgier składają się w jedną, tylko z pozoru paradoksalną całość. Tą całością jest organiczna, zbudowana na mocnych wartościach wspólnota polityczna, która w sensie ustrojowym niewiele ma wspólnego z demokracją liberalną (brak wyraźnego podziału władzy, przerost kompetencji władzy wykonawczej itd.). Zarazem jednak gospodarcze podstawy tej wspólnoty idą w stronę klasycznego liberalizmu (niskie podatki, etyka pracy, workfare; Orban otwarcie mówi o budowaniu „narodowej klasy średniej”). W tych działaniach nie ma sprzeczności, o ile uznamy fakt, że liberalizm polityczny nie jest koniecznym korelatem liberalizmu ekonomicznego.


Przyszłość węgierskiej demokracji


Choć demonstracje opozycji przyciągają dziesiątki tysięcy uczestników, sytuacja na Węgrzech nie jest wesoła z co najmniej kilku przyczyn (i pomijam tutaj przyczyny gospodarcze, choć niewątpliwie fakt, że państwu starczy pieniędzy na funkcjonowanie do lutego tego roku nie jest pozytywny). Po pierwsze choć chaotyczne działania Orbana przyczyniają się do spadku jego popularności, to zyskuje na tym nie opozycja, ale jego rywale wewnątrz Fideszu, przede wszystkim burmistrz Budapesztu. Po drugie na scenie politycznej nie widać alternatywy dla Fideszu – MSzP rozpadła się jeszcze w poprzedniej kadencji i choć nadal jest najważniejszą partią opozycyjną, to nie ma pomysłu na odzyskanie głosów. Jeśli teza o „ekspresie z Warszawy” sprawdzi się w tym przypadku i MSzP wraz z LMP czeka podobny los do polskiego SLD i SdPl lub uznanie MSzP za organizację zbrodniczą skończy się faktycznym zniszczeniem największej partii opozycyjnej, to jedyną alternatywą dla Fideszu może okazać się Jobbik, który jak na razie monopolizuje język antyliberalizmu ekonomicznego.

Po trzecie powodów do optymizmu nie daje struktura poparcia dla partii politycznych. Centrolewicowa opozycja to w dużej mierze osoby starsze. Wyborcami Jobbiku są głównie osoby młodsze, dla których nacjonalistyczne demonstracje mogą być pierwszym i najbardziej politycznie znaczącym wydarzeniem formacyjnym. Choć po wyborach z 2010 roku Fidesz to w zasadzie catch-all party, jej wyborcy rekrutują się z klasy średniej i wyższej średniej. W XX wieku żadna prawicowa dyktatura nie doszła do władzy bez poparcia tych grup społecznych. To jest też podstawowa różnica między Węgrami a Polską. W Polsce PiS nigdy nie zdobył przeważającego poparcia wśród wyższych warstw społecznych – była to partia „moherów” i, szerzej, przegranych transformacji. Dlatego porównania między PiS-em a Fideszem są całkiem nietrafione, podobnie jak straszenie widmem drugiego Budapesztu w Warszawie. Zresztą, wielu działaczy Fideszu wzoruje się nie na partii Jarosława Kaczyńskiego tylko na Platformie Obywatelskiej.


Rządy Orbana od dyktatury dzieli jeszcze całkiem sporo (stutysięczna demonstracja jest tego najlepszym dowodem). Węgry nie są też pierwszym krajem Unii Europejskiej, który zaczyna stosować antyliberalną politykę (wystarczy przypomnieć wyrzucenie Romów z Francji przez Sarkozyego czy antyislamizm w Holandii). Jest to jednak pierwszy kraj Unii, który wprowadził antyliberalne rozwiązania na skalę systemową. Nawet jeśli Fidesz zostanie w końcu odsunięty od władzy, to wprowadzone przez partię Orbana zmiany systemowe mogą być praktycznie nie do odwrócenia. Jedyną szansą jest obecnie pozaparlamentarna opozycja, której część planuje na wiosnę założyć partię polityczną. Nowa formacja będzie musiała jakoś przełożyć sukces, jakim jest zgromadzenie na ulicach setki tysięcy ludzi na sukces wyborczy w 2014 roku, a to nie będzie łatwe. Po pierwsze będą musieli się jakoś przebić w mediach, które od czasu wprowadzenia nowego prawa są pod silną kontrolą partii rządzącej. Po drugie nowe prawo wyborcze uprzywilejowuje największą partię – Fidesz. W tym kontekście fakt, że listę zarzutów, jaką Fidesz sformułował wobec MSzP jako spadkobierczyni MSzMP, otwiera oskarżenie o ustanowienie jednopartyjnej dyktatury, zakrawa na ironię losu.

 

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jan Smoleński
Jan Smoleński
Politolog, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
Politolog, pisze doktorat z nauk politycznych na nowojorskiej New School for Social Research. Wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Stypendysta Fulbrighta. Autor książki „Odczarowanie. Z artystami o narkotykach rozmawia Jan Smoleński”.
Zamknij