Kraj

Śmieszkowanie rąk nie brudzi

Obejrzałem „Ucho prezesa”. Nie umarłem ze śmiechu ani nie otworzyły się przede mną drzwi nirwany humoru. Przepraszam.

Ucho prezesa, satyryczny serial internetowy o wszechpotężnym prezesie, stał się ogólnokrajowym hitem. Ja załapałem się na ten fenomen ze sporym opóźnieniem – i to dopiero po tym, jak po raz kolejny usłyszałem kolegów i koleżanki z mediów podnieconym szeptem wymieniających się anegdotkami i żartami z kolejnego odcinka (robili to z przejęciem, jakie w naszej branży budziły może tylko otwierające epizody nowych sezonów House of Cards i Gry o Tron). „Nooo, ale teraz z tym Błaszczakiem, hehe, dowalił” – dowiadywałem się i czułem w głębi duszy, że być może znów przegapiłem jakiś komediowy diament.

Obejrzałem trzy odcinki naraz. Nie umarłem ze śmiechu – jednak piszę ten tekst – ani nie otworzyły się przede mną drzwi nirwany humoru. Przepraszam.

Problem, jaki widzę z Uchem prezesa, nie polega jednak na tym, że jest to produkcja nieśmieszna. Niektóre gagi naprawdę zmusiły mnie do szczerego parsknięcia, a dialogi momentami są całkiem kreatywne, szczególnie gdy zapuszczają się w rejon absurdu. Jak ten, kiedy meblujący gabinet prezesa Płaszczak (Błaszczak) obiecuje „połączenie ziemianki Kaddafiego i namiotu Żołnierzy Wyklętych”. Spory o styl tego humoru są zresztą i tak nierozstrzygalne: niektórym metody, język i repertuar polskiego kabaretu nie spodobają się nigdy, dla innych stanowią neutralną, najbardziej oswojoną i przezroczystą formę satyry. De gustibus… i co kto woli.

Problem z Uchem prezesa nie polega jednak moim zdaniem na jakości humoru, ale na roli, jaką ostatecznie ten serial pełni. Satyra polityczna może faktycznie w gmach władzy uderzać, nieco go nadkruszając, ale może też, chcąc lub nie, dorabiać mu przyjemną fasadę. Może stanowić zagrożenie – prowokować, zadawać niewygodne pytania, obracać język władzy przeciw niej. Może też zagrożenie oswajać, a władzę sprowadzać na poziom bliższy „zwykłemu człowiekowi”, dając jej „ludzką twarz”.

Jak jest z hitową produkcją Górskiego? Serial zaludniają postaci mierne, żenujące, z przetrąconym kręgosłupem. Uosobieniem lizusostwa jest oczywiście Błaszczak-Płaszczak, który poza odgrywaniem roli ludzkiej wycieraczki chętnie też pobiegnie po karmę dla kota, zrobi herbatę i poda prezesowi ulubionego cukierka. Jednocześnie – zgodnie z rozgrywanym przez serial stereotypem partyjnego zausznika – gorliwie oczerni każdego ministra. Macierewicz („Minister Wojny”) to z kolei przebiegły lis, który prowadzi za sobą głupiego jak but, jawnie niedorozwiniętego i infantylnego Misiewicza („Misia”) – którego spotyka kara za łakomstwo, bo dzięki krówce-mordoklejce wypada mu plomba, więc trzeba natychmiast płaczącego asystenta odprowadzić. Minister Wojny dzwoni do szpitala po helikopter ratunkowy, ale szybko sobie zdaje sprawę, że żadnych helikopterów przecież w Polsce nie ma, bo Caracali nie kupiliśmy, a helikoptery właściwe, nasze, polskie, dopiero powstają. Prezydent RP (w serialu „Zwierzchnik sił zbrojnych”) do gabinetu właściwie wstępu nie ma, a jedyny moment, kiedy udaje mu się nadepnąć na próg, to wtedy, kiedy zamyka drzwi po kimś innym. Nawet jednak wtedy pilnująca gabinetu Pani Basia – jedyna chyba poza prezesem postać z jakąkolwiek władzą – przywołuje go do porządku.

Niekompetencja, brak charakteru i kiepskie intrygranctwo ministrów stanowią element oporu rzeczywistości, który wola i umysł prezesa po prostu musi na chłodno przemóc, dokładnie tak, jak przemogła postkomunistyczne układy i spiski salonu.

Z jednej strony więc serial pokazuje lepszą lub gorszą karykaturę prawdziwych relacji wokół gabinetu na ul. Nowogrodzkiej (rządzenie nocami z wnętrza gabinetu nie jest przecież wyłącznie komiczną hiperbolą ani mitem), z drugiej całą tę anormalną sytuację normalizuje. Z pierwszych kilku odcinków wyłania się teza, że w warunkach, jakie mamy, faktycznie najlepiej sprawdzi się „oświecony autorytaryzm”. Jeśli ministrowie i najwyżsi urzędnicy w państwie to kretyni i marionetki, koncentracja władzy w jednych rękach jest jedynym ratunkiem przed demokratycznym imposybilizmem i po polsku „rozsejmikowanym” rządem. Albo ministrowie i rząd (czyli cały, tak skompromitowany, liberalny kult instytucji i form), albo prawdziwe rządzenie. Prezes w serialu obiecuje nam „Polskę umeblować” – domyślamy się, że musi zrobić to nie razem z rządem, ale właśnie wbrew niemu. Niekompetencja, brak charakteru i kiepskie intrygranctwo ministrów stanowią element oporu rzeczywistości, który wola i umysł prezesa po prostu musi na chłodno przemóc, dokładnie tak, jak przemogła postkomunistyczne układy i spiski salonu.

W tym sensie Uchu prezesa bliżej do rosyjskiej formuły „ocieplania autorytaryzmu” niż faktycznie drapieżnej i krytycznej komedii politycznej. Nie chcę przez to powiedzieć, że formuła władzy PiS-u jest tożsama z Putinowską, ani że scena medialna w Polsce jest w choćby ułamku pod tak silną presją władzy, jak w Rosji – nic z tych rzeczy. Ale nie da się w Uchu prezesa nie zobaczyć znanego właśnie z Rosji toposu „dobry car, źli bojarzy” – prezes jest tu jednyną postacią poważną, którą stać nawet na żart z samego siebie. Ma autorytet, którego brakuje samolubnym i nie najwyższych lotów podwładnym. Dlatego jako widzowie jesteśmy skłonni ostatecznie przychylić się do przekonania, że pomysł „oświeconego autorytaryzmu” prezesa jest zasadny.

Uchu prezesa bliżej do rosyjskiej formuły „ocieplania autorytaryzmu” niż faktycznie drapieżnej i krytycznej komedii politycznej.

Porównanie z Rosją można rozciągnąć na jeszcze jeden wymiar – tam też dopuszczalna jest satyra, która opiera się na jakiejś delikatnej karykaturze przywódcy, przy założeniu, że mocniej oberwie się nie jemu, ale zausznikom i przeciwnikom. Fakt, Putin zdławił telewizję NTV, a podobno szczególną wściekłość wywołał (szybko zdjęty na początku jego urzędowania) program Kukły – w zapożyczonym z Francji formacie Guignols (trochę podobnym do „Polskiego Zoo” Marcina Wolskiego z lat 90.) – gdzie marionetki polityków służyły do dość bezczelnego obśmiewania klasy rządzącej. Gdy jednak w końcu jakieś programy satyryczne dostały się na antenę ogólnokrajowych kanałów telewizyjnych, to kukiełkowe przedstawienia Putina i Miedwiediewa służyły głównie… pośmianiu się z innych. W telewizyjnym skeczu, wyemitowanym na sylwestra 2011 roku komiksowe figurki obu panów podskakują, tańczą i grają na akordeonie na tle zasypanego śniegiem Kremla, ale śpiewają kawałki o Jewropie, agientce w masaczjusets („dla Anny Chapman Putin w razwiedkę by paszoł”) i Eltonie Dżonie. A, i rzecz jasna, „Kijów, Kijów, płacić czas / dajcie forsę nam za gaz”! Zresztą, na ten rodzaj zabawy rynek się już w Polsce „dobrej zmiany” znalazł – TVP wydało niebagatelne pieniądze na noworoczną „szopkę”, która ciętym dowcipem i trafnymi obserwacjami politycznymi wydaje się grać w tej samej lidze, co moskiewskie noworoczne duety kreskówkowego Putina i Miedwiediwa.

Można więc przy Uchu prezesa zapytać, kto i z kogo się tu śmieje. Czy aby na pewno my i z władzy? Żarty uderzają w fizjonomię polityków i ich osobiste, anegdotyczne, przywary – jak w tym żarcie z telewizorem nastawionym na kanał TV Rodeo, jaki prezes dostaje od Płaszczaka-Błaszczaka. Gagi powtarzają też znane pomyłki rządu – wspomniane helikoptery na przykład. Gdzie jest potencjalne ryzyko w tym humorze, jeśli z serialu dowiadujemy się właściwie wyłącznie tego, co i tak już wiedzieliśmy – tak, prezes jest niski, ten gag był już chyba grany w 2005 i 1995 – a pomysły na żarty odnoszą się do spraw ostatecznie przemielonych przez debatę medialną, jak medale Misiewicza i batalie Kurskiego z agencjami telemetrycznymi? Zakładam, że cięty dowcip polega na tym, że mówimy coś, czego przedmiot dowcipu sam o sobie nie wie, a zwolennikowi oświeconego autorytaryzmu i wanna-be cesarzowi w szczególności przydałoby się uświadamiać, że jest nagi.

Problem z tego rodzaju żartowaniem z PiS-u polega jednak na tym, że żarty prawdziwie drapieżne i mocne („politycznie niepoprawne”, żeby użyć określenia na czasie) musiałby się zmierzyć z licznymi tabu: w tym z najważniejszym, smoleńskim. Nie da się mówić o prezesie i PiS-ie współcześnie z pominięciem kultu śmierci, spiskowych obsesji i makabrycznych fantazji o pokawałkowanych ciałach oraz wybuchach, które rządzą wyobraźnią części jego polityków (z Macierewiczem na czele). Każdy obserwator polityki wie, że obraz PiS-u pomijający prawdziwą traumę oraz autentyczną tragedię sytuacji osobistej Jarosława Kaczyńskiego po śmierci brata w 2010 roku, będzie niepełny. Jestem w stanie przyjąć zasadę niekpienia ze śmierci (konsekwentnie się do niej stosując), jednak prawicowe brukowce uczyniły ze smoleńskiej tragedii farsę tak niesmaczną – z wybuchającym w locie kreskówkowym Tu-154 na okładce i eksperymentem parówkowym w środku – że upominanie się o zachowanie powagi i decorum w tej sytuacji przychodzi o jakieś pięć lat za późno i jest obroną sprawy przegranej. Może Ucho prezesa nie może wybrzmieć krytycznie, bo ten właśnie zasadniczy aspekt programowo pomija?

Czy satyra, która pomija to, co poważne i politycznie wiążące, a skupia się na tym, co przelotne i anegdotyczne, w ogóle zasługuje na miano politycznej?

Kanadyjski dziennikarz Malcolm Gladwell w swojej arcypopularnej audycji Revisionist History zastanawiał się niedawno nad „paradoksem satyry”. Gladwell pytał, czy satyra, która pomija to, co poważne i politycznie wiążące, a skupia się na tym, co przelotne i anegdotyczne, w ogóle zasługuje na miano politycznej? Gladwell mówił obszernie o przypadku Sarah Palin – kandydatki na urząd wiceprezydenta w amerykańskich wyborach 2008 roku. Aktorka Tina Fey przez kilka tygodni – na antenie satyrycznej audycji „Saturday Night Live” – świetnie (i bezlitośnie) parodiowała gubernator Alaski. W końcu jednak, redakcja programu zaprosiła samą Palin, która – do tego z hollywoodzkim aktorem, Alekiem Baldwinem w parze! – sama zaczyna odgrywać skecz ośmieszający ich program.

Żart był kilkupoziomowym majstersztykiem, ale rozbroił polityczny cel satyry. „Saturday Night Live” niby próbował przekonać – słusznie – że kandydatka tak nieprzygotowana jak Palin stanowi zagrożenie dla kraju, by potem symbolicznie „włączyć ją do rodziny” i pokazać, że to wszystko ironia i nic się złego nie dzieje. Czy to jeszcze satyra polityczna czy tylko satyra na nas wszystkich, w której politycy też grają swoje role, a nawet żarty trzeba rozładować kolejnymi żartami? Nie trzeba dodawać, że Palin wyszła na całym skeczu dobrze, a w oczach jej wyborców – wbrew intencjom autorów żartu – przeistoczyła się z ofiary liberałów w postać o faktycznym autorytecie, która w tym momencie „śmieje się ostatnia”. Ucho prezesa i jego przychylny odbiór w cześci środowisk PiS-u – z milusińskim wywiadem w „Wsieci” włącznie – wskazuje na podobny problem, zachętę do śmiania się nie „z władzy”, lecz „z władzą”.

Tezy Gladwella o „paradoksie satyry” spotkały się – nie po raz pierwszy – z mocną krytyką. Ale pytanie, które postawił, było niebezpodstawne – czy polityczna satyra, mająca w świecie Zachodu długą i kolorową historię, dalej jest polityczna, kiedy przestaje być niewygodna? I czy naprawdę wszystko musi zostać zamknięte w postmodernistyczny ironiczny nawias; tak że nawet śmiejemy się tylko półgębkiem i nie na serio? Dlaczego nawet figur autentycznie niebezpiecznych i szkodliwych dla naszego życia publicznego nie jesteśmy w stanie poddać szczerej i brutalnej krytyce przez ośmieszenie?

Ucho prezesa ma swoje wady i ma swoje zalety. Na pewno odpowiedzią na jego wszystkie mankamenty nie jest bezmyślne kopiowanie humoru o „obrazoburczych” ambicjach, którym żyje duża część polskiej prawicy (znacie wszystkie te obrazki o geju i kozie biorących ślub, koń by się uśmiał). Nie pomogą piosenki „wyklętych” bardów, przy których kloaczny dowcip pisemek z najntisów urzeka polotem – moja ulubiona jest ta „o Ewce” [Kopacz], której „pisdo władzy nie dopuści”. Mistrzowska gra słów. No i na koniec prawdziwa perełka: „nasz faraon, Tusekchamon”.

Być może w epoce polityków zupełnie teflonowych – Kaczyński i Trump to dobre przykłady – kiedy prawie nic nie jest w stanie się „przykleić”, a próby ośmieszenia tylko przykładają się do radykalizacji wyborców, pewne gatunki satyry straciły rację bytu. Zarówno ironia, jak i agresja, przestają działać jako strategie, za pomocą których faktycznie można polityków zaatakować.

Co więc zamiast tego? Moją osobistą odpowiedzią byłby raczej John Oliver i wykorzystanie komicznej ramy do opowiedzenia o poważnych problemach – korupcji amerykańskiego systemu, rasizmie, oszustach finansowych i bezkarności Wall Street. W Polsce takich tematów by nie zabrakło: długi i dobrze przygotowany monolog o kamienicznikach? Skecz o spółce Srebrna? Zmuszenie polityków do oglądania ich własnych wypowiedzi sprzed paru lat?

A jeśli trzymać się konwencjonalnych żartów, to błagam o coś z pierdolnięciem. Mocnym jak dzwon Macierewicza w rządowej limuzynie. Z hukiem opony Dudy na zakopiance. Z dudnięciem dupy posła Suskiego o sejmowe marmury. Pokornie proszę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij