Kraj

Po co komu państwo?

Rynek nie chce suwerennego państwa, a obywatele odmawiają mu demokratycznej legitymacji. Debata Sienkiewicz vs. Sutowski.

Michał Syska: Dyskusja o państwie powróciła na świecie wraz z kryzysem ekonomicznym, a w naszym lokalnym kontekście w związku z 25. rocznicą rozpoczęcia transformacji ustrojowej. Pojawiają się głosy, że w dobie globalizacji i nowych stosunków ekonomicznych państwo narodowe straciło swoją moc prowadzenia suwerennej polityki, kontroli procesów gospodarczych. Inni eksperci twierdzą, że kryzys ekonomiczny pokazał, iż państwo narodowe wciąż pozostaje istotnym narzędziem uprawiania polityki także w sferze ekonomicznej. Chciałbym zapytać panów, jaka jest i jaka powinna być rola współczesnego państwa.

Bartłomiej Sienkiewicz: Dzisiejszy temat jest mi szczególnie bliski ze względu na dwie perspektywy. Perspektywę obserwatora zewnętrznego, opisującego państwo czy polityczność, oraz uczestnika funkcjonowania państwa, urzędnika państwowego. Odwołam się do obydwu doświadczeń. Pytanie o to, czym ma być państwo w przyszłości, kieruje nas na rozważania teoretyczne o tym, czy państwo jest wyłącznie ramą dla aktywności obywatelskiej, czy projektem ideowym odciskającym swoje piętno na wszystkich aspektach życia społecznego. Jestem sceptyczny wobec takiego ujęcia kwestii. Mnie zajmuje pytanie o to, czy w ogóle przetrwają państwa takie, jakie znamy; pytanie o stopień ich zaniku i możliwość pojawienia się na ich miejscu czegoś nowego. Jeśli nie państwo, to co? Nie tylko od początku kryzysu w 2008 roku, ale już 11 września 2001 okazało się, że w świecie konsensusu waszyngtońskiego, gdzie kapitał i biznes decyduje w dużej mierze o zainteresowaniach państw, w momencie zagrożenia wracamy do Hobbesowskiej koncepcji państwa. Po pierwsze: chronić obywateli, nie dopuścić do sytuacji granicznej. Na innej płaszczyźnie powtórzyło się to w 2008 roku. Dyskusja trwa do dzisiaj.

Jeśli popatrzymy w skali ostatnich 20 lat na mapę świata, zauważymy, że jak liszaje powiększają się obszary, w których państwowości zanikają. To nie jest specyfika kontynentu afrykańskiego, niektórych fragmentów Ameryki Łacińskiej czy separatyzmów w Azji. To dotyczy także Europy. Formalnie Bośnia i Hercegowina spełnia kryterium państwa. Możemy także mówić o państwowości kosowskiej. Możemy mówić, że coś na kształt państwa istnieje w Naddniestrzu, w Osetii, Abchazji. Ale w takim sensie, w jakim jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia o państwie, możemy poważnie wątpić, czy w ogóle istnieją tam oczekiwane przez nas struktury. Ponadto formuła państwa narodowego jest już dość stara. Zarówna współczesne idee, jak i reguły rynkowe, przekraczają tę formułę.

Państwo straciło monopol informacyjny, monopol nad obywatelami, nad znaczną częścią gospodarki. Wyraźnie widzimy tendencję do utraty monopolu na przemoc – który przecież był istotą kształtowania się państwa.

Pytanie o to, czym jest państwo, dotyczy spełniania trzech elementarnych kryteriów. Po pierwsze, kryterium bezpieczeństwa. W trakcie negocjacji polsko-niemieckiej umowy transgranicznej pomiędzy Ministerstwami Spraw Wewnętrznych Polski i Niemiec strona niemiecka kładła bardzo silny nacisk na wspólne patrole transgraniczne, chcąc rozszerzyć katalog przestępstw także o wykroczenia. Ostatecznie doszło do kompromisu. Polska nie zgodziła się na wszystkie postulaty, mimo że rozumieliśmy potrzeby strony niemieckiej. W Zgorzelcu, mieście granicznym, po polskiej stronie jest osiem radiowozów policyjnych, po niemieckiej – jeden. Podobne proporcje występują w Gubinie, i właściwie na całym Pomorzu Przednim oraz w Brandenburgii. Nie inaczej rzecz się ma w Saksonii, na granicy Niemiec z Czechami. Zakres zaległości wydatków na bezpieczeństwo wschodniej części Niemiec ocenia się na około 800 mln euro. Brak sił policyjnych, niedoinwestowanie na poziomie landowym, zaczyna mieć pewne znaczenie społeczne. Mówimy o jednym z najsilniejszych państw europejskich. Z takimi problemami będziemy się stykać coraz częściej.

Po drugie, tworzenie wartości i stanie na ich straży. W grudniu zeszłego roku koncern Sony wycofał się z dystrybucji skądinąd nieinteligentnej komedii poświęconej przywódcy Korei Północnej. To nie pierwszy raz, gdy koncerny międzynarodowe nie tylko uginają się przed dyktaturami, ale wręcz z nimi współpracują: wystarczy pamiętać o Google w Chinach, Twitterze w Rosji i wielu innych. W tym przypadku Stany Zjednoczone musiały zabrać głos, by przywrócić właściwą proporcję wolności, podstawowych swobód do wyrażania opinii – rudymentu i fundamentu cywilizacji Zachodu. Obawiam się, że bez takiego arbitra wspomniane przeze mnie praktyki staną się jeszcze częstsze.

Rynek nie jest strażnikiem wolności i swobód obywatelskich. Tym strażnikiem może być wyłącznie państwo.

Po trzecie, kwestia wydolności. Mówimy o całym pakiecie problemów związanych ze starzeniem się społeczeństw, systemem redystrybucji, solidarności międzypokoleniowej, wydolności całych systemów społecznych. Jak zauważyli John Micklethwait i Adrian Wooldridge w książce Czwarta rewolucja, współczesne państwa stoją przed zadaniami nie do udźwignięcia. Rozpiętość tych zadań się zwiększa, zaś instrumentarium państw maleje. Czy da się sprostać aspiracjom wobec takiego modelu państwa, jaki do tej pory kultywowaliśmy w kręgu zachodnim? Czy państwa są do tego zdolne? To piekielny dylemat; czy państwo może strzec bezpieczeństwa, śledząc terrorystów za pomocą profilowania wszystkich pasażerów wsiadających do samolotu, czy to dopuszczenie się niedozwolonych nadużyć wobec swobód obywatelskich i prywatności? Ale przecież nie rezygnujemy z żądania od państwa, by poradziło sobie z terrorystami.

Przełożenie tego na poziom zabezpieczeń socjalnych prowadzi do o wiele poważniejszych sprzeczności i problemów. Być może jesteśmy już w procesie takiego osłabienia klasycznych państwowości, które uniemożliwia im podjęcie stojących przed nimi wyzwań. Wiem, że to pesymistyczna diagnoza. Nie znam środka zaradczego. Bo jeśli mamy do czynienia z procesem cywilizacyjnym, to trudno tworzyć formy przeciwdziałania. Wobec tych dylematów retoryczne wzmacnianie państwa uważam za rodzaj swojej powinności wynikającej z przekonań. W momencie, gdy elity wynoszą swoje podatki do rajów podatkowych, komunikując, że państwa ich nie interesują, gdy demokratyczny lud odmawia uznania swojego państwa i ma je w pogardzie, nie tylko mamy problem z demokracją, ale też ze strukturą państwową jako taką.

Co więcej, istnieją laboratoria tego procesu. Obserwacja państw upadłych pozwala sprawdzić, co się dzieje, gdy państwo nie spełnia swoich podstawowych funkcji. Twierdzenie, że takie Naddniestrze nie może się powtórzyć nigdzie indziej, że to tylko specyficzny splot okoliczności, wydaje mi się iluzją. Osłabienie państwa może się zdarzyć wszędzie. A jeśli ktoś jeszcze ma co do tego wątpliwości, podam ostatni przykład. Cały obszar Rio Grande jest obszarem niekontrolowanej przemocy, z udziałem zarówno państwa, jak i prywatnych aktorów. Czy tam działa państwo? W pewnym sensie tak. Czy to państwo zachowuje spokój, ład społeczny i powoduje zwalczenie antagonistycznego zjawiska? Nie. Tam przemoc się mnoży. Mamy Marsylię, gdzie w niektóre dzielnice wchodzi się nie w kamizelkach policyjnych, ale bojowych, bo pociski z kałasznikowa przebijają kamizelki policyjne. To są dylematy, które mamy nie na obrzeżach, tylko coraz częściej w centrum.

Michał Sutowski: Kilka narracji, które współistniały w różnych stronach sceny politycznej do momentu kryzysu ekonomicznego, straciło w dużej mierze na aktualności. Z jednej strony twierdzono, że globalizacja doprowadziła do rozpuszczenia państw narodowych, całkowitej utraty przez nie znaczenia, a z drugiej strony – że rozmaite instytucje ponadnarodowe są tylko fasadą czy zasłoną dla realizacji pewnych interesów narodowych. Ta ostatnia narracja stanowiła prawicową opinię na temat Unii Europejskiej jako prostego instrumentu realizacji niemieckich i francuskich interesów narodowych. Dziś te narracje wydają się na równi nieadekwatne. Sądzę, że nie tylko z powodów geopolitycznych, tzn. ze względu na kwestie twardego bezpieczeństwa, które przynajmniej w naszym regionie w najoczywistszy sposób kojarzylibyśmy z wydarzeniami na Wschodzie. Tu bardzo istotnym czynnikiem były następstwa kryzysu ekonomicznego, którego źródeł należałoby szukać w okolicach 2007-2008 roku, w Europie – 2009.

Kryzys pokazał paradoksalną sytuację. Chociaż rzeczywiście okazało się, że w sytuacji zagrożenia państwo jest ostatnią instancją, do której można się odwołać, bynajmniej nie oznaczało to powrotu państwa do tradycyjnej roli arbitra pomiędzy np. pracą a kapitałem, czyli takiej roli, jaką pełniło w krajach zachodnich po II wojnie światowej, w ramach umowy z Bretton Woods i konsensusu keynesowskiego. Przypominam, że w reakcji na kryzys mieliśmy do czynienia z akcją nie skoordynowanych instytucji czy ciał ponadnarodowych, ale właśnie państw narodowych z osobna. Wprawdzie udzielały one pomocy niektórym sektorom gospodarki szczególnie dotkniętym przez kryzys, zwłaszcza sektorowi finansowemu i bankowemu, dokonując bardzo istotnych transferów pieniężnych ze środków publicznych w kierunku sektora prywatnego, ale zarazem – to byłaby pewna nowość w stosunku do interwencyjnej roli państwa sprzed konsensusu waszyngtońskiego – niekoniecznie odzyskały przez to podmiotowość polityczną i realny wpływ na mechanizmy gospodarcze, zwłaszcza na mechanizmy regulacyjne gospodarki.

W Europie mieliśmy sytuację, w której państwa uratowały dużą część sektora bankowego i finansowego przed bankructwem, po czym doprowadziły się tym samym do wysokiego stanu zadłużenia, wiążąc sobie przez to ręce w rozmaitych obszarach polityki, zarazem nie odzyskując kontroli na przykład nad tym, w jaki sposób organizowane jest działanie rynków finansowych. Ten paradoks jest tym bardziej widoczny, kiedy z pewnych przyczyn – przyjmijmy na potrzeby tej dyskusji, że zupełnie niezależnych od kryzysu finansowego – doszło w Europie do reaktywacji dawnej problematyki bezpieczeństwa, głównie ze względu na zaangażowanie Rosji. Okazało się, że państwa narodowe znajdują się w takiej sytuacji, że tracą monopol na przemoc nie tylko w takim rozumieniu, o jakim mówił Bartłomiej Sienkiewicz.

Oto okazuje się, że niektóre instrumenty polityki, na przykład wywieranie nacisku na inne państwa narodowe w formie sankcji gospodarczych, są uwarunkowane już nie tylko lobbingiem ze strony różnych silnych aktorów gospodarczych. To akurat nic nowego. Każde sankcje, jakie stosowały w XX wieku jedne państwa wobec innych, zawsze były uwikłane w jakieś interesy gospodarcze. Natomiast dziś mamy do czynienia z sytuacją, w której może się okazać – tutaj mówię o tym w kontekście prowadzonych obecnie rozmów na temat TTIP, Transatlantyckiego Partnerstwa w dziedzinie Handlu i Inwestycji między UE a Stanami Zjednoczonymi – że pewne instrumenty polityczne w ogóle zostaną wyjęte ze sfery decyzyjnej poszczególnych państw. Instytucja arbitrażu, która budzi szczególnie dużo kontrowersji, może w świetle wyzwań geopolitycznych okazać się bardzo problematyczna. Wielcy aktorzy gospodarczy byliby zdolni zanegować możliwość stosowania przez dane państwo danego instrumentu politycznego. Dotychczas mieliśmy do czynienia z takimi sytuacjami w nieco innych kontekstach: myślę o sprawie Vattenfall przeciwko państwu niemieckiemu. Chodziło o wielką polityczną decyzję podjętą z motywacji demokratycznych – po prostu większość społeczeństwa tego chciała, w związku z czym Niemcy podjęły decyzję o dezaktywacji części, a w dłuższej perspektywie całości energetyki jądrowej. Zakończyło się to trwającą obecnie sprawą sądową z jednym z koncernów, które w wyniku tejże decyzji politycznej w swoim przekonaniu poniósł straty.

Możemy sobie wyobrazić rozszerzenie podobnej sytuacji na sankcje gospodarcze, które niewątpliwie uderzają w bardzo konkretnych aktorów gospodarczych. W Polsce kojarzymy to głównie z problemami ekonomicznymi sadowników czy rolników, którzy nie mogą eksportować żywności do Rosji. Ale te problemy mogą również wystąpić na większą skalę i dotyczyć kluczowych sektorów gospodarki, jak przemysł paliwowo-energetyczny.

Jeśli chodzi o zmniejszające się instrumentarium państwa, Bartłomiej Sienkiewicz użył przykładu, który sugeruje, że ograniczenie pola manewru państwa wynika w dużej mierze z wysuwania przez społeczeństwo pewnych sprzecznych roszczeń. Przyznam, że dużo poważniejsze zagrożenie dla możliwości działania państwa widzę znowu z jednej strony wśród aktorów gospodarczych, a z drugiej – wśród pewnych transnarodowych instytucji, które w dość zgodnym oglądzie analityków o różnych światopoglądach raczej reprezentują interesy dużych aktorów gospodarczych. Mówię tu o polityce Londyńskiego Banku Centralnego, którego aktywność w ostatnich latach koncentrowała się na zapewnianiu płynności systemowi bankowemu, a nie stymulacji tzw. gospodarki realnej. Nie wspominając o rozmaitych ponadnarodowych instytucjach w rodzaju WTO.

Na poziomie pewnych postulatów czy oczekiwań co do tego, jakie role powinno spełniać państwo, podpisałbym się pod większością z tego, co powiedział Bartłomiej Sienkiewicz, zapewne dodając jeszcze jedną funkcję. Mianowicie: gospodarczo-społeczną nie tylko w wymiarze sprawiedliwości społecznej, ale także w obszarze stymulacji rozwoju gospodarczego pozwalającej na przesunięcie danej gospodarki w „globalnym podziale pracy”. W ostatnich latach ukazało się wiele prac ekonomistów i historyków gospodarczych dotyczących wpływu interwencji państwa m.in. na postęp technologiczny. Są to głównie autorzy z nurtu tzw. nowej polityki przemysłowej, jak Dani Rodrik, Robert Wright czy ostatnio Mariana Mazzucato, autorka ciekawej pracy o państwie przedsiębiorczym.

Analitycy wskazują, jak ogromny wpływ mają państwa na to, jak przedsiębiorcy i pracownicy z danego kraju odnajdują się na rynkach globalnych, głównie za pośrednictwem finansowania w bardzo szerokim zakresie innowacji, postępu technologicznego.

Przy czym chodzi tu również o państwa dalekie od oficjalnego głoszenia ideologii daleko posuniętego interwencjonizmu państwowego. Mowa nie tylko o Korei Południowej czy Tajwanie, nie tylko o krajach skandynawskich. W gospodarce amerykańskiej państwo jest kluczowym aktorem w przypadku innowacji, zwłaszcza w bardzo kapitałochłonnych sektorach, takich jak farmacja czy technologie informacyjne. Co ciekawe, to wszystko wiąże się z wątkiem mniejszych bądź większych możliwości czy instrumentów dostępnych państwu. Bardzo ciekawa konkluzja pracy Mariany Mazzucato jest taka, że choć państwo w procesie innowacji technologicznych pokrywa dużą część kosztów, przede wszystkim biorąc na siebie koszt materialny i niematerialny ryzyka ponoszonego przy badaniach naukowych i przy wszelkiego rodzaju innowacjach, to zysk z tego postępu technologicznego jest prywatyzowany. W sektorze innowacji mamy do czynienia ze zjawiskiem analogicznym do tego, które już dość stereotypowo diagnozujemy w sektorze finansowym i polityce walki z kryzysem finansowym w ostatnich latach: sytuacji prywatyzacji zysków i socjalizacji ryzyka.

Przywrócenie proporcji między realnym udziałem aktorów państwowych a zwrotem, jaki z uzyskanych korzyści przenika do państwa, a jaki zostaje w sektorze prywatnym, stanowi problem intelektualny i polityczny, który powinien być przedmiotem dużo poważniejszej debaty publicznej niż obecnie.

Szczególnie ten wątek wydaje się istotny, a zarazem kontrowersyjny w Polsce. Toczy się debata o – według mnie nieadekwatnie nazwanej – „pułapce średniego dochodu”, czyli problemie wyczerpania pewnego modelu rozwoju, który przyjęliśmy po roku 1989. Większość analityków jest zgodna, że ten model się wyczerpał, że potrzebne są nowe impulsy rozwojowe, i dość naturalnym aktorem dostarczającym tych impulsów byłoby państwo polskie. Tutaj zderzamy się oczywiście z dylematem sprawczości, nawet nie państwa w ogóle, tylko konkretnie państwa polskiego, którego pole manewru i zdolność do działania strategicznego, długofalowego, planowanego i koordynowanego, wydaje się łatwa do zakwestionowania. I którego doświadczenia w ostatnich latach stwarzają pewne obiektywne przesłanki do tego, żeby takie nastroje społeczne, o jakich mówił Bartłomiej Sienkiewicz, były nie tylko wynikiem jakichś ideologicznych wykrzywień obecnych w debacie publicznej, ale także żeby miały pewne realne podstawy.

BS: Zwrot z kapitału jest we współczesnym świecie zawsze większy niż zwrot z pracy. W związku z tym państwo we współczesnym świecie przestało być arbitrem między kapitałem a pracą, ponieważ ten pojedynek został już wygrany. Niezależnie od kosztu produkcji i stopnia jej stechnologizowania, każda organizacja, która obraca pieniędzmi, będzie odprowadzała większy zysk dla właścicieli niż ta, która produkuje. Inaczej nie mielibyśmy do czynienia z tym systemem, w którym żyjemy. Każde państwo jest pod przymusem wynikającym z tego, że troska o zdolność kapitału do odtwarzania się i chronienia przed stratami przekłada się bezpośrednio na zdolności finansowe i ciężar polityczny poszczególnych państwowości. Jeśli w Wielkiej Brytanii na 13-14 proc. PKB składa się szeroko pojęte City, to wiadomo, że niezależnie od tego, kto jest premierem, rząd brytyjski będzie chronił interesy City, ponieważ bez tego udziału Wielka Brytania spada do drugiej kategorii państwowości europejskich. To oczywiście narzuca pewne ramy, które zacieśniają zdolności decyzyjne.

Jeśli chodzi o arbitraż, trzeba tutaj przeprowadzić pewne wyraźne rozróżnienie. Otóż czym innym jest system wspierania i wchodzenia w nowe technologie: fakt gospodarczy i społeczny w Republice Federalnej Niemiec, a czym innym jest gospodarka polska, która – czego się obawiam – stoi na prostej rezerwie niskich kosztów pracy. Teoretycznie można sobie wyobrazić taki system działań państwowych, który próbuje odwrócić tę tendencję. Doprowadzamy do sytuacji podwyższenia kosztów pracy. Gdy się to dzieje, w klasycznym modelu ekonomicznym przedsiębiorcy szukają przewag na rynku wewnętrznym i zewnętrznym poprzez rozbudowę działów badań i rozwoju, skoro nie mogą konkurować na poziomie kosztów pracy. Jednak gdyby to było takie proste, to dawno byśmy już to wykonali. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że tego rodzaju zwrot spowoduje wyniesienie produkcji z Polski. Nie ma powodów, żeby jej nie przenieść do Rumunii, Bułgarii, stabilnych regionów Afryki bądź jakichkolwiek krajów Azji. Więc to nie oznacza, że państwo ma moc sprawczą w tym systemie.

Sam się zastanawiam, jakie muszą powstać warunki sprzyjające powrotowi do takiego stanu gospodarki opartej na produkcji i przemyśle (idąc szlakiem Rodrika czy podobnych nowych filozofów ekonomicznych). Nie znam tej recepty. Może kluczem jest zmiana systemu kształcenia – myślę w innych kategoriach niż wyłącznie proste mechanizmy gospodarcze. Kraj półperyferyjny próbujący przebić się na inny poziom rozwoju ma pole manewru o wiele bardziej ograniczone od państw posiadających już pewien poziom zdolności zarządzania wiedzą i technologią, z której czerpią rentę jako społeczeństwa.

Nie wiem, czy nie działa tu taki schemat, który na polskim przykładzie można zobaczyć w mediach. Wszyscy wiemy, że media mają się źle, w związku z tym dziennikarze uciekają do tych mediów, które jeszcze utrzymują się na powierzchni. Migracja wewnątrzunijna, a także migracja z Polski nie jest migracją o charakterze „za chlebem”, ponieważ tu można zarabiać, utrzymywać rodzinę, funkcjonować. Ta migracja ma charakter wyboru własnego interesu, czyli znalezienia się w kraju, który daje więcej za mniej.

Bo państwo w ostatecznym rachunku jest najbardziej opłacalną inwestycją, jaka została wymyślona w dziejach ludzkości. Za bardzo niewielkie pieniądze posiadamy dobra, których inaczej nigdy nie bylibyśmy w stanie zdobyć.

Elementarne bezpieczeństwo, opiekę zdrowotną, pieniądze na emeryturze, telefon do policjanta, kształcenie dzieci – to za ten pieniądz, który odprowadzamy państwu, który jest zawsze tylko ułamkiem naszego rocznego budżetu. Państwa tworzące ten system bardziej efektywnie mają o wiele większą siłę przyciągania. Obawiam się sytuacji konkurencji między państwami, które utrzymują swoją zdolność zaspokajania na wyższym poziomie indywidualnego interesu. Innymi słowy: dzieci w Wielkiej Brytanii mogą się lepiej kształcić albo system zasiłków jest wyższy niż w Polsce, administracja przyjaźniejsza. To oznacza, że z Czech, Polski czy Słowacji wyjeżdżają ludzie rzutcy, młodzi, gotowi zmienić swoje życie. Tym samym pomniejszają bazę podatkową w ojczyźnie powodując, że system emerytalno-rentowy ma upływ ludności, który musi się odznaczyć w przyszłości. Dochodzi do pewnej spirali, w której państwa mające atrakcyjniejszą ofertę mogą drenować państwa słabsze.

Zdolność do przebicia się na inny poziom rozwoju, czyli poziom, w którym nie koszt pracy, nie „handel zbożem”, jest jedynym czynnikiem stymulującym gospodarkę, to moim zdaniem największe wyzwanie, jakie stoi przed Polską. Boję się odpływu do innych państwowości tego, co w kapitale ludzkim jest najcenniejsze: najmłodszych, najzdolniejszych, najbardziej rzutkich. Państwo polskie z tego procesu nie może wyjść wzmocnione, ale tylko i wyłącznie osłabione. Czy ten szklany sufit nie istnieje jednak w pewnym układzie makro? Takim systemie, w którym państwa nieposiadające wystarczająco dużej ilości tego kapitału, na którym zwrot jest najwyższy, nigdy nie będą w stanie przebić szklanego sufitu ze względu na to, że zyski z pracy zawsze będą niższe. Na tym – w dużym uproszczeniu – polega ten dylemat.

MS: Jeśli mówimy o zwrocie z kapitału, to wspomnę, że ostatnio z koleżanką redagowaliśmy Kapitał XXI wieku Thomasa Piketty’ego, w którym Piketty na ok. tysiącu stronach rozwinął ten wątek. Nie streszczając tysiąca stron, chciałbym powiedzieć, że faktycznie zaobserwowano taką prawidłowość. Niemniej tenże badacz wskazuje, że poziom zwrotu z kapitału i jego relacja do dochodów z pracy nie ma charakteru obiektywnego prawa przyrodniczego, tylko jest pewną prawidłowością wynikającą z czynników także politycznych, z których najprostsze to: generalny poziom opodatkowania rozmaitego typu dochodów, czy to z pracy, czy z kapitału; ewolucja technologiczna, na którą mamy stosunkowo niewielki wpływ – mówię o poziomie makro, nie o poziomie poszczególnych krajów; a także kształt stosunków pracy, np. poziomu uzwiązkowienia. Oczywiście w nowych kontekstach to wszystko nie oznacza, że prostą odpowiedzią byłoby powtórzenie starych rozwiązań z okresu powojennego państwa opiekuńczego. Niemniej, to są wszystko kwestie, w których istnieje pewne polityczne pole manewru.

Faktycznie, ten model, w którym podwyższenie kosztów pracy, czasem wymuszone politycznie, prowadzi do zwiększenia nakładów na badania i rozwoju technologicznego, ergo wzrostu konkurencyjności, został skutecznie zastosowany w innej epoce, to znaczy np. w latach 50. i 60. w Szwecji. Wtedy to naprawdę zadziałało. Są oczywiście jeszcze inne przykłady – pośrednie. Tu myślę o Korei Południowej, która z jednej strony konkurowała niskimi kosztami pracy i tanią siłą roboczą, jak niezbyt ładnie mówimy o ludziach pracujących, ale zarazem prowadziła bardzo inteligentną politykę, w której zysk czerpany z przyciągniętego tanią pracą kapitału był kierowany na postęp technologiczny. Krótko mówiąc, Korea Południowa w drugiej połowie lat 60. konkurowała przede wszystkim bardzo tanią, nieźle wykwalifikowana siłą roboczą, będąc krajem stosunkowo nisko rozwiniętym. W latach 80. miała już bardzo rozwinięty przemysł stoczniowy, skądinąd trudny. Nie twierdzę, że tę drogę można w prosty sposób powtórzyć. Chociaż to jest jeden z argumentów Daniego Rodrika na rzecz zmiany reżimu globalnego, że w latach 60. i 70. krajom tego typu było dużo łatwiej, ponieważ miały dużo większe pole manewru w ramach makroekonomicznych, także pole kontroli przepływów kapitałowych i czasowej ochrony poszczególnych sektorów.

Na argument że naszym jedynym zasobem może być tania praca, podstawowa odpowiedź brzmiałaby: niestety pojawiają się takie kraje, jak Bangladesz, Birma, już nie mówię o Chinach. Kolejne społeczeństwa, w których pracujących są dziesiątki i setki milionów, mogących pracować nieporównanie taniej, przez bardzo długi czas, przy zapewnieniu stosunkowo nie najgorszej infrastruktury czy warunków pewnej stabilizacji politycznej. To są kraje półautorytarne, które dzięki temu świetnie nadają się do inwestycji kierujących się przede wszystkim zwrotem z taniej pracy.

W przypadku wyjazdów „za chlebem” nie udzielę krótkiej odpowiedzi, dotyczącej remedium na naszą sytuację. Jeśli myślimy o dobrym społeczeństwie i dobrej gospodarce, to na największym poziomie ogólności chodzi nam najprawdopodobniej o taką gospodarkę, w której jest stosunkowo dużo stosunkowo dobrze płatnych i bezpiecznych miejsc pracy, na przykład – nie bez zastrzeżeń – model gospodarki niemieckiej czy gospodarek skandynawskich. Zmierzam do tego, że w Polsce mamy ludzi wykształconych do tego typu gospodarki, dla których nie starcza miejsc pracy. Dla wykształconych inżynierów z Politechniki Wrocławskiej najlepszą strategią na znalezienie pracy jest prawdopodobnie wyjazd do Niemiec.

Mam problem z mówieniem o edukacji jako pewnej drodze rozwoju. Często mówi się, że boom edukacyjny po 1989 roku polegał na nakłonieniu wielu ludzi do uczenia się przedmiotów ogólnych, następnie pójścia na studia wyższe. Większość z nich zdobyła wykształcenie humanistyczne, nie zawsze bardzo wysokiej jakości. A przecież za Odrą mamy świetny model, w którym jest szkolnictwo zawodowe, umożliwiające zdobycie zawodu z zarobkowaniem na całkiem wysokim poziomie. To prawda, tylko że pod jednym warunkiem, który w Polsce nie jest spełniony: istnienia dużej liczby miejsc pracy w przemyśle. Ta edukacja ma sens, ponieważ jest dopasowana do struktury gospodarki. Aktywna polityka powinna wspierać rozwój technologiczny, nie tylko wymuszając zwiększenie nakładów na badania i rozwój poprzez sztuczne podwyższanie kosztów pracy, ale też dbając o stronę podaży, to znaczy tworzenie rynku na rozmaite nowe technologie. To jest być może jakiś kierunek.

Sądzę, że po części w tę stronę szły wnioski raportu Jerzego Hausnera sprzed około roku dotyczące potencjału polityki przemysłowej na najbliższe lata. Polska ma potencjał stwarzający nadzieję na możliwość konkurowania jeśli nie na rynkach globalnych, to przynajmniej w pewnych regionalnych niszach rynkowych.

Jest to skrócony zapis debaty pt. Rola państwa we współczesnej demokracji, która odbyła się 20 lutego 2015 w Warszawie, zorganizowanej przez Ośrodek Myśli Społecznej im. F. Lassalle’a oraz Fundacja im. F. Eberta.

Sienkiewicz: Bez państwa Polacy są zdziczałym plemieniem

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij