Kraj

Prekariusze na uczelniach

Wobec naukowców państwo polskie zachowuje się jak klasyczny Janusz biznesu: żąda od nich „badań na światowym poziomie”, ale chce płacić za nie grosze. Za moment na uprawianie nauki będą mogli sobie pozwolić tylko ci, którzy są bogaci z domu – oraz ci, którzy dorabiają, zamiast robić badania.

W listopadzie zostałem profesorem w Polskiej Akademii Nauk. Moja profesorska pensja wynosi 3300 zł brutto miesięcznie, co przekłada się na 2574 zł spływające co miesiąc na konto.

Wrzuciłem tę informację na Facebooka z komentarzem, że pensja jest dokładnie taka sama, jak kasjera w Lidlu, bo widziałem ogłoszenie, że takiego szukają.

Wytłumaczono mi szybko, że padłem ofiarą zabiegu marketingowego, bo w praktyce supermarkety nie zatrudniają na pełen etat i dlatego faktycznie zarabia się tam mniej.

Dörre: Prekariat jest tak stary jak kapitalizm

W sumie jednak w przeliczeniu na godziny państwo polskie wycenia pracę naukowca – i to już nie początkującego – na tyle samo, na ile kapitalista wycenia godzinę pracy kasjera.

Tak, wiem, że moja praca ma pewne przewagi: mogę mieć stopień naukowy na wizytówce i sam reguluję czas pracy, chociaż umowa o pracę zobowiązuje mnie do przepracowania naukowo 40 godzin tygodniowo. W odróżnieniu od kasjera mogę wyjść do toalety, kiedy tylko chcę. Te wszystkie zalety nie przybliżają mnie jednak do zapłacenia rachunków.

Moi koledzy na uniwersytecie zarabiają nieco więcej: według fanpage’u „Apel o podwyżki w szkolnictwie wyższym” jako profesor uczelniany zarabiałbym na uniwersytecie minimum 5275 zł brutto, czyli 3742 na rękę. W PAN pensje są niższe, co można uzasadnić tym, że nie musimy prowadzić dydaktyki. W praktyce jednak jedni i drudzy dostają niewiele.

Wyjaśnijmy: nie mam nic przeciwko temu, żeby kasjerzy zarabiali dużo. Przeciwnie: uważam, że zarabiają za mało. Nie żalę się też na to, że nie starcza mi na życie.

Interesuje mnie jednak ekonomia polityczna pracy naukowej w Polsce. Co proponuje nasze państwo naukowcom? Czego oczekuje w zamian? Na ile kształt tej umowy zdradza realne, a nie deklarowane preferencje i wartości naszej wspólnoty? I wreszcie: na ile praca naukowca w Polsce niepostrzeżenie staje się klasowym przywilejem?

Nadzorować i nie nagradzać

Naukowcy w Polsce zawsze mieli niskie pensje, chociaż nie zawsze było tak źle, jak dziś. Profesor-senior w moim zakładzie wspominał ostatnio, że kiedy sam został docentem w 1980 roku, jego pensja była odrobinę wyższa od średniej krajowej. To oznacza, że PRL płacił naukowcom relatywnie lepiej niż III RP. Według GUS w grudniu 2017 roku średnie wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wynosiło 4973 zł, a więc zarabiam – jako profesor – blisko 1700 zł mniej.

Za te pieniądze kierownicy polityki naukowej w Polsce oczekują prowadzenia badań na światowym poziomie – przez co rozumieją np. publikowanie w najlepszych światowych czasopismach w swojej dziedzinie. (Kwestia tego, czym są „badania na światowym poziomie”, jest złożona i zostawmy ją tu na boku; zgódźmy się, że wymaga to czasu, wysiłku i pieniędzy.)

Gdula: Gorzej niż dziadostwo

W 2007 roku ówczesna ministra nauki w rządzie PO-PSL, prof. Barbara Kudrycka, rozpoczęła reformę nauki w Polsce. Sprowadzała się ona do propozycji złożonej naukowcom: „wy będziecie prowadzić badania na światowym poziomie, a my wam będziemy za to lepiej płacić — może nie jak na świecie, bo jednak jesteśmy w Polsce, ale przynajmniej w sposób nie urągający ludzkiej godności”.

W retoryce i w praktyce reformy naukowcy traktowani jednak byli jak lenie i nieroby, których trzeba nieustannie bodźcować, dyscyplinować i nadzorować – ponieważ inaczej będą tylko markować pracę. W tym celu zmieniono zasady zatrudniania, wprowadzając umowy terminowe, regularne oceny dorobku oraz wycenę pracy naukowców w punktach. Rząd rozwinął też system grantowy, który przez kilka lat (potem to mocno ograniczono, o czym powiem nieco więcej niżej) umożliwiał pozyskanie znaczącego dodatku do pensji.

Czytelnika może bardzo trafnie uderzyć w tym systemie nierównowaga pomiędzy rozbudową systemu nadzoru i kontroli oraz zerową pozytywną motywacją do pracy.

Kto bogatemu zabroni

„Rząd zwiększył nakłady na naukę. Dobra pogoda dla tych, którzy prowadzą badania na światowym poziomie” — cieszył się wicepremier Gowin w „Radiu Zet” 20 listopada. Jak szybko sprawdziła Agata Szczęśniak z OKO.press, nakłady na naukę wzrosły o ok. 0,02 proc. PKB. Gowin jednak uznał ten wzrost za „znaczący”. We wrześniu zapowiadał: „studia w Polsce będą wreszcie na światowym poziomie (…) Jeśli chcemy, żeby nasze uczelnie kształciły na wysokim poziomie, to nie ma innego wyjścia, trzeba zwiększyć poziom wymagań zarówno na wejściu, w trakcie studiów, jak i na wyjściu”.

Kto chce nam zabrać uniwersytet?

czytaj także

O tym, że nakłady na naukę w Polsce, liczone nawet jako procent PKB, a nie tylko w liczbach bezwzględnych, są u nas żałośnie niskie i stawiają nas w absolutnym ogonie krajów pretendujących do nazwy rozwiniętych, wiadomo nie od dziś i nie ma sensu się na tym rozwodzić. To stała sytuacja w Polsce niezależnie od tego, kto rządzi: nie zrobiła z tym nic Platforma i nie zrobił z tym nic PiS.

W wypowiedziach Gowina interesujące jest jednak co innego: nieustanne opowieści o „badaniach na światowym poziomie” oraz „zwiększonych wymaganiach” (wobec studentów, ale większe wymagania wobec studentów wymagają większej pracy ze strony wykładowców).

Państwo polskie zachowuje się więc jak klasyczny Janusz polskiego biznesu. Chce płacić grosze i mieć za to „światowy poziom”. Część polskiego biznesu już zrozumiała, że rzeczywistość działa na innych zasadach: za małe pieniądze dostaje się kiepski produkt. Do ministra jeszcze nie dotarło.

Gowin namaścił antydemokratyczną Ustawę 2.0

Jak sobie naukowcy radzą? Bardzo różnie. Rodziny dwóch moich przyjaciół utrzymują w większej części lepiej zarabiające żony. Trzeci kolega wybrał wariant ascetyczny: nie ma rodziny i nie zamierza jej mieć. Mieszkanie w Warszawie odziedziczył. Do czwartego nieustannie dopłacają rodzice, chociaż niedawno stuknęła mu czterdziestka. Kupili mu mieszkanie, a ostatnio dostał od taty samochód. Wszyscy łapią chałtury.

Naukowcy więc „radzą sobie” – zarabiają gdzie indziej, ewentualnie pracują na dwóch etatach (ja tak robię, a oprócz tego dorabiam dodatkowo pisaniem). Ponieważ doba ma tylko 24 godziny, muszą optymalizować swoją pracę. Grają więc z nadzorcą w kotka i myszkę – kalkulują starannie, ile zrobić i za ile punktów, żeby ich nie wyrzucono. Robią minimum, resztę czasu poświęcając na zarabianie na życie. Większy nadzór, rozliczanie punktów i okresowe oceny wyzwalają kreatywność – ale w grze z nadzorcą, a nie w pracy naukowej.

Nie ma w tym systemie ani cienia wzajemnego zaufania, ani nawet śladu racjonalności. Państwo polskie wydało pewnie około kilkuset tysięcy złotych — zaczynając od kosztu samych studiów i stypendiów, które dostawałem jako zdolny student – żebym 23 lata później został profesorem. Następnie te pieniądze beztrosko Rzeczpospolita wyrzuca na śmietnik, zmuszając mnie do zarabiania na życie w sposób, który w ogóle stopni naukowych nie wymaga. Powtórzę: mam z czego żyć i nie narzekam na swoje życie, ale takie marnotrawstwo naprawdę nie ma sensu.

Radzimy sobie

„Przecież możecie sobie dorobić” – tak zwykle wygląda reakcja na utyskiwania naukowców, że mało zarabiają.

Oczywiście, że możemy. I dorabiamy. W praktyce jednak staje się to coraz trudniejsze:
– dobrą dekadę temu skończył się wyż demograficzny i boom na uczelnie prywatne, w których można było dorobić;
– wprowadzono rozróżnienie na pierwszy etat naukowy i kolejne – dziś naukowiec ma wartość dla uczelni wtedy, kiedy pracuje na pierwszym etacie, bo wówczas jego dorobek i stopień liczy się w ocenie uczelni
– w 2015 roku radykalnie ograniczono możliwości dorabiania do pensji z grantów. W tej chwili kierownik grantu może dostać za to ekstra około tysiąca złotych brutto miesięcznie – o ile dobrze interpretuję regulacje. (Wyjątkiem od tej zasady jest sytuacja, w której kierownik przejdzie na etat w całości finansowany z grantu; wtedy maksymalna pensja wynosi 10 tys. złotych brutto pracodawcy, tzw. brutto brutto, co przekłada się na ok. 6 tys. złotych na rękę miesięcznie; szczegóły można znaleźć na stronach Narodowego Centrum Nauki.)

Dodajmy, że grant nie jest prezentem ani nagrodą za dobre sprawowanie. Formalnie rzecz biorąc dostaje się go na badania prowadzone dodatkowo – poza tymi, do których naukowiec zobowiązany jest w trakcie pracy etatowej.

Sedno sprawy nie polega jednak na tym, że naukowcy „mogą dorobić” oraz że „poradzą sobie”. Poradzą sobie i radzą. Jest jednak hipokryzją oczekiwanie, że efektem tego „radzenia” będzie uprawianie nauki na światowym poziomie. Jeśli zatrudniamy kogoś na serio do pracy naukowej – wtedy płacimy mu (jej) na serio, czyli tyle, żeby mógł (mogła) się z tej pracy utrzymać. Pracowałem w różnych biednych krajach, w tym dużo biedniejszych od Polski, i w większości jakoś znajdowały się pieniądze, żeby płacić swoim profesorom tyle, aby mogli utrzymać się na poziomie przynajmniej niższej klasy średniej. Polska tego nie robi i raczej nie zrobi, co pokazuje realne – a nie deklarowane – priorytety rozwojowe naszego kraju.

Badaj mniej, zarobisz więcej

Oczywiście nie wszyscy naukowcy w Polsce zarabiają mało. W czerwcu 2017 roku prof. Jan Tadeusz Duda, ojciec prezydenta Andrzeja Dudy opublikował swoje oświadczenie majątkowe. Jego dochody pochodziły z pracy na dwóch etatach – w AGH w Krakowie oraz PWSZ w Tarnowie – oraz emerytury i diety radnego sejmiku wojewódzkiego. Miał też dochody z tytułu praw autorskich. W sumie zarobił 434 tys. złotych rocznie, czyli ok. 36 tys. złotych miesięcznie. „No tak wyszło… Pracuję jako profesor na dwóch uczelniach, mam sporo zajęć, uczestniczę w naukowych grantach, zdecydowałem się pobierać emeryturę. Może i wyszło dużo, ale nadal z żoną jesteśmy ubodzy duchem” – skomentował prof. Jan Duda.

Dochody prof. Dudy byłyby zacne pod każdą szerokością geograficzną, w Polsce sytuują go zapewne w górnym 0,01 proc. najlepiej zarabiających. Wypada złożyć mu gratulacje. Przytaczam jego przykład, ponieważ jest pouczający: można w świecie uniwersyteckim żyć na wysokiej stopie jeśli a) jest się na szczycie hierarchii akademickiej (nawet prowincjonalnej) oraz b) posiada się kilka źródeł dochodu, w tym związanych z pracą społeczną (np. dieta radnego, chociaż w tym wypadku to tylko 28 tys. złotych).

Prezentacja w PowerPoincie? Powinni tego zabronić

czytaj także

Nikt, jak się zdaje, nie zadał prof. Dudzie pytania, ile czasu po tych wszystkich aktywnościach dydaktycznych i społecznych zostaje mu na pracę badawczą.

Morał: naukowiec może zarobić na godne życie, ale wówczas, gdy nie zajmuje się badaniami. Poświęcanie im czasu przynosi netto stratę finansową, bo u nas płaci się za wszystko inne – w tym za dydaktykę oraz różne aktywności społeczne. Najbardziej opłacalną strategią – i jedyną pozwalającą żyć godziwie – jest więc wypełnianie formalnych zobowiązań pozwalających się rozliczyć z „pracy naukowej” (nie da się w tym wypadku uniknąć ironicznego cudzysłowu) przy jak najniższym wydatku czasu.

Urzędnicy w ministerstwie rzecz jasna o tej kalkulacji wiedzą. Stąd nieustające majstrowanie przy formalnych wymaganiach, które trzeba spełnić, żeby się utrzymać w naukowej pracy. Urzędnicy – co być może jest właściwe dla ich zawodu – uważają, że można zmusić naukowców do pracy za pomocą formalnych kryteriów, np. odgórnie nakazując im rozliczać się co roku z odpowiedniej liczby punktów za publikacje w czasopismach znajdujących się na odpowiednich listach ministerialnych. Naukowcy oczywiście grają z tym systemem, próbując zdobyć punkty jak najniższym kosztem.

Hobby dla bogatych?

W styczniu 2018 roku wicepremier Gowin zapowiedział podwyżki w nauce – wynagrodzenia mają być powiązane ze średnią krajową, przy czym minimalna stawka dla zatrudnionego na uczelni (nie w PAN) profesora zwyczajnego, czyli tzw. belwederskiego, wyniesie 150 proc. średniej krajowej. Zobaczymy, co z tych obietnic zostanie. Na razie rząd PiS obniżył wynagrodzenia wielu naukowcom – nawet o kilkanaście tysięcy rocznie – utrudniając im korzystanie z ulgi podatkowej dla twórców. Nie rozwiąże to problemu, ale zmniejszy presję na dorabianie.

Nauka? Praca jak każda inna!

Sytuacja pracowników nauki, zwłaszcza tych młodszych i zatrudnionych na zlecenie – a tych jest proporcjonalnie coraz więcej – jest na całym świecie fatalna. Pod koniec 2017 roku „Los Angeles Times” opublikował historię doktoranta na Uniwersytecie Kalifornijskim, który mieszka na ulicy, bo nie stać go na pokój. Rok wcześniej „the Guardian” opisał z kolei historię wykładowcy w Wielkiej Brytanii, który – żeby przeżyć – wykonywał pięć różnych prac w ciągu tygodnia, wliczając w to pracę śmieciarza. We wrześniu 2017 roku ten sam dziennik cytował amerykańską wykładowczynię, która dorabiała jako prostytutka. „Pomyślałam: miałam już jednorazowe przygody erotyczne (ang. one-night stands), czy to takie straszne? I nie było takie straszne” – mówiła brytyjskiej gazecie. Boi się tylko, że kiedyś trafi na swojego studenta. Z akademickiej biedy żartował zarówno „the Onion”, jak i „ASZdziennik”. Mimo to z pensji naukowca na uniwersytecie można tam wyżyć – różnica pomiędzy nami i nimi jest pod tym względem ogromna.

I ty możesz zostać gwiazdą prekariatu!

czytaj także

Podobnie jak na Zachodzie, praca polskich naukowców ulega postępującej prekaryzacji. Dobrze płatnych miejsc pracy jest niewiele i znajdują się one blisko szczytu akademickiej hierarchii. Żeby w zawodzie przetrwać na tyle długo, aby się do nich dostać, potrzebny jest kapitał – nie tylko kapitał kulturowy, wyniesiony z inteligenckiego domu, ale zupełnie zwykły kapitał finansowy. W Polsce takim kapitałem może być mieszkanie po babci w Warszawie albo bogaci rodzice. Za moment praca naukowa stanie się klasowym przywilejem. Jeżeli w dalszym ciągu zarobki naukowca będą zbliżać się do płacy minimalnej, to na uprawianie nauki będzie stać tylko ludzi bogatych z domu.

Na ten trend nakłada się absurdalna i szkodliwa hipokryzja naszego państwa – które chętnie mówi, że Polska ma się stać „społeczeństwem opartym na wiedzy”, ale nie jest w stanie pojąć, że za wiedzę na światowym poziomie trzeba zapłacić. Naprawdę zaskakujące nie jest to, że polscy naukowcy nie są w pierwszej światowej lidze. Zaskakujące jest to, że w ogóle coś robią.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Leszczyński
Adam Leszczyński
Dziennikarz, historyk, reporter
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Autor dwóch książek reporterskich, „Naznaczeni. Afryka i AIDS" (2003) oraz „Zbawcy mórz” (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980” (2013) i „Eksperymenty na biednych” (2016). W 2020 roku ukazała się jego „Ludowa historia Polski”.
Zamknij