Kraj

Pitala: Lewica nie może popierać górników

Gdzie „kredkowe” dla pracowników Amazona? Gdzie „trzynastki” i „czternastki” dla kasjerek z Tesco? Gdzie deputaty dla robotników z LG?

Śledzenie nadawanych codziennie przez TVP Historia „Wiadomości” sprzed ćwierć wieku to fascynujące zajęcie. Oprawa graficzna jakby robiona na ATARI. Tu i ówdzie nieskoordynowane ruchy kamerzysty, długie i kwieciste wypowiedzi przepytywanych VIP-ów, podawane bez jakiegokolwiek montażu, który wyłuskałby ich sens. Śmieszne wąsy dziennikarzy (dziennikarki zdarzały się rzadziej) czy choćby dziwaczne marynarki i fryzury sprawiają wrażenie odjechanego skeczu o rzeczywistości na innej planecie.

Uważniejsze wsłuchanie się w problemy tej innej planety ujmuje jednak kabaretowi jego zabawności. W serwisie z 16 stycznia 1990 opisywano na przykład zamknięcie w Gdańsku jedynego w tej części Polski oddziału zajmującego się chorobami nerek. Wiadomość, że dwóch spośród dializowanych pacjentów jest nosicielami wirusa HIV, spowodowała ucieczkę wszystkich pracujących tam pielęgniarek.

Inną ważną informacją były – tu spodziewana niespodzianka – strajki górników.

Jeden ruch pilota i jesteśmy ćwierć wieku później, a hipernowoczesne „Wiadomości” ze świetnie ubranym i dobrze ostrzyżonym Krzysztofem Ziemcem, okraszone muzyką Radzimira Dębskiego nadal informują o zamkniętych gabinetach lekarskich i strajkach w górnictwie. Komentarz nasuwa się od razu: albo górnictwo i służba zdrowia są obszarami o problemach nierozwiązywalnych, z którymi absolutnie nic nie da się zrobić, albo komuś bardzo zależy na tym, by tych problemów nigdy nie rozwiązać. Jest jeszcze możliwość trzecia: dobre chęci może i są, ale proponowane rozwiązania problemów bywają tak głupie jak pomysł, by leczyć trądzik wizytami na solarium. A najgłupiej jest wtedy, gdy rozwiązania szkodliwe i społecznie niesprawiedliwe są promowane przez ludzi na co dzień kojarzonych z lewicową wrażliwością.

Zarówno w przypadku konfliktu lekarzy z ministerstwem zdrowia, jak i w sprawie „uratowanych” kopalń mieliśmy do czynienia z medialnym festiwalem hipokryzji, którego najciekawsze przejawy dało się zaobserwować na łamach „Gazety Wyborczej”. Największy polski dziennik, jak zawsze w przypadku tego typu wydarzeń, próbował trzymać się rygorów tak zwanej dziennikarskiej obiektywności, prezentując teksty zarówno „frakcji wolnorynkowej” (Gadomski, Maziarski) jak i „antyneoliberalnej” (Żakowski, Sroczyński). Swoje trzy grosze (całkiem spore zresztą) wtrącił też Kazimierz Kutz, publikując niezwykle emocjonalny tekst prezentujący spojrzenie „z wnętrza Śląska”.

Wielogłosowość „Wyborczej” jest jednak najzupełniej pozorna, choćby dlatego, że naprawdę lewicowy punkt widzenia w tej debacie po prostu nie zaistniał, a jego karykaturalna wersja zaprezentowana przez Jacka Żakowskiego mogła zrobić znacznie więcej złego niż dobrego.

W skrócie: Żakowski cieszy się z porozumienia i broni wszystkich utrzymanych przywilejów branży górniczej, krytykując drugą stronę sporu: „Maziarskiemu przeszkadzają złożone płace górników – trzynastki, deputaty itp. Powołuje się na wykluczonych, których – jego zdaniem – górnicy wyzyskują, dojąc budżet. Ale górnictwo przynosi więcej podatków (na biednych i Maziarskiego), niż otrzymuje wsparcia. A złożone systemy obowiązują w wielu firmach. (…) Ja uważam, że czas skończyć z neoliberalnym złudzeniem, iż dobre jest jedno rozwiązanie dla wszystkich”.

Neoliberalne złudzenie? Czyżby? Odtrąbienie przez liderów związkowych sukcesu w negocjacjach z rządem i radość Jacka Żakowskiego z tego faktu każe zastanowić się nad pewną prawidłowością. Jak to jest, że związki zawodowe są tak zadziwiająco skuteczne w działaniu na rzecz konkretnej grupy, jaką stanowią górnicy, a tak bezsilne w załatwianiu spraw ważnych dla reszty ciężko pracujących ludzi w Polsce? Płaca minimalna na przyzwoitym poziomie, równość szans kobiet i mężczyzn na rynku pracy, ucywilizowanie „śmieciówek”, sensowny zasiłek dla bezrobotnych (w obecnej formie nie spełnia on jakichkolwiek zadań), ubezpieczenie zdrowotne dla ludzi, którzy zarabiając często ledwie kilkaset złotych miesięcznie na umowach o dzieło, tracą prawo do bezpłatnej pomocy medycznej – to wszystko sprawy niezałatwione od lat.

Gdzie „kredkowe” dla pracowników Amazona? Gdzie „trzynastki” i „czternastki” dla kasjerek z Tesco? Gdzie deputaty dla robotników z LG? Odpowiedzią na te pytania może być co najwyżej ironiczny uśmiech. Związki nie są silnym (być może nawet nie są żadnym) partnerem do negocjacji z sektorem prywatnym – w tym obszarze królują raczej działania pozorne bez jakichkolwiek zauważalnych efektów – są zarazem bezwzględne wszędzie tam, gdzie stroną w konflikcie jest słabe państwo polskie. Bywają skuteczne zwłaszcza tam, gdzie potencjalnym beneficjentem jest konkretna grupa, a nie ogół pracujących. W końcu łatwo jest coś „wyszarpać pazurami” (cytat z Piotra Dudy) z „dobra wspólnego wszystkich obywateli” (cytat z Konstytucji RP). „Wyszarpać” cokolwiek prywatnemu kapitałowi jest już znacznie trudniej i związki wcale się do tego nie kwapią, wiedząc, że to walka z góry przegrana.

Żakowskiemu to nie przeszkadza – jedno rozwiązanie dobre dla wszystkich to dla niego „neoliberalne złudzenie” (dlaczego neoliberalne??). Jasne, po co walczyć o jakiekolwiek rozwiązanie równościowe, które byłoby dobre dla wszystkich pracujących, skoro można potraktować sprawę na zasadzie „ile sobie wynegocjujesz, tyle masz”. Górnicy wynegocjują sobie to, lekarze tamto. A kto nic sobie nie wynegocjuje, ten trąba, więc niech sobie pracuje za 1200 złotych na śmieciówce bez prawa do urlopu. To akurat zdecydowanie nie jest neoliberalne złudzenie, tylko neoliberalna rzeczywistość. Tylko dlaczego broni jej lewicujący publicysta?

Tym, czego potrzebujemy i o co zawsze walczyła lewica, jest egalitaryzm. Dlatego mamy przynajmniej darmową edukację dla wszystkich i prawo do adwokata z urzędu. Nikt nie wyobraża sobie świata, w którym tramwajarze wynegocjowali sobie, że ich dzieci mają prawo do szkoły, a budowlańcom się nie udało, więc ich dzieci skazane są na analfabetyzm. Nikt nie uznałby za normalny kraju, w którym piekarze na mocy układu zbiorowego cieszą się w sądzie domniemaniem niewinności, a do całej reszty stosuje się domniemanie winy.

Uznajemy za oczywistą równość obywateli wobec prawa, dlaczego jednak gdy przychodzi do rozmowy o świecie pracy, kończy się zawsze na społecznym darwinizmie, w którym silniejsi (w tym wypadku górnicy) dostają to, czego chcą, na przykład gwarancję zatrudnienia do (wczesnej i wysokiej) emerytury, słabsi zaś skazani są często na wegetację i sponsorowanie silniejszych?

Jedni żyją w zapisanej w konstytucji „społecznej gospodarce rynkowej, prawie cała reszta już tylko w rynkowej. Szczególnie trafnie brzmi w tym kontekście komentarz jednego z internautów: „Cała Polska solidaryzuje się z górnikami, a górnicy solidaryzują się z samymi sobą”. Tak właśnie wygląda to w praktyce.

Warto wspomnieć o genderowym aspekcie „ratowania” kopalń. Sukces górników udowadnia, że możesz wywalczyć sobie wiele, pod warunkiem że jesteś młodym, zdrowym i silnym mężczyzną. Kobiety w całym tym dramacie występują co najwyżej jako żony górników – w domyśle niepracujące, bo te, które w górnictwie pracują, na ogół „uratowane” nie zostaną, skoro gwarancje zatrudnienia dotyczą, jak podkreśla premier Kopacz, tych pod ziemią. „Darmozjady” na powierzchni, w tym cała masa kobiet, mogą się już na nic nie załapać. Strajki kobiece mają w Polsce zresztą ułamek skuteczności strajków męskich. Los szwaczek mało kogo obchodzi. Nad górnikami zawsze pochylą się i rząd, i media. W końcu palenie opon i usmarowane na czarno twarze wychodzą w telewizji bardzo efektownie, a kobiety z reguły nie gwarantują aż takiego show.

Zresztą kobiety nie są w stanie strajkować naprawdę długo i wytrwale. Trzeba w końcu wrócić do domu, skoro mąż ma do prac domowych dwie lewe ręce i nie umie zająć się dziećmi. Dlatego właśnie zarabiają mniej niż mężczyźni. Nie sądzę jednak, by ten fakt spędzał Piotrowi Dudzie sen z powiek – skoro są tak słabe, by nie wynegocjować sobie więcej… może nie zasługują?

Cały spektakl pod tytułem „uratowanie górnictwa” jak w soczewce skupia wszystkie największe patologie neoliberalnego ustroju III RP. Takie jak choćby trickle-down economics – ekonomia skapywania – zgodnie z którą wspiera się w Polsce od lat bogatszych i silniejszych kosztem biedniejszych i słabszych. Przy niesprawiedliwym, de facto regresywnym systemie podatkowym (kwota wolna od podatku wielokrotnie niższa niż w większości europejskich państw, jednocześnie bardzo niskie podatki dla najbogatszych i szerokie możliwości unikania opodatkowania przez największe firmy) jest rzeczą absolutnie oczywistą, że ciężar utrzymania nierentownego górnictwa spadł na barki ludzi niezamożnych, bo to oni w największym stopniu składają się na budżet. Gdyby nasz system podatkowy wzorowany był choćby na niemieckim czy austriackim (by nie szukać odległych przykładów), gdzie wpływy do budżetu pochodzą w znacznie większym stopniu od górnych warstw klasy średniej i od klasy wyższej, sprawa wyglądałaby inaczej.

Żyjemy jednak w kraju utrzymującym się głównie z podatków płaconych przez ludzi niebogatych – w tym sprzątaczek, pielęgniarek, pracowników hipermarketów, ludzi na śmieciówkach czy samozatrudnionych pracujących często w fatalnych warunkach. Ci wszyscy ludzie powinni otrzymywać od państwa pomoc socjalną. Tymczasem polski „socjal” nijak nie odpowiada społecznym potrzebom. Redystrybucja, owszem, odbywa się, ale w odwrotnym, niżbyśmy sobie tego życzyli, kierunku. Od tyrającej za minimalną pensję kasjerki do zarabiającego znacznie powyżej średniej krajowej górnika. Ma to więcej wspólnego z reaganomiką niż z socjalizmem.

Trzeba tu zresztą koniecznie zaznaczyć, że broniący się przed tym zarzutem związkowcy przytaczają dane, z których wynika, że górnicy więcej wpłacają do budżetu państwa, niż z niego otrzymują: „Bezpośrednio do budżetu państwa z kopalń wpłynęło w 2013 r. nieco ponad 3 mld zł. Przeszło 872 mln zł tej kwoty to podatek dochodowy od osób fizycznych. Kolejne 142 mln to podatek dochodowy od osób prawnych. Z kolei VAT-u, czyli podatku od towarów i usług firmy górnicze zapłaciły w 2013 r. prawie 2 mld zł”. Dane te, pozbawione komentarza wyglądają dosyć efektownie, jest to jednak zręczna manipulacja. 2 miliardy złotych VAT-u kopalnie odprowadziły do budżetu, co nie znaczy, że go same zapłaciły. Zapłacili go przecież w cenie węgla wszyscy ci, którzy go kupili: „zwykli Kowalscy”, elektrownie, elektrociepłownie (czyli pośrednio znowu „zwykli Kowalscy” – w cenie prądu i ciepła). Interesujące, że tego samego argumentu użył koncern odzieżowy LPP, ukrywający swoje dochody w raju podatkowym. Przecież odprowadzamy już do budżetu tyle VAT-u.

Zupełnie patologiczne jest od początku do końca działanie rządu w sprawie górnictwa. Okazuje się bowiem, że od czasu do czasu może on wystąpić przeciwko regułom neoliberalnej gospodarki, czyni to jednak wtedy i tylko wtedy, gdy jego interwencja jest pozbawiona ekonomicznego sensu, co jeszcze bardziej utwierdza opinię publiczną w przekonaniu, że „najlepsza polityka gospodarcza to brak polityki gospodarczej”.

Bo kiedy państwo „wtrąca się” w cokolwiek, generuje jedynie straty. Łatwo przewidzieć, o ile wzrośnie poparcie dla Kongresu Nowej Prawicy, kiedy górnicze spółki pomimo niedawnego „uratowania” znajdą się na dnie po raz kolejny i po raz kolejny zażądają zastrzyku finansowego. Z oczywistych powodów problem pojawi się już wkrótce w „uratowanej” kilka miesięcy temu kopalni Kazimierz Juliusz, gdzie za półtora roku wyczerpane zostaną pokłady węgla. Co wtedy? Jednocześnie całkowicie brakuje odważnych publicznych inwestycji, które uzmysłowiłyby przeciętnemu obywatelowi, że państwo może i powinno „wtrącać się” w gospodarkę, bo może to przynieść sensowne efekty. A ludzie bez wątpienia umieją liczyć. Jeśli prawdą jest, że „średnio rocznie ok. 7 mld zł każdy rząd po kolei dokładał do polskiego górnictwa” (a skoro nikt do tej pory Ewie Kopacz nie wytoczył za te słowa procesu, to najwyraźniej tak jest), samo nasuwa się pytanie, ile dobrego można by zrobić za 7 mld złotych rocznie, które wydaje się na dotowanie wydobycia węgla?

Zbudować 35 tys. (!) mieszkań socjalnych? W kilka lat rozwiązałoby to problem, z którym nieudolnie próbuje sobie radzić program „Mieszkanie dla młodych”, sponsorujący banki i deweloperów publicznymi środkami. Za 7 miliardów można też postawić farmy wiatrowe o łącznej zainstalowanej mocy około 1 GW. Można wybudować dwie gigantyczne oczyszczalnie ścieków o wielkości warszawskiej „Czajki” (albo kilkadziesiąt mniejszych), można by zainwestować w infrastrukturę przeciwpowodziową, rekultywację terenów zdegradowanych ekologicznie, w rewitalizację polskich miast. Ilu bezrobotnych znalazłoby przy tym zatrudnienie? Można by wreszcie – wedle uznania – kupić za to miliard obiadów albo zapłacić za wczasy dla kilku milionów osób  (są w Polsce ludzie, także na Śląsku, którzy nigdy w życiu nie byli nad morzem, ale to się nie mieści w głowie ani politykom, ani związkowcom). Można nawet zapłacić każdemu z 50 tys. górników 100 tys. złotych rocznie za spokojne siedzenie w domu i oglądanie telewizji zamiast wydobywania węgla, i jeszcze zostałyby z tego 2 miliardy na bardziej pożyteczne cele. Można zrobić bardzo wiele, ale nigdy się nie zrobi, bo „budżet nie jest z gumy”. A jednak gdy chodzi o górnictwo, pieniądze zawsze da się wysupłać. Za to wysupłać prawie nigdy się nie udaje, gdy chodzi o świadczenia dla najbiedniejszych albo ekologię.

Lewica nie może popierać górników, bo wspieranie „wybranych wygranych” nie ma sensu, powoduje to jedynie narastającą frustrację tych, którzy na nic się nie załapali.

Dopóki to robi, z pewnością nic się nie zmieni. Nie będzie mieszkań socjalnych, nie będzie zielonej energii, nie będzie pieniędzy na kulturę, nie będzie równości i dobrobytu dla wszystkich. Będzie za to górnictwo i sponsorowane przez Unię aquaparki, w których każdy górnik, po ciężkiej i mozolnej pracy, będzie mógł wziąć regenerującą kąpiel.

Wojciech Pitala – rocznik 82. Reżyser teatralny, dramaturg, przedstawiciel pokolenia „czekam na przelew”.

Czytaj także:
Piotr Szumlewicz: Brońmy górników!
Jakub Dymek: Górnicy, pamiątka po lepszym kapitalizmie
Kinga Dunin: Czy lewica musi popierać górników?
Adam Ostolski: Rząd chce zamknąć kopalnie dzis, a pomyśleć o tym jutro
Związek Zawodowy Górników: Rząd nie ma żadnej alternatywy dla zwalnianych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij