Kraj

Państwo z dykty jeszcze stoi

Dlaczego dziwimy się, że tak łatwo padają kolejne demokratyczne instytucje, skoro nie potrafimy nawet zorganizować wyborów?

Do lokalu mam z domu jakieś 120 metrów, ale dotarcie do urny wyborczej zajęło mi półtorej godziny.

Sala lokalu wyborczego jest wielkości raptem dwóch dużych salonów, mimo że znajduje się w środku jednej z gęściej zaludnionych dzielnic Warszawy. Mieści się w niej najwyżej 50 osób, a tłoczy 150. Kolejka wylewa się więc z sali, a właściwie nie kolejka, tylko dziwna bezkształtna ludzka masa, która wielokrotnie rozdziela się i łączy, jednocześnie stojąc w miejscu i poruszając się we wszystkie strony. Jest duszno i gorąco. Co chwila ktoś narzeka, że tyle to trwa. Mówi, że skoro tak to wygląda, to woli iść do domu. Nie wiem, ilu z narzekających ostatecznie rezygnuje, ale niektórzy na pewno. Myślę sobie wtedy, że może nie jest to przykład obywatelskiego poświęcenia, którego byśmy oczekiwali, ale jednak nadal nie jest w porządku, że państwo tak testuje nasze przywiązanie do demokracji.

Po godzinie czekania, lawirowania i uników przed ewakuującymi się wyborcami, w końcu doczołguję się i staję przed stolikiem, przy którym siedzą osoby wydające karty do głosowania. Za moimi plecami dalej tłoczy się nieskończony korowód, ale do stolika obok nie czeka nikt. Nic dziwnego. Za mną są mieszkańcy największej ulicy w naszej dzielnicy, a ten obok obsługuje tylko trzy malutkie przecznice.

Ale najważniejsze, że wreszcie dotarłem. Teraz czeka mnie już tylko ekscytujące stawianie krzyżyków. Niedoczekanie. Przedstawiam się panu zasiadającemu za stolikiem i pokazuje dowód. Ten zaczyna szukać mnie na liście. Trwa to podejrzanie długo. Następuje moment pełnej niepewności ciszy. Słusznej, jak się okazuje, bo w spisie wyborców mnie nie ma. Dziewięć miesięcy temu przemeldowałem się do obecnego mieszkania, ale dla naszego państwa to nadal za mało, żeby zorientować się, że mogę chcieć oddać tu głos w wyborach. Pan proponuje mi ręczne wpisanie się do spisu wyborców i wydaje mi karty do głosowania. Mówi, że moje dane zostaną potem zweryfikowane przez komisję. Gdy po wypełnieniu wrzucam karty do urny, zdaję sobie sprawę, że będą mieli problem, jeśli po zweryfikowaniu danych okaże się, że nie jestem uprawniony do głosowania w tym miejscu. Jakim magicznym sposobem ustalą, który z głosów był tym moim, nieważnym, wie tylko Bóg i PKW. Tak samo tylko oni wiedzą, co stoi na przeszkodzie, bym na wybory w tym samym lokalu przyprowadził dwudziestu kolegów z Otwocka.

Platforma podlizuje się karykaturze prawicowego wyborcy

Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony i właściwie cieszę się, że udało mi się oddać głos, bo od rana na Facebooku roi się od wpisów znajomych, którzy zostali odprawieni z kwitkiem. Są zameldowani gdzie indziej, ale mieszkają w wynajętych mieszkaniach, więc ubiegali się o dodanie do spisu wyborców przy pomocy koronnego klejnotu cyfryzacji państwa polskiego – systemu ePUAP. Nie mogli przewidzieć, że do pozytywnego rozpatrzenia wniosku potrzebne będą dokumenty, których załączenia formularz nie tylko nie wymagał, ale wręcz na to nie pozwalał. Gdyby jeszcze potem poinformowano ich, że mają coś dosłać, to pewnie by dosłali. Ale sporo z nich nie dostało żadnej informacji zwrotnej. Niektórzy dostali, ale dopiero w dzień wyborów. Takie zgłoszenia napływają zresztą z całej Polski. PKW zrzuca wszystko na rady gmin, choć nikt nie wie, co ma rada gminy do od zawsze źle funkcjonującego serwisu ePUAP.

Głos oddaję na parapecie, bo wszystkie stanowiska do głosowania są zajęte. Choć tylko połowa przez głosujących. Przy reszcie siedzą osoby starsze, który nie wytrzymały tych kolejkowo-temperaturowych męczarni i musiały sobie odsapnąć.

Politycy chętnie przejmują hasła ruchów miejskich, ale ich nie realizują

Bo jeśli dla mnie ta wyprawa była ciężka, to dla nich była jak wspinaczka na Kilimandżaro. Trudno było nie odczuwać podziwu dla sędziwych wyborczyń i wyborców, którzy podparci na balkonikach i laseczkach dziarsko pokonywali kolejne przeszkody, by spełnić swój obywatelski obowiązek. A spotykali je od samego wejścia, bo oczywiście nadal nikomu nie przyszło do głowy, by zbudować dla nich na schodach choćby byle jak zaimprowizowane wygodne podejście. Lokal mieścił się zresztą w publicznej szkole i nie chcę nawet pytać, co się dzieje, gdy chce się do niej zapisać dziecko z niepełnosprawnością. Przed tym samym wyzwaniem stawały też wszyscy rodzice z wózkami, którzy odważyli się na głosowanie przyjść sami. Będą mieli nauczkę.

W końcu, trochę spocony opuszczam to raczej mało przyjemne i bardzo nieuporządkowane miejsce myśląc sobie, że sporo racji miał pewien były minister mówiąc, że niektóre instytucje tego państwa istnieją tylko teoretycznie i że w normalnym kraju szef MSW, minister cyfryzacji i przewodniczący PKW podaliby się po czymś takim do dymisji. Ale jednocześnie tak obawiam się tego, kto mógłby ich zastąpić, że może już lepiej, żeby do żadnej dymisji się nie podawali.

Udaję się po głosowaniu na krótki spacer. I korzystając z prawdopodobnie jednego z ostatnich słonecznych dni w roku dochodzę do wniosku, że mimo wszystko są jakieś powody do zadowolenia. Spływające wyniki wcale nie są takie złe, jak mogły być, a przede wszystkim znów jest szansa, by coś się w końcu zmieniło. Dopiero pierwsza z kilku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Szymon Grela
Szymon Grela
Socjolog
Socjolog, absolwent uniwersytetu w Cambridge. Były dziennikarz (m.in. OKO.press) i analityk Fundacji Kaleckiego. Publicysta, publikuje w Krytyce Politycznej. Przez lata doradca ds. komunikacji i strategii Wiosny Roberta Biedronia i koalicji Lewicy.
Zamknij