Kraj

Obidniak: Czy znajdzie się obrońca równości płci w szkole?

Światopoglądowe konflikty wygrywa ta strona, która jest agresywniejsza.

Tomasz Stawiszyński: Jak pani reaguje na ostrzeżenia przed „ideologią gender”, które padają z ambon i przychylnych Kościołowi pism?

Dorota Obidniak: Jestem wściekła. Niepokoi mnie tempo, w jakim rosną w siłę przeciwnicy demokracji, laickiego państwa, otwartości na innych. Jestem zawstydzona postawą wielu nauczycieli, jestem rozczarowana brakiem reakcji ze strony władz oświatowych – przede wszystkim Ministerstwa Edukacji. Kiedy sprawa wybuchła, myślałam, że to incydent, że w wyniku nieporozumienia, które zostało sprytnie wykorzystane przez kościelnych i partyjnych czynowników oraz cyniczne media, powstało chwilowe zamieszanie, że wystarczy wyjaśnić parę pojęć, a emocje ucichną. Przez dwa popołudnia w radiu wyjaśniałyśmy z Joanną Piotrowską, co oznacza słowo gender i dlaczego wychowanie równościowe jest ważne. Tymczasem im więcej osób podejmowało podobne próby, tym agresywniejsi stawali się ich adwersarze.

Działania antyrównościowe zaczęły przybierać na sile. „Dzięki” stronie internetowej Sekcji Krajowej Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność” trafiłam na polecany przez działaczy tego związku majowy numer miesięcznika nauczycieli i wychowawców katolickich, bezpłatny, do ściągnięcia od zaraz. „To idzie gender”, taki tytuł nosi ów numer w całości poświęcony inkryminowanej „ideologii”. Podkreślam – wydany w maju, a więc na długo przed wydarzeniami, które stały się impulsem do wywołania antygenderowej histerii. Nie zabrakło w nim artykułu ks. Oko: Non possumus. Kościół wobec homoideologii. Dziś sądzę więc, że problem jest znacznie poważniejszy, że to, co obserwujemy, jest świadectwem głębszych przemian, które dokonały się w świadomości znacznej części naszego społeczeństwa, a metody, których się chwytamy, żeby zmienić nastawienie do kwestii gender, są w tej sytuacji zupełnie nieskuteczne. Miały one bowiem służyć objaśnieniu zjawiska w sytuacji, kiedy zakłada się, że ktoś po prostu nie zrozumiał, o co chodzi, albo coś, bez złej woli, błędnie zinterpretował. Taki naiwny optymizm jest notabene dość charakterystyczny dla pedagogów.

Przeglądając „Wychowawcę”, zdałam sobie sprawę, że racjonalne argumenty przestały mieć znaczenie. I prawdę mówiąc – nie wiem, czym można by je było zastąpić, żeby nastawienie do gender zmienić. A raczej wiem, czym mogłoby się skończyć sięgnięcie po tę samą broń, jaką posługują się uczestnicy antygenderowej krucjaty. Podobny scenariusz jest więc dla mnie nie do przyjęcia.

Słuchając takich „ekspertów” od tematu, jak na przykład ks. Dariusz Oko, można odnieść wrażenie, że gender to istna Sodoma i Gomora. W kontekście jego ostatnich wypowiedzi – o zmienianiu niemowląt w seksmaniaków – nawet legendarne „przebieranie chłopców w sukienki”, dokonywane rzekomo w ramach edukacji równościowej w przedszkolach, wydaje się zupełnie niewinne. Jak to z tym przebieraniem właściwie było? Skąd się ta legenda wzięła? Rzeczywiście robi się coś takiego przy okazji wdrażania programów równościowych?

Problem polega na tym, że większość osób, które wypowiadają się na temat programów nauczania, w ogóle nie wie, o czym mówi. W potocznym rozumieniu podstawa programowa czy program to coś na kształt podręcznika, w którym napisane jest krok po kroku, co nauczyciel ma zrobić na lekcji i co mają robić dzieci. Tymczasem dokumenty programowe to mniej lub bardziej (to zależy od typu dokumentu) szczegółowe zapisy celów edukacyjnych; w wypadku programu temu zapisowi towarzyszy pewna wykładnia dydaktyczno-metodologiczna, która z założenia powinna się opierać na wiedzy naukowej, oraz przykłady, w jaki sposób dany cel można osiągnąć, które na ogół wynikają z praktyki. W podstawie znajdą się więc takie zapisy jak: „[dziecko] wie, że wszyscy ludzie mają równe prawa”, a w programie, np.: „[dziecko] organizuje samodzielnie rozbudowane zabawy tematyczne, wykorzystując rekwizyty, odgrywając określone role”.

Wydawać by się mogło, że każdy z nas wie, co oznacza wychowanie do równości. Nietrudno jednak wyobrazić sobie, do czego może prowadzić nadużywanie faktu, że ogólne cele edukacyjne są tak „pojemne”, dlatego w krajach, w których politycy oświatowi lepiej niż nasi rozumieją konsekwencję tego faktu, dla uczniów, nauczycieli i rodziców przygotowuje się materiały prezentujące przykłady działań edukacyjnych służących realizacji tego, co autor programu miał na myśli. Takie wytyczne przypominają trochę fragment podręcznika z poradnikiem metodycznym w jednym.

Najkrótsza odpowiedź na pana pytanie brzmi więc – w Polsce nie ma programów równościowych, czyli programów nauczania, które zajmowałyby się wyłącznie kwestią równości.

A dokument, który wywołał taką wrzawę, jest poradnikiem dla nauczycielki/nauczyciela, jednym z wielu, z których mogą oni skorzystać lub nie.

Dopiero zrozumienie tego, czym są dokumenty programowe, pozwala pojąć, jak wielkie znaczenie w edukacji odgrywa sam nauczyciel i jego przygotowanie do zawodu, zrozumienie, na czym polega jego profesja, jakie jego czy jej zachowania są etyczne, a jakie nie, czym jest instytucja szkoły publicznej etc. Moim zdaniem nauczyciele po 1989 roku nie zostali tak naprawdę przygotowani do funkcjonowania w pluralistycznym społeczeństwie i do rozwiązywania konfliktów światopoglądowych, z którymi coraz częściej są konfrontowani. Nie wiedzą, jak postępować wobec nacisków Kościoła czy lokalnych społeczności. Nie było takiego ministra edukacji, który postawiłby na kształcenie nauczycieli i uświadomił sobie, że kluczowe dla ich dobrego przygotowania, do radzenia sobie z dzisiejszymi wyzwaniami, będzie ich postawa etyczna, kultura polityczna i zdolność do obrony demokratycznych ideałów. Ponieważ nie doszło do rewizji systemu kształcenia nauczycieli, ich doskonalenia i rekrutowania do zawodu – dzisiaj mamy poczucie porażki. Także z tego powodu przez ostatnich dwadzieścia pięć lat utrwaliła się fatalna praktyka, że wszelkie problemy wyrastające z różnic światopoglądowych się unieważnia, udając, że ich nie ma, albo w ich rozstrzyganiu wygrywa ta strona, która jest agresywniejsza i która ma większe wpływy.

W dodatku z tzw. celami ogólnymi, kompetencjami społecznymi czy jak by to zwać, kłopot jest taki, że do ich urzeczywistniania nie wystarczy jeden odważny nauczyciel; na jakość i trwałość uzyskiwanych przez uczennice i uczniów osiągnąć ma w tych delikatnych sprawach wpływ kultura szkoły jako takiej, klimat, który w niej panuje, to, czy nie ma różnić między programem deklarowanym a ukrytym, czyli że zapisy ze szkolnych regulaminów czy kodeksów są przestrzegane. Do tego, żeby taki klimat powstał, potrzeba grupy nauczycieli, którzy rozumieją na przykład, czym jest demokracja – i jest to rozumienie głębokie. To znaczy traktują uczniów w sposób partnerski i otwierają im możliwość współkształtowania tego, co się w szkole dzieje, pozwalają im na samodzielne dochodzenie do wniosków i do rozumienia pewnych zjawisk, wspierają w samodzielnym konstruowaniu wiedzy. Myślę, że w dziesiątkach szkół są tacy nauczyciele, obawiam się tylko, że są osamotnieni.

Jak to się stało, coś zostało przeoczone?

Idąc za wzorami zachodnimi i kierując się neoliberalnym podejściem do wszelkich usług, także edukacji, uznano, że szkoły powinny być zarządzane zgodnie z zasadami nowego zarządzania publicznego (new public management), czyli w sposób zbliżony do tego, jak zarządza się zakładami przemysłowymi czy sektorem prywatnym. Jednocześnie przekazano prowadzenie szkół samorządom. Myślę, że bardzo trudno było wówczas przewidzieć konsekwencje tych dwóch operacji. Po pierwsze, że nowe zarządzanie publicznie poprawia jakość kształcenia tylko pozornie, a generalnie przyczynia się do ograniczenia równego dostępu do dobrej edukacji, oraz że przed zakusami lokalnych środowisk jest w stanie obronić szkołę tylko państwo. Dzisiaj, choć bystry obserwator dawno już zauważył symptomy zjawisk, które prowadzą do demontażu edukacji publicznej i nie służą realizacji zadań stawianych przez państwo szkołom, ta refleksja jest nieobecna wśród polityków czy polityczek zajmujących się edukacją. Nie wiem, na ile oni w ogóle rozumieją zależności pomiędzy zjawiskami zachodzącymi we współczesnym świecie, a tym, co dzieje się w szkole i wokół niej.

Nie ma żadnego sposobu, żeby wpływać na nauczycieli – można liczyć tylko na ów sprzyjający klimat, o którym pani mówiła?

Kiedy dzięki Unii zaczęto podkreślać konieczność włączania do różnych programów, „gender mainstreaming”, pojawiły się pewne kryteria pozwalające stwierdzić, czy i na ile dany program spełnia wymagania równościowe. Wówczas skorzystały z tego organizacje pozarządowe, które już wcześniej zajmowały się problemem równości płci. Dostrzegły w europejskich zaleceniach możliwość podjęcia działań, których wcześniej nie mogły na taką skalę realizować – z braku pieniędzy i wsparcia państwa. Ponieważ, jak pan wie, u nas wsparcie państwa dla pewnych propozycji tych organizacji – czy w ogóle dla ich istnienia i działania – jest co najmniej wątpliwe. Pojawiły się więc projekty w rodzaju równościowego przedszkola. To jest śmieszne, bo mówimy o czymś, co podobno ma być wielkim zagrożeniem, natomiast tak naprawdę jest to poradnik dla nauczycieli, materiały informacyjne skierowane przede wszystkim do nich – i to oni, nauczyciele przedszkolni, muszą być świadomi, jak powinni się zachowywać, by nie wzmacniać stereotypów. Chodzi więc na przykład o to, żeby zabawki w przedszkolach nie były układane na osobnych regałach dla chłopców i dla dziewczynek; żeby nie komentować zachowań dzieci w kategoriach, że są one właściwe lub niewłaściwe dla danej płci; żeby kontrolować swoje reakcje, powstrzymywać się od pewnych komentarzy czy żartów opartych na stereotypach płciowych.

Nauczycielek i nauczycieli trzeba uczyć poddawania krytycznej ocenie własnych działań, co generalnie dla nikogo nie jest łatwe.

ZNP od wielu lat podejmuje próby zainteresowania kolejnych ministrów edukacji propozycjami zmiany modelu kształcenia nauczycieli – lecz władze to ignorują, choć czas niżu demograficznego byłby dla podobnych przekształceń bardzo dogodny. No ale jak zdyskontować tego rodzaju przedsięwzięcie, jak reforma przygotowania nauczycieli, w wyborach? Przecież to się nie sprzeda.

Wracając do programu równościowego przedszkola: chodzi też o to, żeby pokazać nauczycielkom i nauczycielom, jak rozmawiać z rodzicami. Jest również kilka propozycji ćwiczeń – między innymi takie, w którym dzieci mają wybrać sobie kostium i/lub rekwizyty i odegrać wybraną rolę czy zaprezentować jakiś zawód, a inne dzieci mają rozpoznawać, o jaki zawód lub rolę chodzi. Jedna z fundacji miała na swoim portalu film pokazujący, jak dzieci się do tego zabrały – chłopiec postanowił wcielić się w rolę manikiurzystki. Włożył więc perukę i sukienkę i malował nauczycielce paznokcie.

Horror!

Prawda? I to w czasach, gdy fryzjer, makijażysta, kucharz czy krawiec – sorry, chciałam powiedzieć projektant – robią zawrotne kariery i ma się wrażenie, że wyparte zostały z tych branż kobiety, przynajmniej tak nas uczy telewizja śniadaniowa. Powinno się wołać: „Kochani państwo, w tych przedszkolach nie dzieje się nic bardziej zdrożnego niż w telewizyjnych studiach, w których posłanka Kempa spędza tak chętnie i tak wiele czasu”. Inny problem to kłamstwa rozpowszechniane przez media wątpliwej konduity, że zachęca się czteroletnie dzieci do masturbacji, a nawet wręcz jej się uczy…

A jaką genezę ma opowieść o naukach masturbacji?

Słyszałam, że hunwejbini księdza Oko powołują się na dokumenty WHO – w których jest po prostu napisane, że dzieci w wieku 3-4 lat zaczynają się interesować swoim ciałem, pokazują sobie, jak są zbudowane, odkrywają, że dotyk sprawia im przyjemność. Psychologowie rozwojowi doskonale o tym wiedzą, wiedzą też, że nie należy podobnych zachowań piętnować, bo może to prowadzić do poważnych zaburzeń w przyszłości. No i dokumenty WHO przypominają, że „w przypadku kiedy mówi się o zachowaniach seksualnych dzieci i młodych osób, istotne jest, aby mieć na uwadze, że seksualność jest różna u dzieci i osób dorosłych oraz że dorośli nie powinni oceniać zachowań dzieci i młodzieży z własnej perspektywy. Osoby dorosłe przypisują seksualne znaczenie zachowaniom na podstawie swoich dorosłych doświadczeń”, a to błąd.

Osobiście nie bardzo rozumiem, jaki jest związek między gender a masturbacją. Sprowadzanie edukacji równościowej do spraw seksu i seksualności jest dość kuriozalne, ale jak się spojrzy na zagranicznych ekspertów od „ideologii gender” zapraszanych z wykładami do Polski, to trudno oprzeć się wrażeniu, że wszyscy oni cierpią na jakąś seksualną paranoję.

Mówiła pani, że programy równościowe istnieją bardziej na papierze niż w rzeczywistości. Można to jakoś zmienić? Są perspektywy na wprowadzenie skutecznych, systemowych rozwiązań?

Rozwiązanie systemowe wymagałoby ogromnego zaangażowania, determinacji i nakładów ze strony państwa, w tym wypadku Ministerstwa Edukacji Narodowej. W ostatnim czasie do oceny jakości pracy szkoły doszedł standard dotyczący realizacji przez nią działań równościowych. Jest to próba zbadania, czy szkoła podejmuje w tym zakresie w ogóle jakąś aktywność. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że szkoła jest oceniana raz na pięć lat i że za realizację takich zaleceń może uznać akademię z okazji Dnia Kobiet, to w ten sposób można udowodnić, że każda szkoła realizuje skrzętnie każdy zapis z podstawy programowej, bo je trudno zweryfikować.

I tu wracamy do kwestii kształcenia nauczycieli. Co zrobić, by nie podejmowali działań pozornych i działali solidarnie? Może wymagałoby to wprowadzania kodeksu etyki zawodowej – o którym w ZNP też mówimy od kilku lat. Ale zanim można by to było zapoczątkować, należałoby określić, czym jest szkoła publiczna i kiedy współpraca z rodzicami, czy uwzględnianie wpływu rodziców na pracę szkoły, nabiera charakteru karykaturalnego – vide nowa inicjatywa Fundacji „Ratuj Maluchy”, instruująca rodziców, jak mają kontrolować przedszkola i szkoły, by uniemożliwić im realizację edukacji równościowej. Prawnicy ZNP interweniują w wielu sprawach, które świadczą o świadomym i celowym łamaniu prawa oświatowego; są w Polsce „samorządowcy”, którzy zostali sądownie skazani za łamanie przepisów i nadal pełnią swoje funkcje, chociaż marszałek województwa powinien natychmiast wprowadzić w ich jednostkach zarząd komisaryczny.

Tolerancja dla anarchii przestaje być zjawiskiem marginalnym. Trzeba się zastanowić, czy dalsza prywatyzacja szkół, do której się otwiera furtkę, nie jest zabójcza. Może należałoby odwrócić ten proces i zacząć myśleć nad ochroną szkół? Choćby dlatego, że od 1990 nikt nie podjął dyskusji z Kościołem na temat modelu nauczania religii. Czy można się więc łudzić, że znajdzie się obrońca równości płci?

To jest także kwestia podręczników, które utrwalają stereotypy.

Generalnie w szkole nie ma obowiązku używania podręcznika – szczególnie w starszych klasach. Niektórzy nauczyciele uważają, że w dzisiejszych czasach podręcznik to anachronizm. Rzeczywistość zmienia się tak szybko, że podręczniki się po prostu dezaktualizują. W Polsce jednak rynek podręczników jest bardzo rozwinięty – i jest to rynek ogromny, przynoszący bardzo duże pieniądze. Rywalizacja między wydawcami jest dość bezwzględna. Słabą stroną istniejących rozwiązań jest też sposób powoływania recenzentów podręczników: spośród dziewiętnastu „pieczołowicie” wyselekcjonowanych rzeczoznawców opiniujących podręczniki do wychowania do życia w rodzinie, pięciu reprezentuje uczelnie katolickie, jeden jest księdzem, a kolejnych sześciu reprezentuje różne instytucje ściśle związane z Kościołem. Wpisanie podręcznika na listę przeznaczonych do użytku szkolnego wymaga jednej pozytywnej recenzji merytorycznej i jednej językowej (poprawność stylistyczna, gramatyczna etc.).

Wydawnictwa bardzo szybko się zorientowały, że podręcznik powinien trafić do właściwego recenzenta rzeczoznawcy, którego opinia pozwala na szybkie znalezienie się książki na liście MEN i skierowanie jej do sprzedaży.

Trudno się więc dziwić, że książki do wychowania do życia w rodzinie „przypadkiem” recenzowali wyłącznie ks. Augustyn i prof. Nalaskowski. Podręczniki, które nie zyskały przychylności tych ekspertów dawno zostały przemielone. Wydawcy myślą w kategoriach rynkowych, a reguły gry były oczywiste i okazało się, że idealistów pracujących dla dobra przyszłych pokoleń po prostu brak. Nawet jeśli znalazłby się taki, który udowodniłby któremuś recenzentowi rzeczoznawcy stronniczość i brak kompetencji, to MEN nie przewidział, co w takiej sytuacji należałoby zrobić.

Jak w tym kontekście wyglądają perspektywy edukacji seksualnej?

Myślę, że tu się nic nie wydarzy. W 2009 roku utworzyliśmy porozumienie na rzecz edukacji seksualnej i przez jakiś czas walczyliśmy ramię w ramię z Pontonem i z Federacją na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, żeby zmienić sposób nauczania w polskich szkołach. Jedyne, co uzyskaliśmy, to wprowadzenie zapisu, że edukacja seksualna jest obowiązkowa. Pozostawiono jednak zasadę, że rodzice na udział w lekcjach WDŻ swoich dzieci mogą nie wyrazić zgody. Bardzo szybko się okazało, że dyrektorzy szkół znaleźli sposób na ominięcie nowych przepisów i uproszczenie sobie życia, czy to z powodu własnego światopoglądu, czy to konformizmu albo lenistwa, na pierwszym w roku spotkaniu z rodzicami proponują im podpisanie oświadczenia, że nie zgadzają się na uczestnictwo dzieci w takich lekcjach. I to by było na tyle…

Dorota Obidniak – nauczycielka, edukatorka dorosłych, autorka podręczników szkolnych, programów nauczania, materiałów dla nauczycieli.

Czytaj także:

Sławomir Sierakowski: Gender Kościoła polskiego

Agata Bielik-Robson, Historie oka

Ewa Łętowska, Komisja karania kobiet (list otwarty)

Agnieszka Graff, Modern talking z małym genderowym wkładem

Elżbieta Korolczuk, Dyskusja o gender to łabędzi śpiew Kościoła

Ewa Łętowska, W Polsce prawo służy tylko silnym

Kinga Dunin, Wigilijne dziecko

Hanna Gill-Piątek, Bratkowska, usuń na plebanii!

Cezary Michalski, Liberalne minimum

Kinga Dunin, Adres do cara

Agnieszka Graff, Gender i polityka, ale ta prawdziwa

Anna Dryjańska: Pokazałyśmy hipokryzję Kościoła

Kinga Dunin, Kontrreformacja

Izabela Morska: Niektórzy z nas boją się niektórych z was, część I i część II

Magdalena Radkowska-Walkowicz: Czemu służy straszenie „ideologią gender”?

Tadeusz Bartoś: „Gender” służy jako hasło wojenne

Kinga Dunin, Gorsza od Hitlera

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij