– Koszmarne są dni, w których jestem sama na dyżurze, a pacjenci płyną wielką falą – mówi 33-letnia rezydentka. – A przecież my jesteśmy ludźmi, a nie robotami – dodaje 30-letni rezydent Jakub.
Łukasz Komuda: Czy głodówka lekarzy rezydentów, która zaczęła się na początku października, nie była zaczynaniem akcji protestacyjnej od działania największego kalibru?
Tomasz Toczewski, 33 lata, w trakcie specjalizacji z kardiologii: Ta akcja protestacyjna składała się z różnych działań. Na przykład setki lekarzy oddało krew, w tym ja. Słyszałeś o tym? No właśnie.
Paweł Tyjman, 26 lat, stażysta: Nasz pierwszy i najważniejszy postulat to zwiększenie wydatków na służbę zdrowia. Tu właściwie cytujemy wypowiedzi ministra Radziwiłła z czasów przed otrzymaniem nominacji. Od dawna nasi starsi koledzy wysyłali pisma, zwoływali konferencje, pisali raporty, alarmowali w mediach, powtarzając: nie będziemy mieć publicznej opieki zdrowotnej choćby na przeciętnym europejskim poziomie, jeśli dalej będziemy należeć do czołówki oszczędzających na takich wydatkach! [z państw UE o populacji ponad 2 mln mieszkańców mniej w odsetku PKB na ten cel wydaje tylko Grecja i Rumunia – przyp. ŁK]. Proste. Płynęły lata, zmieniały się rządy. I nic. Za każdym razem, gdy lekarze dotykali tego problemu w bardziej widowiskowych formach protestów, zamiast propozycji rozwiązań otrzymywali zaproszenia do dialogu.
Jakub Ratajczak, 30 lat, rezydent w trakcie specjalizacji z urologii: Lekarze nigdy tego dialogu nie odmawiali. Rozumiemy przecież, że to nie takie proste, a poza tym cały system wymaga kompleksowych zmian. Akcje były przerywane, lekarze byli włączani do różnych komisji, rad, ciał eksperckich, do pisania rekomendacji. I dialog trwał: miesiącami i latami. A z każdym rokiem zaniedbania w służbie zdrowia narastały. Dlatego teraz czekamy na konkrety. A takie nie padają – jak dotąd jedynie, co nam zaproponowano, to obietnice, że będzie lepiej, ale za osiem lat, czyli dwie kadencje. Rząd chce kupić czas. Ale nas nie stać na tak długi kredyt zaufania – nie będziemy latami patrzeć na dramat pacjentów w tym chorym systemie. Poza tym niełatwo zaufać stronie, która w trakcie protestu głodowego robiła z nas szantażystów. Tych, którzy niezależnie od wszystkiego chcą dużo zarabiać. Dlatego mimo obietnicy podwyżek nie przerywamy protestu.
15. doba głodowego protestu lekarzy rezydentów
Trwa #ProtestMedykow. Rezydenci i rezydentki nie odpuszczają. Dopóki rząd nie przystanie na ich postulaty, nie przerwą głodówki. Obejrzyjcie historię czwórki z nich. Już dziś wiadomo, że na dniach do protestu dołączą inne zawody medyczne.
Opublikowany przez Krytyka Polityczna na 16 października 2017
PT: Zarzuca się nam złą wolę czy to, że jesteśmy kolejną grupą atakującą PiS. Tyle że protestowalibyśmy niezależnie od tego, jaka partia byłaby u władzy. Bo najwyraźniej żadnej nie zależy, by na poważnie zacząć leczyć służbę zdrowia.
Agata Wesołowska, 33 lata, rezydentka w trakcie specjalizacji z ginekologii: Poza tym to nie jest najostrzejsza forma protestu. Taką byłby strajk na dużą skalę. Ale to nie takie proste. Są wymagania formalne, a do tego właściwie nie da się go zorganizować, nie szkodząc pacjentom. To, co robiliśmy w czasie głodówki, było dla pacjentów w zasadzie nieodczuwalne – robiliśmy to w naszym wolnym czasie, na urlopach, korzystając z zastępujących nas kolegów. Na ile to możliwe staramy się, by nasze działania nie szkodziły ludziom, za których zdrowie – to trochę patetycznie brzmi – czujemy się odpowiedzialni.
PT: Tyle że tak naprawdę są oni krzywdzeni każdego dnia przez stan naszej służby zdrowia. Przecież te kolejki, braki w sprzęcie, przepracowani lekarze, brak czasu dla pacjentów – to się przekłada na ludzką krzywdę. Nie jesteśmy w stanie zapewnić pacjentom wystarczająco dobrej opieki. I powiedzmy wprost: umierają ludzie, których potrafimy, których powinniśmy uratować, ale nie mamy jak.
Uderzacie w wysokie „c”. Zaraz „ludzie umierają”. Po prostu są kolejki, jak w wielu krajach na świecie.
Agnieszka Dudek, 31 lat, rezydentka w trakcie specjalizacji z psychiatrii: Ale u nas brakuje wszystkiego i wszędzie. Dam przykład: jestem na jednym z moich pierwszych dyżurów w życiu. Wieczorem nagle pogorszył się stan jednego z pacjentów, zaczęło mu spadać ciśnienie, tracił przytomność. Zadzwoniłam do oddziału internistycznego, w którym przebywał przed hospitalizacją u nas. Otrzymałam informacje, że pacjent powinien zostać przyjęty na oddział intensywnej terapii, ale oni mają tylko jedno miejsce, które jest „zarezerwowane” dla jednego z pacjentów, którego stan w każdej chwili może się pogorszyć. Obdzwoniłam wszystkie szpitale w mieście. Okazało się, że w żadnym nie ma wolnych miejsc na oddziałach intensywnej terapii. Po kolejnej godzinie wiszenia na telefonie zapytałam wprost starszego kolegę, specjalistę, co mam robić, bo w naszym szpitalu nie ma żadnego zaplecza internistycznego i na wyniki badań krwi nawet w trybie pilnym czekamy co najmniej cztery godziny. Usłyszałam, że mam czekać, aż pacjent „się zatrzyma”, czyli ustaną funkcje życiowe – wtedy będę mogła zacząć go reanimować i wezwać karetkę pogotowia. W takiej sytuacji gdzieś go przewiozą. Byłam przerażona. Żaden lekarz – a tym bardziej pacjent! – nie chciałby znaleźć się w takiej sytuacji. Ostatecznie transport medyczny zabrał pacjenta o drugiej w nocy, po sześciu godzinach od pogorszenia. Tyle czasu zajęły rozmowy ze szpitalami, prośby o konsultacje i przeniesienie. Dodam, że jako lekarz dyżurny miałam pod opieką ponad 200 pacjentów i gdy zajmowałam się tym pacjentem, ponad 20 innych czekało na moją konsultację.
Powiedzmy wprost: umierają ludzie, których potrafimy, których powinniśmy uratować, ale nie mamy jak.
AW: Koszmarne są też dni, w których jestem sama na dyżurze, a pacjenci płyną wielką falą i nie mam wyjścia, muszę dać radę. I między tą 15:30 a 7:00 rano przyjmuję 90, 100, 110 pacjentów. Proszę sobie policzyć, ile czasu mam średnio na każdego. A pojawiają się przypadki, że koledzy musieli się zająć 200 osobami. To jest obłęd.
JR: Tysiące pacjentów każdego dnia jest stawiane w takiej sytuacji. A przecież my jesteśmy ludźmi, a nie robotami. Większość z lekarzy poszła na studia, kierując się ideałami. Chcemy ratować zdrowie i życie, nieść ulgę, jak najlepiej leczyć. Jak mamy temu sprostać w takich warunkach?
AW: Nie chodzi oczywiście o to, że to lekarzom jest najgorzej. Ale kolega pokazuje naszą perspektywę: my wiemy najlepiej, jak ten system jest chory. Ciężko studiujemy, ucząc się jak najlepiej pomagać: jaka powinna być diagnostyka, procedury, czego użyć, jakie leki będą najlepsze. A potem zderzamy się ze ścianą, bo tomograf jest zepsuty i nie wiadomo, kiedy będzie naprawiony – a pacjent wymaga natychmiastowej diagnostyki. Innego nie podda się najlepszej procedurze, o jakiej wiemy, bo brakuje sprzętu. Musimy to robić inaczej, zapomnieć o najlepszym rozwiązaniu. Optymalne dla chorego leki są nierefundowane, a dwa tysiące złotych miesięcznie to kwota dla niego abstrakcyjna. I tak w kółko.
Jak mam gorszy dzień, to zaczynam żałować, że tak dobrze się nas kształci – bo tak często nie ma z tego pożytku, że trudno nie być sfrustrowanym. A my przecież pracujemy dopiero kilka lat. Perspektywa zderzania się z tym przez całe życie jest trudna do zniesienia.
czytaj także
PT: Jesteśmy kształceni na światowym poziomie, dlatego z otwartymi ramionami przyjmuje się polskich lekarzy w tylu krajach. I wielu wyjeżdża – także rezydenci – wcale nie dlatego, że z miejsca lądują w zupełnie innej sytuacji, jeśli chodzi o zarobki. Często chodzi o to, że w Szwecji, Niemczech, Norwegii, nawet w zatykającym się NHS (system opieki zdrowotnej w Wielkiej Brytanii – przyp. ŁK) częściej można leczyć tak, jak należy. Jest mniej napięcia, mniej frustracji, mniej zobojętnienia u starszych lekarzy, cynizmu, wypalenia.
A wy nie myśleliście, żeby wyjechać?
TT: Każdy student jakoś to rozważa w głowie. Jak chyba w wielu innych zawodach. Ale nie sądzę, by wielu z nas szło tą ścieżką od razu w założeniu, że będą emigrować.
AD: Ja już byłam na rozmowie finalnej w szpitalu w Szwecji. Ale nie wyglądało na to, że mąż będzie tam miał pracę taką, jaką by chciał. Teraz trochę żałujemy, bo trzy miesiące po tym, jak zrezygnowałam z oferty, zadzwonili do niego ze świetną propozycją. Ale wtedy byłam już w ciąży…
JR: Prawie każdy z nas chciałby żyć i pracować w Polsce. Tylko żeby było choć trochę normalniej. Na przykład, żeby nie trzeba było pracować w dwóch, trzech miejscach. Żeby stan przemęczenia i niewyspania był raczej wyjątkiem niż normą. Żeby był czas na rozmowę z pacjentem, bo wywiad potrzebny jest zarówno leczonym, jak i leczącym. Żeby nie martwić się, czy ze zmęczenia czegoś się nie przegapiło albo błędnie nie zdiagnozowało, bo to 36. godzina w pracy.
Chyba wiedzieliście, na co się piszecie, startując na studia?
AW: Ja nie wiedziałam. Nie mam lekarzy wśród krewnych i znajomych. Domyślałam się, że to będzie ciężka praca. Ale nie sądziłam, że aż tak.
Prawie każdy z nas chciałby żyć i pracować w Polsce. Tylko żeby było choć trochę normalniej.
PT: Idąc na studia medyczne, nie mamy świadomości, jak wygląda ten system i ile wymaga od personelu, ile się pracuje – nawet jeśli mamy lekarzy w rodzinie. Studiując, też nie zdajemy sobie z tego sprawy. Orientujemy się dopiero na stażu. Między innymi dlatego przyłączyłem się do protestu – już jako stażysta.
TT: Ja mam w rodzinie lekarzy, ale nie przypuszczałem, że mój zawód oznacza celibat. Bo jeśli mam przepracować 300 godzin w miesiącu, do tego kilkadziesiąt godzin dochodzi na dojazdy, a powinienem się przecież jeszcze uczyć, czytać – to gdzie miejsce na życie prywatne?
AD: Mąż też jest lekarzem. W normalnym tygodniu pracy czas, jaki spędzaliśmy razem, zanim urodziła się córka, to były trzy wieczory, pięć nocy (sen), do tego góra dwa weekendowe poranki w miesiącu, ale wtedy głównie odsypialiśmy dyżury. Teraz jest tego jeszcze mniej. Liczyliśmy nasze zarobki i wydatki – wyszło nam, że za bardzo nie da się tego poprawić. Na przykład są szpitale dalej od Warszawy, które płacą za dyżury lepiej niż tu. Ale trzeba doliczyć czas i koszt dojazdu, więc zysk może być niewart wysiłku. Poza tym dochodzi stres, bo pociąg może nie przyjechać, spóźnić się lub stanąć w polu, a samochód to korki.
Nie przypuszczałem, że mój zawód oznacza celibat. Bo jeśli mam przepracować 300 godzin w miesiącu, to gdzie miejsce na życie prywatne?
ŁK: À propos samochodu: często powtarzana opinia brzmi mniej więcej tak: „Lekarze niby tak źle zarabiają, a jakimi furami się rozbijają!”.
TT: Ja lubię powiedzenie „Pokaż lekarzu, co masz w garażu”. Nie brakuje specjalistów, których stać na drogi samochód – im dalej od sektora publicznego, tym szanse na to są większe. Ale dobrze zarabiający lekarz to rzadko kiedy osoba, która pracuje 8 godzin 5 dni w tygodniu. To często kosztuje dodatkowy czas i wysiłek – jak w innych zawodach. Dobrze by było jednak, żeby personel służby zdrowia miał jakiś wybór. By lekarze, pielęgniarki, położne, ratownicy medyczni oraz inni pracownicy personelu medycznego nie byli zmuszani do pracy kosztem własnego zdrowia – i zdrowia pacjentów. Niezależnie od tego, czy przyczyną jest bardzo niski poziom wynagrodzeń, czy braki kadrowe, jakie są widoczne praktycznie na każdym kroku.
PT: Standardem przy przyjmowaniu do pracy już po specjalizacji są tak zwane opt-outy. Wiele osób zadaje sobie pytanie, jak to jest, że lekarz pracował na przykład dwie doby i umarł. Dlaczego to jest legalne. No więc razem z umową o pracę podpisujemy papier, w którym zrzekamy się praw, jakie zapewnia Kodeks pracy odnośnie do wynagradzania nadgodzin oraz ich górnego limitu. Bez tego zabrakłoby lekarzy do obsadzenia dyżurów i gabinetów. Dlatego rzadko się tym chwalimy – w najbliższym czasie to i tak się nie zmieni.
JR: A zdarza się przecież, że jeśli tylko nie gnamy do kolejnej roboty, to pracujemy po godzinach za darmo, żeby nie zostawić kilku ostatnich pacjentów bez pomocy. Trudno im powiedzieć: do widzenia, mój czas już minął.
czytaj także
ŁK: W dodatku nie każdy z lekarzy ma komfort odpowiadania tylko za siebie.
AW: Samodzielnie wychowuję ośmioletniego syna. Tak mało jestem w domu, że on tęskni i przychodzi do mnie do pracy, a czasem, nie mając dla niego opieki, sama go tam zabieram. Ja dyżuruję, a on śpi. Mówi, że nawet to lubi. To oczywiście mnie cieszy, ale jednocześnie jest mi smutno, że tak musi być.
PT: Gdyby to był krótki okres, można by zagryźć zęby i wytrzymać te dwa-trzy lata. Ale formalnie rezydentury w zależności od specjalizacji trwają od czterech do sześciu lat, a w praktyce zawsze dłużej, bo trudno się w tym czasie wyrobić – szczególnie kobietom, dla których ten okres pokrywa się z czasem, w którym w Polsce najczęściej decydują się na dzieci. Ale mogą też zdarzyć się jakieś wyjazdy, choroby, inne komplikacje życiowe. W efekcie średnia wieku, w jakim zostaje się lekarzem specjalistą, to prawie 37 lata.
ŁK: W telewizji mówi się o was: młodzi lekarze…
JR: Kończąc specjalizację, gdzieś tak połowa z nas od dekady wykonuje zawód lekarza w pełnym zakresie. A nasz protest przedstawia się, jakbyśmy byli studentami, co to ledwo wiedzą, jak się mierzy temperaturę, a już im się wielkich podwyżek zachciało. Wielu ludzi to kupuje i to jest trochę przykre. Ale na szczęście nie wszyscy.
PT: Poza tym my ciągle powtarzamy, że tu nie chodzi o podwyżki. Co z tego, że dostaniemy podwyżki? Zrezygnujemy z trzeciego miejsca pracy, niektórzy nawet z drugiego. Ale dalej będziemy zasuwać 200-250 godzin w miesiącu, bo trzeba obsadzić dyżury, bo są zastępstwa, trzeba wypełnić grafiki. Brakuje lekarzy!
TT: Każdy z nas co tydzień upycha kolanem w kalendarzu wszystkie te godziny pracy i inne zobowiązania, by się to jakoś zmieściło. Kiedy uda się tak wszystko poustawiać, żeby mieć choć godzinę dla dziecka, a jeszcze przy okazji wpaść do dentysty albo wymienić opony na letnie – to ma się poczucie tryumfu. To dlatego lekarze tak często przychodzą do pracy chorzy, nawet z wysoką gorączką.
ŁK: Słucham?
TT: Każdy z nas wie, jak trudno te wszystkie klocki poustawiać i co się dzieje, gdy jeden nagle wypada. Jeśli nie przyjdę do pracy, to ktoś musi mnie zastąpić, a to znaczy, że na przykład nie odbierze dziecka z przedszkola i nie zdąży na czas do drugiej pracy, więc tam też będzie potrzebny ktoś, kto wypełni lukę. I rusza lawina. Mamy gorączkę i inne objawy przeziębienia, ale wiemy, jaki to może być ogromny kłopot dla szefa i kolegów, jeśli nie pojawimy się w pracy. Dlatego staramy się unikać tego tak często, jak tylko się da. Kto jak kto, ale my wiemy chyba całkiem dobrze, co to oznacza: zarażamy kolegów z pracy i pacjentów, narażamy się także na powikłania. To bez sensu, ale nie znam przypadku, by ktoś robił inaczej. To taki bezsens systemowy.
„Protestuję, bo to jedyna droga, żeby sytuacja w służbie zdrowia się poprawiła”
czytaj także
AD: A czy znasz lekarza, który nigdy nie trzyma kart pacjenta ani żadnej personalnej czy wrażliwej dokumentacji na biurku? No właśnie. My wiemy, że tak być nie powinno, ale każda minuta poświęcona papierom to minuta mniej dla pacjenta, a minuta więcej dla biurokracji, której przecież i tak mamy wszyscy po dziurki w nosie. Jest XXI wiek, wszystko od dawna powinno być w komputerach. Sprawdzone systemy, udoskonalone interfejsy, bazy danych pacjentów, dzięki temu każdy lekarz widzi po kolei wszystkie badania i rozpoznania, zabiegi, leki, wszystko. Jak najmniej klepania w klawiaturę, a papierów prawie wcale. A tymczasem ponad jedna trzecia naszego czasu pracy to klepanie, pisanie, stemplowanie. I czekanie – aż komputer zareaguje, aż się zrestartuje, aż się odwiesi. Brakuje lekarzy, kolejki do specjalistów rosną, a my wypełniamy papiery i czekamy, aż się komputery odwieszą. Absurd.
Ale co, dosypiemy kasy i wszystko zacznie chodzić jak w szwajcarskim zegarku? A nepotyzm, korupcja, biurokracja, brak indywidualnego podejścia do chorych, brak empatii wśród lekarzy, nieprzejrzystość systemu?
PT: Ale nikt nie twierdzi, że kasa wszystko sama naprawi! Trzeba wiele rzeczy poukładać inaczej, to z pewnością. Każdy z nas miałby sporo niezłych pomysłów – i nawet dość często zgłaszamy je do różnych ciał, nasze postulaty przyjmują postać różnego rodzaju dokumentów. I tyle. Nikt tego nie wykorzystuje. Maszyna polityczna idzie jak czołg i jeśli reforma, to zwykle nakreślona przez polityków, a nie ludzi z branży. To nie powinno tak wyglądać: głos powinni mieć lekarze i oczywiście pacjenci. Przydałyby się i związki zawodowe, i organizacje pozarządowe – żeby popatrzeć z różnych stron i uwzględnić to, co wiedzą różni ludzie. Żeby to ulepić jak najlepiej. Przecież mamy trochę wzorów za granicą – nie wszystkie, ale może niektóre dałoby się wykorzystać u nas?
JR: Bez pieniędzy nie nastąpi odczuwalna dla pacjentów zmiana na lepsze. Nie da się już zaoszczędzić tak, by coś wyraźnie się poprawiło, choćby nie wiem jak to wszystko układać. To, jak jest źle i jak trudno gdzieś jeszcze przyoszczędzić, pokazuje standard żywienia w polskich szpitalach. Są miejsca, gdzie jest przyzwoicie, ale nie brakuje takich, gdzie to po prostu skandaliczne, jak traktuje się ludzi chorych. Proszę poszukać w internecie zdjęcia takich posiłków, które ludzie robią, bo nikt by nie uwierzył, że dziecko na oddziale pediatrycznym może dostać na śniadanie na przykład po kawałku chleba i bułki, ociupinę masła, plasterek sera i chrupki kukurydziane. Są nawet grupy na Facebooku, które zbierają takie fotki.
A przecież samo układanie tych pozycji budżetowych w każdym szpitalu to też jest pewien wydatek, takie żonglowanie to też koszt. Z dużą kasą powinny do służby zdrowia przyjść pewne zmiany, to na pewno. Ale od samego mieszania herbata nie stanie się słodsza – musimy najpierw dodać cukru.
Głodówka skończyła się z 30 października. Pięć dni wcześniej w Małopolsce miał miejsce „dzień bez lekarza”, ale trudno go nazwać strajkiem. To był raczej akt poparcia głodujących. Teraz jednak zaczęła się akcja „jeden lekarz – jeden etat”: lekarze rezydenci mają wypowiadać opt-outy i w rezultacie nie przekraczać zdefiniowanych prawem limitów określających czas odpoczynku. A przy tym ograniczyć się do zatrudnienia tylko w jednym miejscu. Będziecie brali w tym udział?
JR: Tak, ograniczę dyżury. Ale nie mam złudzeń. Praca tylko na szpitalnym etacie nie pozwoli mi na pokrycie kosztów szkolenia na dobrym poziomie i nawet skromne życie w średniej wielkości mieście.
AD: Popieram ten pomysł, szczególnie wypowiadanie opt-outów. Niemniej aktualnie jestem w takiej sytuacji życiowej, że nie przekraczam 48 godzin pracy tygodniowo. Oprócz rezydentury pracuję w prywatnej poradni i gdyby to była zorganizowana akcja w określonym czasie, to mogłabym np. na miesiąc lub dwa zrezygnować z dodatkowej pracy. Na dłuższą metę byłoby mi jednak trudno – 2500 netto dla 31-latki z wyższym wykształceniem i stresującą, odpowiedzialną pracą to ciągle jak policzek w twarz…
Czyli podwyżki zaproponowane w projekcie rozporządzenia, jaki wydało Ministerstwo Zdrowia, nie zmieniają waszej sytuacji?
AD: Nie do końca. Nie rozumiem np. tempa wzrostu płac: najpierw kilkaset złotych podwyżki, w kolejnych latach mniej niż 100 zł. Chociaż jest szansa, że byłby to krok w dobrym kierunku, bo gdyby nowi rezydenci w pewnych dziedzinach otrzymywaliby większe pensje niż specjaliści, to myślę, że i starsi koledzy w rezultacie skutecznie wywalczyliby większe pensje. Tak to trochę zadziałało w przypadku ostatnich podwyżek w 2009 roku.
JR: Podwyżka o 250 złotych netto raz na dziesięć lat tylko betonuje niskie pensje młodych lekarzy. To nie zachęci ich do szkolenia i pracy w Polsce.
A co, gdyby w razie niepowodzenia akcji „jeden lekarz – jeden etat” każdy lekarz zaczął nie tylko pracować zgodnie z regułami, ale i postępował z pacjentem tak, jak go nauczono?
AW: Strajk włoski oznacza, że tym pierwszym w kolejce jest lepiej, wszystkim pozostałym – gorzej, a tym pod koniec – fatalnie. O ile w ogóle zdecydowaliby się na to wszyscy lekarze, bo inaczej strajkujący przerzucą pracę na niestrajkujących. Wtedy rząd może wzruszyć ramionami, koledzy będą wściekli, a pacjenci mogą się nie zorientować, że coś się dzieje. Jak widać nasze opcje są dość ograniczone.
PT: Jeśli poświęcę pacjentowi tyle czasu, ile powinienem, to za drzwiami szybko urośnie kolejka. I zacznie się awantura. Co powiedzieć pacjentom, którzy czekając kilka godzin i nie zostaną przyjęci, bo skończy się czas mojej pracy? Jak im spojrzeć w oczy?
Powraca wątek nieutrudniania życia kolegom. Czy personel medyczny charakteryzuje duża solidarność? Skoro akcję grupy lekarzy wzięła pod skrzydła jedna z największych organizacji zawodowych w służbie zdrowia, czyli Porozumienie Zawodów Medycznych…
PT: Traktuję to jako dobry znak, bo do tej pory tej solidarność między lekarzami, pielęgniarkami, ratownikami i pracownikami technicznymi praktycznie nie występowała. Ale co tu mówić o różnych zawodach – przecież brakuje jej nawet u wybranych grup lekarzy! Przecież nie wszyscy rezydenci występują z protestem – część nie wierzy w sens tej walki, części nie odpowiadała forma, wielu nie chce się do niczego mieszać, nie chce kłopotów…
JR: Co tu gadać o solidarności środowiska, jeśli kolejni lekarze zostają ministrami zdrowia i jeszcze przed wejściem do swojego nowego gabinetu mówią głośno, że służba zdrowia potrzebuje więcej pieniędzy, a po przekroczeniu progu nagle zmieniają poglądy o 180 stopni. Nagle przestaje być tak źle, nie ma co narzekać, trzeba się lepiej zorganizować, pamiętać o etosie, mniej marnować posiadane środki i oczywiście cierpliwie czekać. I tak czekamy od lat. My i pacjenci.
Składkę zdrowotną trzeba zwiększyć, a Schetyna opowiada rzeczy kuriozalne
czytaj także
TT: Może być tak, że przyjmując nominację, przyszli ministrowie mają dobre intencje, ale po objęciu funkcji zderzają się ze ścianą. Minister finansów i premier ani myślą dać więcej środków, a za kulisami trwają walki politycznych koterii, o których mieli wcześniej blade pojęcie. Albo prosta zmiana wymaga zmiany w pięćdziesięciu ustawach. Poza tym przecież zawsze mogą być inne, pilniejsze potrzeby. Padają obietnice, ale termin ich realizacji się ciągle przesuwa. I jakoś ich to wciąga, gubią się, próbują zawierać jakieś zgniłe kompromisy, żeby poprawić coś choć na niewielkim polu, cokolwiek zmienić na lepsze. I w najlepszym razie tyle im się udaje: cokolwiek.
AD: Ale widząc, co się stało z poprzednikami, powinni mieć pewne przeczucia. A poza tym wyobrażam to sobie tak: przyjmuję nominację, informując opinię publiczną, że chcę wywalczyć na przykład wzrost wydatków na służbę zdrowia o 5 mld zł co roku. Bo bez pieniędzy musi być coraz gorzej i gorzej. I gdy po roku szarpania niczego konkretnego nie uda mi się osiągnąć, to rezygnuję. Zapraszam media i mówię „Próbowałam, ale nie dałam rady. Może następca będzie skuteczniejszy. Dla wspólnego dobra powinien dostać swoją szansę jak najszybciej”. Co miałabym mieć do stracenia? Przecież nie jestem zawodowym politykiem – funkcja ministra to zabawa na pewien czas, a lekarzem jest się do końca życia. Może gdybyśmy mieli karuzelę ministrów, to nie dałoby się dalej udawać, że nie ma tematu. Zamykać oczu i powtarzać, że kołdra jest w porządku, tylko nogi za długie albo krzywo leżymy. Kołdra jest o wiele za krótka.
Na prośbę niektórych bohaterów wywiadu ich imiona i nazwiska zostały zmienione.
Marek Balicki: Lekarzy pracujących w publicznej ochronie zdrowia jest za mało
czytaj także
***
Kontynuujemy protest, bo postulowane przez nas zmiany nie zostały wprowadzone w życie
ŁK: Dlaczego Porozumienie Zawodów Medycznych przejęło koordynację protestu od Porozumienia Rezydentów? Kiedy zapadła taka decyzja?
Damian Patecki, lek. med., założyciel i wiceprezes PR OZZL, inicjator protestu głodowego lekarzy rezydentów: Kiedy dokładnie to nastąpiło? Trudno na to odpowiedzieć, bo od początku w proteście uczestniczyli przedstawiciele różnych zawodów medycznych. Ale PZM nie przejęło protestu od Porozumienia Rezydentów, tylko się do nas przyłączyło. Wspólnie zdecydowaliśmy o poszerzeniu formuły, co nastąpiło zupełnie naturalnie także dlatego, że lekarze w trakcie specjalizacji są jedną z bardziej aktywnych grup należących do PZM.
Pierwszy postulat waszej akcji pozostaje od początku niezmienny: 6,8% PKB na publiczną opiekę medyczną. Ale wydaje mi się, że ich forma i nawet liczba ewoluowały.
Organizując protest, należy zawsze zastanowić się nad przekazem i maksymalnie go uprościć. Fakt że udało nam się dotrzeć do ludzi, pokazuje, że zrobiliśmy to prawidłowo. Niektórzy zarzucali nam, że pięć postulatów to i tak za dużo. I pytali, czy to jakaś strategia. Inni proponowali, żebyśmy zrezygnowali ze wszystkiego poza wzrostem nakładów na ochronę zdrowia.
Postulaty Porozumienia Zawodów Medycznych
Domagamy się ogłoszenia i formalnego zagwarantowania społeczeństwu reformy ochrony zdrowia, która zapewni:
- Zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia do poziomu europejskiego nie niższego niż 6,8% PKB w ciągu trzech lat;
- Likwidację kolejek;
- Rozwiązanie problemu braku personelu medycznego;
- Likwidację biurokracji w ochronie zdrowia;
- Poprawę warunków pracy i płacy w ochronie zdrowia.
* Lista postulatów została opracowana przez Porozumienie Rezydentów Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, a po dołączeniu się PZM do protestu została ona zredagowana i przyjęta przez wszystkich zaangażowanych w akcję.
Kiedy startowałem z organizacją protestu, niewielu wierzyło, że starczy nam determinacji i sił, że uda się przebić z naszym komunikatem. A skoro zaczynamy analizować, czy i co można było zrobić jeszcze lepiej, to można już mówić o pewnym sukcesie akcji…
W połowie trwania głodówki premier Beata Szydło w rozmowie przeprowadzonej w studiu TVN twierdziła, że nie rozumie, dlaczego kontynuujecie protest, skoro rząd właściwie już spełnił wszystkie postulaty.
W dobrze działających demokracjach zadaniem strony społecznej jest postulowanie zmian i próba doprowadzenia do nich. Te cele są trochę inne niż cele polityków, którym bardziej zależy na sukcesie wyborczym niż na zmianie rzeczywistości. Kontynuujemy protest, ponieważ w naszym odczuciu postulowane przez nas zmiany nie zostały i nie zostaną wprowadzone w życie. Ale najważniejsze jest to, że proponowany przez rząd wzrost nakładów na ochronę zdrowia jest zbyt wolny i nie zapewni bezpieczeństwa zdrowotnego Polaków.
To niewystarczające finansowanie ochrony zdrowia jest źródłem wszelkich problemów. Mające je zastąpić „uszczelnianie systemu” jest neoliberalnym zaklęciem, przejawem tego podejścia, wedle którego wydawanie pieniędzy na szpitale nie ma sensu, bo niezależnie, ile na nie przeznaczymy, tyle „przerobią”. Takie podejście wynika z ignorancji i braku świadomości istnienia olbrzymich potrzeb zdrowotnych, które są wyrzucane poza nawias publicznego dyskursu. Dokładając pieniędzy mielibyśmy po prostu zdrowsze społeczeństwo, ale to nie może odbywać się z doskoku, jak teraz, a przy tym pod ideologiczne dyktando. Przykład: dołożyliśmy pieniędzy na endoprotezy, ale wiele publicznych szpitali nie ma mocy przerobowych, żeby te środki wykorzystać, a prywatne ośrodki nie mają do nich dostępu.
Czyli nie czujecie się usatysfakcjonowani podwyżką, jaką rezydentom zaproponował minister Konstanty Radziwiłł?
Proponowane rozwiązanie jest niesprawiedliwe. Ministerstwo wykonało analizy, z których wynika, że nie ma ono wad prawnych, ale pozostaje coś takiego jak duch prawa. Sytuacja w której nowo zatrudnieni lekarze zarabiają więcej niż ich bardziej doświadczeni koledzy pracujący na tym samym stanowisku, musi tworzyć poczucie krzywdy – a do tego właśnie doprowadzi zaproponowana w rozporządzeniu podwyżka. Ale najważniejsze jest to, że nasz główny cel pozostał niespełniony.
Głodówka się skończyła, teraz zaczynacie akcję „jeden lekarz – jeden etat”. Dlaczego wybraliście akurat taką formę protestu?
Postanowiliśmy wsłuchać się w głos ministra zdrowia, który mówi, że sami jako lekarze, kierując się etyką zawodową i dobrem pacjenta, powinniśmy pracować tyle, żeby mieć czas na regenerację sił. Samorząd Lekarski, który jest dla nas najwyższym autorytetem, wezwał nas wszystkich do ograniczenia pracy do 210 godzin w miesiącu. To nie jest mało (w 2017 roku wymiar czasu pracy pracownika etatowego bez nadgodzin wynosił w zależności od miesiąca od 152 do 184 godzin, średnio 166,7 godziny miesięcznie – przyp. ŁK).
Przez długie lata złe funkcjonowanie ochrony zdrowia było kompensowane przez nadludzkie poświęcenie pracowników, lekarzy, pielęgniarek i innych grup zawodowych. Ilekroć podnosili oni głos, domagając się zmian, używano „powołania”, słowa-klucza, które w Polsce ma pracownikom służby zdrowia zastąpić godziwe warunki pracy. Jest za mało lekarzy czy pielęgniarek i nie są w stanie wykonać wszystkich zadań, ale przecież mają powołanie i to ono powinno pomóc im podołać temu wszystkiemu. Tymczasem w najnowszym orzecznictwie to lekarze, a nie dyrektorzy szpitali, winni są organizacyjnych zaniedbań. Chcemy uczciwie wywiązywać się z naszych obowiązków i brać odpowiedzialność za naszą pracę, ale musimy mieć do tego warunki. Rozwiązanie „jeden lekarz – jeden etat” narzuca się samo.