Kraj

Andrzeja Dudy wojna ras

W Polsce dyskurs wojny ras streszcza się w twierdzeniu, że radziecka inwazja po wojnie zniszczyła „naturalne polskie elity”, polskiego Pana i zastąpiła go ukrywającym swoją „prawdziwą tożsamość” Żydem i Chamem z awansu. Taka narracja, w swojej czystej formie, pełna jest antysemickiej i klasowej pogardy. Jej echa słychać w wypowiedzi Andrzeja Dudy.

Wiele Polek i Polaków narzeka, że prezes Jarosław Kaczyński zdegradował prezydenta Andrzeja Dudę do roli bezwolnego, pozbawionego swojego zdania notariusza rządzącej partii. Od wybranego w bezpośrednich wyborach prezydenta można w końcu oczekiwać większej aktywności niż podpisywanie ustaw. Gdy jednak prezydent uaktywnia się i zabiera głos w taki sposób, jak zrobił to w niedawnym wywiadzie dla TVP Historia, to dochodzimy do wniosku, że lepiej już, by skupił się na podpisywaniu ustaw.

Wywiad dotyczyć miał polityki historycznej, na boku rozważań na jej temat padła w nim jednak następująca myśl:

„Miejmy tego świadomość, że dzisiaj dzieci i wnuki zdrajców Rzeczypospolitej, którzy tutaj walczyli o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską, zajmują wiele eksponowanych stanowisk w różnych miejscach, w biznesie, mediach […] Oni nigdy nie będą chcieli się zgodzić na to, żeby prawda o wyczynach ich ojców, dziadków i pradziadków zdominowała polską narrację historyczną, będą zawsze przeciwko temu walczyli.”

Polityka historyczna, czyli kto zabił Laurę Palmer?

Zdekomunizować do pradziadków

Myśl ta nie jest z jednej strony niczym nowym dla kogoś, kto śledzi prawicowe dyskursy. Ahistoryczny kult antykomunistycznego podziemia i jego walki od ponad dekady jest częścią polityki historycznej prawicy. Tak samo jak narracja objaśniająca to, co dzieje się we współczesnej Polsce, jako walkę „trzeciego pokolenia UB z trzecim pokoleniem AK”. Przy czym w metaforze tej „trzecim pokoleniem UB” może zostać każdy, kto nie podoba się samozwańczym spadkobiercom AK: więc nie tylko postkomunistyczna lewica, ale także środowiska demokratycznej opozycji, liberalne media, czy wywodzące się w przeważającej większości z solidarnościowego podziemia elity PO.

W ustach prezydenta słowa te jednak szokują. Prezydent powinien być tym urzędnikiem państwowym, który jest w stanie odsunąć się od kontrowersji historycznych i politycznych, reprezentując cały naród. Słowa Dudy robią coś wręcz przeciwnego: wykluczają z pełnych praw w narodowej wspólnocie wszystkim tych, których ojcowie, dziadkowie, a nawet pradziadkowie (czemu nie matki, babki i prababki?) mieli coś wspólnego z dawnym ustrojem – bo do tego sprowadzają się słowa o „zdrajcach Rzeczypospolitej, którzy walczyli tu o utrzymanie sowieckiej dominacji nad Polską”.

Słowa Dudy wykluczają z pełnych praw w narodowej wspólnocie wszystkim tych, których przodkowie mieli coś wspólnego z dawnym ustrojem.

Osoby takie powinny być chyba zdaniem Andrzeja Dudy wykluczone z pełnienia najwyższych funkcji publicznych – dlaczego inaczej prezydent podnosiłby kwestię tego, że ludzie o takich historiach rodzinnych pełnią dziś takie funkcje? Nie powinny też chyba – wnioskuję dalej z słów głowy państwa – zabierać swobodnie głosu w dyskusji o najnowszej, powojennej historii Polski. Ich pogląd na polskie powojnie skażony jest bowiem złym rodowodem i jako taki pozostaje napiętnowany, niegodny stawać do równoprawnego sporu o przeszłość.

Konstytucja, na której straży stać powinien prezydent, wyraźnie stanowi, że „nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym, lub gospodarczym” (Art. 32 punkt 2). Także z tego powodu, w jakim resorcie miał pradziadka w roku 1947. Prezydent nie pierwszy raz pokazuje więc, że literę konstytucji waży sobie lekko.

Ale jego słowa uderzają też w samą podstawę konstytucyjnego porządku demokracji liberalnej – w wizję jednostki, która cieszyć się może pełnią praw, dopóki z własnej woli, świadomie nie popełni czynów obłożonych sankcją tych praw utraty. Zamiast takiej fundamentalnej dla liberalnego porządku antropologii prezydent Andrzej Duda proponuje archaiczną plemienną moralność, gdzie winy pradziadków przechodzą na ich prawnuków (znów zapytam: a co z prababkami i prawnuczkami?). Raz popełniona „zdrada” zatruwa kolejne pokolenia i pozbawia ich praw publicznych. Żadna ofiara, cnota, decyzja nie może zmyć przenoszonej w krwi winy dziadów.

Słowa Dudy uderzają też w samą podstawę konstytucyjnego porządku demokracji liberalnej.

Kto jest potomkiem UB, decyduję ja

W czasach pierwszego PiS poseł Suski zachęcał „genetycznych patriotów” do zasilania szeregów partii: „jeśli masz dziadka w AK, daleko u nas zajdziesz” – przekonywał. Dziś prezydent mówi: „jeśli nie wylegitymujesz się antykomunistycznym rodowodem do czwartego pokolenia, to nie jesteś w pełni członkiem narodowej wspólnoty”.

Oczywiście na te słowa trzeba wziąć podwójną poprawkę. Po pierwsze, kierowane są one do najtwardszego elektoratu partii. Tylko ten bowiem ogląda przejętą przez ekipę Jacka Kurskiego TVP Historia. Po drugie, od zasady „trzeciego pokolenia UB” są liczne wyjątki.

Nie ma podręcznika zwalczania populizmu w weekend

Obóz pana prezydenta wielokrotnie wykazywał nadzwyczajną elastyczność w łączeniu najtwardszego werbalnego antykomunizmu z przyjmowaniem w swoje szeregi osób, które albo same robiły karierę w różnych oficjalnych obszarach PRL albo wywodziły się z takich rodzin. Sędzia Kryże, Jerzy Targalski, Krzysztof Czabański, Marcin Wolski, Stanisław Piotrowicz, to tylko niektóre osoby z obecnego szeroko pojętego obozu władzy, które bynajmniej nie mają niepokalanie czystych antykomunistycznych rodowodów.

Ta elastyczność sprawia, że słowa prezydenta Dudy zyskują wymiar szczególnie niesmacznej hipokryzji. I nie tylko hipokryzji. Jak zauważył Jerzy Sosnowski, w słowach prezydenta zawiera się niedwuznaczny moralny szantaż. „O tym, kto jest potomkiem UB, a kto AK ostatecznie decydujemy ja i mój obóz” – mówi między wierszami prezydent Duda. „Albo zapiszecie się do nas albo wyszukamy wam resortowych dziadków w drzewach genealogicznych” – brzmi dziś propozycja/groźba kierowana z obozu władzy do osób pragnących podejmować aktywność w sferze publicznej.

„O tym, kto jest potomkiem UB, a kto AK ostatecznie decydujemy ja i mój obóz” – mówi między wierszami prezydent Duda.

Cham, Żyd, Pan – wojna ras po polsku

W formule „trzeciego pokolenia UB walczącego z trzecim pokoleniem AK” pracuje pewna znana w historii konstrukcja. Coś, co Michel Foucault nazwał w swoich wykładach w College de France wydanych później pod tytułem Trzeba bronić społeczeństwa, dyskursem wojny ras. Dyskurs ten nie ma nic wspólnego z rasizmem w jego współczesnym rozumieniu. Foucault śladów tego dyskursu szukał przede wszystkim w publicystyce strony parlamentarnej z okresu rewolucji angielskiej XVII wieku, oraz w narracjach objaśniających Wielką Rewolucję Francuską.

W antyrojalistycznej propagandzie angielskiej czasów Stuartów wracała następująca narracja: Anglia przed najazdem normańskim pozostawała krajem wolnych ludzi, rządzonych wyłącznie przez prawa przez nich stanowione na parlamentarnych wiecach. Najazd normański przerywa tę idyllę, tworzy nowe, oparte na przemocy instytucje królewskiej, kościelnej i arystokratycznej władzy. Występując w parlamencie przeciw monarsze i popierającej go arystokracji, angielski lud odzyskuje swoje prawa, jakich przez stulecia odmawiali mu normańscy najeźdźcy, ich potomkowie.

Podobne figury towarzyszyły Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Wśród jej zwolenników pojawiała się narracja, iż jest ona odzyskaniem praw przez galijski lud, niegdyś ujarzmiony przez frankijskich najeźdźców. Reakcjoniści także interpretowali rewolucję w kategoriach rasowych – czasem już zupełnie nowoczesnych – przedstawiając ją jako bunt „niższej”, galijskiej rasy, przeciw„wyższej”, frankijskiej.

W Polsce ten dyskurs wojny ras funkcjonuje pod postacią historii o organicznej wspólnocie przedwojennej Polski, podbitej przez Sowietów po wojnie. Sowieci, by zabezpieczyć swoje panowanie, zniszczyli stare elity i osadzili nowe, mające gwarantować ich hegemonię w regionie. Te elity rządzą do dziś, transformacja tylko przekształciła zasadę ich władzy, w niczym jej nie zmieniając.

Dyskurs ten wpisuje się też w symboliczny trójkąt polskiej wyobraźni, którego wierzchołki stanowią figury Żyda, Chama i Pana. Radziecka inwazja po wojnie zniszczyła „naturalne polskie elity”, polskiego Pana i zastąpiła go ukrywającym swoją „prawdziwą tożsamość” Żydem i Chamem z awansu – nieprawego, bo przyniesionego na radzieckich bagnetach.

Taka narracja, w swojej czystej formie, pełna jest antysemickiej i klasowej pogardy, na jaką PiS politycznie nie może sobie pozwolić. Zwłaszcza – jako ludowa, plebejska partia – na tę drugą. Rzadko więc podnosi te wątki wprost, choć w wypowiedziach szeroko rozumianego medialno-intelektualnego zaplecza władzy wracają figury „prawdziwych, przedwojennych elit”, oraz „Żydokomuny”, jak i pełne pogardy uwagi o „tych z awansu”.

Elita w zderzeniu ze skałą

Narracja o poradzieckiej „wojnie ras” zasnuwa dyskusję o polskiej współczesności i historii mgłami obłudnych mitów, uniemożliwia prawdziwą demokratyczną debatę. Bardziej inteligentni prawicowcy będą bronić prezydenta Dudy, przyznając, że być może „upraszcza”, ale dotyka poważnych i realnych we współczesnej Polsce problemów: wsobnej reprodukcji elit, nierówności szans, zamknięcia najbardziej prestiżowych symbolicznie i finansowo profesji, braku społecznej mobilności.

Tak, zgodzę się, to są realne problemy Polski 2017 roku. Ale w ogóle nie wierzę obozowi władzy i jego aliantom, gdy je podnoszą. Bo wyraźnie przeszkadza im reprodukcja tych elit, które nie są u nich zapisane, ale już nie tych, które podpięły się pod Nowogrodzką. Bo symptomami reprodukcji elit są dziś też przecież minister Radziwiłł, Jerzy Targalski, czy profesorskie dziecko Andrzej Duda.

Symptomami reprodukcji elit są dziś też przecież minister Radziwiłł, Jerzy Targalski, czy profesorskie dziecko Andrzej Duda.

Gdyby PiS naprawdę chciał Polski, gdzie najbardziej prestiżowe pozycje otwarte są dla osób źle urodzonych nie gardłowałby przeciw „trzeciemu pokoleniu UB”, tylko zajął się nudną, żmudną pracą na rzecz faktycznego wyrównywania szans. Zadbałby o to, by edukacja przedszkolna obejmowała jak najmłodszych; by polscy uczniowie uczyli się w małych klasach, pod okiem przyzwoicie opłacanych nauczycielek i nauczycieli; by uczniowie mieli więcej godzin współczesnych języków, programowania, czy przedmiotów ścisłych niż religii. Skierowałby środki na rzecz uczestnictwa młodych ludzi w kulturze, ich obywatelskiej aktywizacji. Tak się buduje społeczną mobilność, nie przez mity o okupujących instytucje władzy „potomkach UB”.

Nie wierzę jednak, by PiS zdolny był wdrożyć jakiekolwiek rozwiązania zdolne faktycznie pracować na rzecz społeczeństwa bardziej równych szans. Zamiast tego pozbawionym szans na klasowy awans warstwom ludowym serwować będzie klechdy o wyklętych, jednocześnie waląc na lewo i prawo pałką „trzeciego pokolenia UB”, by przetrzeć „swoim elitom” szlak w walce o kluczowe – symboliczne i materialne – zasoby kraju.

Walki konkurujących ze sobą elit są czymś w demokracji normalnym. Ale elita, która ma tak głęboko zafałszowany obraz samej, że przynosi opowieść o „trzecim pokoleniu” AK, nie może prowadzić racjonalnej polityki i musi boleśnie zderzyć się ze skałą rzeczywistości – za co rachunek zapłaci nie tylko ona sama, ale my wszyscy.

Broniarz: Los reformy edukacji będzie przesądzony dopiero 1 września 2017

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij