Lewica oferuje wyborcom odpowiedź na socjal PiS-owski z jednej strony i prawicową wojnę kulturową z drugiej.
Ogłoszony w sobotę program Lewicy to nowa jakość w skali co najmniej dekady. Oto formacja, która walczy o dwucyfrowy wynik i będzie niezbędna do ewentualnej zmiany władzy po wyborach, oferuje wyborcom odpowiedź na socjal PiS-owski z jednej i prawicową wojnę kulturową z drugiej strony. A w sprawie przywrócenia praworządności ściga się z KO na zdecydowanie i radykalizm. Zarzut o księżycowy charakter obietnic padnie z pewnością, bo i koszty propozycji faktycznie są ogromne. Brakuje też jakiegoś hasła-retorycznej bomby atomowej, o której zmuszona byłaby mówić cała Polska – jak o JOW-ach Kukiza czy PiS-owskim „500 plus”.
czytaj także
Najważniejsze jednak, że diagnoza, z której ten program logicznie wynika, uderza w najczulsze punkty obozu władzy. Piętnuje rozkład oświaty, opieki i ochrony zdrowia oraz oferuje alternatywny model państwa-dostawcy usług publicznych. Konstytucji z kolei nie traktuje wybiórczo, jako cepa do bicia po głowie kupionej za 500 złotych hołoty, lecz jako fundament ustroju – liberalnego politycznie i socjaldemokratycznego gospodarczo.
Odsiecz w starciu cywilizacji
Opodatkowanie Kościoła, wyprowadzenie religii ze szkół do sal katechetycznych, likwidacja Funduszu Kościelnego, aborcja na życzenie do 12. tygodnia ciąży i bezpłatna antykoncepcja (w tym „pigułka po”), zniesienie klauzul sumienia, związki partnerskie także dla par jednopłciowych, edukacja równościowa i seksualna w szkołach, a nawet nauczanie dzieci i młodzieży kompetencji informacyjnych w szkole napotka oczywiście zarzuty „ideologicznej indoktrynacji”, „rozniecania wojny kulturowej”, „dzielenia Polaków”.
Tyle że, po pierwsze, dla elektoratu lewicy te sprawy są raczej łączące niż dzielące – znane mi badania wskazują, że w każdym z tych tematów głosujący na SLD, Wiosnę i Lewicę Razem są (choć w różnej skali) bardziej postępowi niż reszta społeczeństwa. Po drugie, rozpad projektu „wielkiej koalicji” i opowieści o polaryzacji sprawiają, że mogą wreszcie dojść do głosu poglądy dotychczas niereprezentowane – nie trzeba już wrażliwości wyborców Marceliny Zawiszy czy Joanny Senyszyn negocjować z dylematami sumienia zwolenników Kazimierza M. Ujazdowskiego. Po trzecie, edukacja oparta na nauce to standard europejskiej cywilizacji, kropka. A po czwarte, wojna kulturowa od dawna się toczy. Gdyby abp Jędraszewski miał do siebie dystans i polot Warrena Buffetta, mógłby sparafrazować słowa miliardera: „Owszem, trwa wojna kulturowa. I moja kultura wygrywa”. A lewica mogłaby zaripostować, że kto wygrywa, to się jeszcze okaże, ale z pewnością to wy ją wypowiedzieliście.
Może jeszcze ciekawiej – i trudniej – niż tradycyjna wojna postępu z reakcją zapowiada się jednak starcie z tymi, którym postulaty Lewicy naruszają interesy ekonomiczne. Albo inaczej: gdzie interesy gospodarcze z ideologią mieszać się będą w sposób najbardziej powikłany. Bo obrona praw zwierząt futerkowych to przecież atak na niewielkie, lecz wpływowe lobby jednego z brudniejszych biznesów w Polsce. Bo zasada pierwszeństwa pieszych w ruchu drogowym to nie tylko zamach na sarmacką wolność kierowców i Świętą Przepustowość, ale i wstęp do głębokiej reorganizacji ruchu miejskiego czy chociażby reguł ubezpieczeń OC. Bo wygaszenie roszczeń reprywatyzacyjnych oburzy nie tylko paru konserwatystów i niezbyt konsekwentnych liberałów, ale przede wszystkim ściągnie na lewą stronę gromy ze strony różnych stowarzyszeń „dekretowców”, kancelarii prawnych i jeszcze paru ambasad. Bo pomysł utworzenia państwowego dewelopera i budowy dostępnych dla niższej klasy średniej mieszkań „po kosztach” to nie tyle nawet kłopot wizerunkowy (państwo ma budować mieszkania? jak za Gierka?), ile casus belli dla potężnych interesów bankowych i deweloperskich. Wreszcie pomysł odpartyjnienia spółek skarbu państwa jest niezwykle nośny wizerunkowo, tak słuszny, że wszyscy się z nim zgadzają – i zupełnie księżycowy do praktycznej realizacji, kiedy to się okazuje, że przecież partie posiadają w swych szeregach multum świetnych fachowców.
Gdula: Polaryzacja polityczna w Polsce skończyła się na wyborach europejskich
czytaj także
Ale to nie wszystko, bo jest przecież poziom mikro, czyli tzw. podstawowej komórki społecznej. Egzekucja zaległych alimentów przez państwo w miejsce roszczeń cywilnych nazwana zostanie totalitarną ingerencją w życie prywatne, ale przede wszystkim zagrozi samopoczuciu i portfelom setek tysięcy niepłacących na wychowanie dzieci. Na podobnej zasadzie, jak pełnopłatny i obowiązkowy (!) trzymiesięczny urlop dla obojga rodziców – dla prawicy „wykwit lewackiej ideologii”, który co bardziej patriarchalnych ojców (i matki) przymusi do zmiany przyzwyczajeń.
Te wszystkie przykłady wskazują, że program Lewicy jest wyjątkowo wprost konfrontacyjny. Czy to źle? Gdyby ktoś potraktował go serio w przyszłym parlamencie, trudno będzie liczyć choćby na neutralność mediów centrowych i liberalnych. A jednak mam wrażenie, że zerwanie z „ogólną słusznością” to dla słabszego skrzydła opozycji jedyna szansa na wyrazistość, odróżnienie się od KO i uwiarygodnienie przed większą grupą wyborców. Poza tym część z tych postulatów – o ile w ogóle „zagrzeją” wśród szerszej publiczności – mogłaby poodbijać trochę wyborców z nieoczywistych stron i zmienić agendę sporu na bardziej racjonalną. A głośne wypowiedzenie tematów: czyje jest miasto, kogo stać na mieszkanie, jaki biznes krajowy chcemy wspierać i czyje krzywdy są ważniejsze, lewicy może tylko pomóc.
Mierz podatki na wydatki (ale po wyborach)
Choć kolejność wystąpień na sobotniej konwencji na to nie wskazywała, program Lewicy jest przede wszystkim socjalno-gospodarczy (w tej kolejności). Co się w nim mieści? Bezpłatne miejsce w żłobku dla każdego dziecka i przedszkolu (o nianiach ani słowa, bo to jednak socjaldemokracja, a nie socjalna chadecja). Gwarantowana emerytura minimalna w wysokości 1600 złotych – na szczęście po fali krytyki (także lewicowych) ekspertów przestano ją nazywać „obywatelską”, co zakładałoby finansowanie wyłącznie z podatków. Do tego emerytura wdowia. Dalej, wsparcie na poziomie co najmniej 2000 zł dla osób zależnych od opieki i szereg mechanizmów wsparcia, od urlopów wytchnieniowych dla opiekunów, przez asystentów oraz instytucje wspomagające samodzielne funkcjonowanie, aż po zniesienie – haniebnego, moim zdaniem – zakazu aktywności zawodowej dla opiekunów pobierających świadczenia.
czytaj także
Pełne wynagrodzenie lub zasiłek za okres chorowania to wyraz filozofii, w której pracownik nie jest domyślnie oszustem i symulantem – filozofii słusznej. Jak mawiał jednak klasyk, zaufanie jest dobre, kontrola jest lepsza, a my dodajmy, że zwłaszcza w obszarze wydatków publicznych. Czeka nas zatem zwiększony koszt dla ZUS i dla pracodawcy, ale również wzmocnienie kontroli nad chorującymi. Coś za coś. No i leki na receptę po 5 złotych, dla niektórych chorujących bezpłatne – to też pomysł godny i sprawiedliwy, słuszny i zbawienny, tylko – znów – wymagałby zaostrzenia kontroli handlu i wywozu leków z kraju. I układów Ministerstwa Zdrowia z korporacjami farmaceutycznymi zawieranych z pozycji brutalnej siły.
Prawa pracownicze (w tym urlopowe, zdrowotne, płacowe) gwarantowane konstytucyjnie – niezależnie od formy zatrudnienia – brzmią świetnie. Tylko, abstrahując od kwestii technicznych (jak wyliczyć czas pracy nad dziełem, niezbędny do wyznaczenia stawki minimalnej), paść musi pytanie, kto za to zapłaci. Państwo z podatków nas wszystkich czy ubezpieczyciel ze składek od każdej umowy – a wtedy, w jakich proporcjach od pracownika i pracodawcy? Oraz: czy to się pracownikom faktycznie opłaci?
Wreszcie, upowszechnienie ubezpieczeń dla rolników w miejsce systemu zapomóg i odszkodowań to kierunek słuszny, acz mam wątpliwości w kwestii opłacania dodatkowych składek przez państwo. Współcześni rolnicy realnie produkujący żywność to przedsiębiorcy rolni, a nie sieroty po Balcerowiczu, więc przynajmniej częściowa ich partycypacja w koszcie ubezpieczenia byłaby czymś naturalnym.
Inwestuj społecznie
Rozwiązania z kategorii „inwestycji społecznych” to kolejny wielki temat. I tak, wspomniane już mieszkania (milion w dekadę) na gruntach skarbu państwa, z opcją wynajmu po kosztach lub zakupu z niewysokim oprocentowaniem to pomysł, który stawia problem mieszkaniowy z głowy na nogi. Zmienia temat sporu z „losu frankowiczów”, a więc niekoniecznie najbardziej poszkodowanej grupy społecznej, na kwestię, czy możliwe są inne ścieżki dojścia do bezpiecznego M niż komercyjny kredyt hipoteczny. Zastanawia tylko brak w programie odniesienia do istniejących mechanizmów – jak TBS-y, nieźle pomyślane, ale realizowane na zdecydowanie zbyt małą skalę. Zwłaszcza lewica powinna myśleć o rozwiązaniach innych niż własnościowe, nawet jeśli z pragnieniem Polaków, by posiadać „coś swojego”, trzeba się w jakimś stopniu pogodzić.
Modernizacja i przywrócenie transportu publicznego między małymi miejscowościami a miastami średnimi – autobusów i kolei, to oczywistość, tyle że wymagająca konkretów. I poważnej refleksji nad tym, czy megatrend wyludniania się miast małych i średnich należy zatrzymywać czy raczej się do niego adaptować. A kształt sieci transportu publicznego powinien zależeć właśnie od decyzji w tej sprawie.
Ochrona zdrowia i oświata to w pewnym sensie tematy rytualne i oczywiste. Czy Lewica ma w nich coś konkretnego do powiedzenia? Słuszny wydaje się kierunek priorytetów: onkologia, geriatria i psychiatria, nie tylko ze względu na PR tych dziedzin w ostatnich latach, ale też realne potrzeby społeczne. Kolejki do specjalistów (Lewica obiecuje skrócenie ich do miesiąca w ciągu jednej kadencji) to też niewątpliwie wąskie gardło naszego systemu. Tylko z liczbami trzeba bardzo uważać – lekarzy potrzeba nam dużo więcej, ale 50 tysięcy nowych w kilka lat to raczej mało poważna obietnica. Wzrost przyjęć na studia medyczne łatwiej zadekretować, niż przeprowadzić (kształcenie lekarzy wymaga nie tylko drogich miejsc na uczelniach, ale i praktyk w szpitalach), ograniczenie wyjazdów absolwentów za granicę wymagałoby dość drastycznych posunięć (nakazy pracy lub zwrot kosztów nauki), a nostryfikacja dyplomów zagranicznych to raczej sprawa unijna niż polska.
A szkoła? Na projekt wychowawczy lewica ma pomysł – wie, czego chce uczyć i po co. Autorzy programu założyli jednak, że idei wielkich reform po minister Zalewskiej wyborca może nie zdzierżyć. Dlatego w zapowiedziach są treści programowe (słusznie!) i ogólniki o cyfryzacji. O samych nauczycielach mało – choć na konwencji zapowiedziano, że Karta Nauczyciela musi zostać zachowana. Łapią się tylko na ogólne podwyżki dla budżetówki – zapowiedź 3500 brutto i likwidacji śmieciówek jako minimum dla wszystkich pracowników zatrudnionych przez państwo to jeden z bardziej uniwersalnych i nośnych postulatów na te wybory. Trochę tego jednak mało, biorąc pod uwagę, że nauczyciele to bodaj najliczniejsza uzwiązkowiona grupa zawodowa – naturalny beneficjent tej wizji i nośnik poglądów lewicy na państwo usług publicznych.
Wiele z tych wszystkich wydatków ma charakter długofalowej inwestycji. Wykształceni obywatele to nie tylko lepsza demokracja, ale też kapitał ludzki niezbędny do gospodarki innej niż ta oparta na wyzysku pracy i rabunku natury. Dobrze leczeni i zaopiekowani seniorzy czy bardziej samodzielne osoby z niepełnosprawnościami to wielki zasób dla rynku pracy, ale także dla lokalnych społeczności – i mniejsze koszty, mówiąc kolokwialnie, w innych resortach. Włączone komunikacyjnie miejscowości to mniej sfrustrowanych „ludzi zbędnych”, a więcej potencjalnych pracowników i uczących się, a do tego bardziej racjonalna kosztowo sieć osadnicza. Dostępne mieszkania to większa mobilność i uwolnienie części oszczędności na inne cele niż hipoteka. I tak dalej, i tym podobne.
A jednak nie przypadkiem Adrian Zandberg mówił na konwencji o potrzebie „kopa” dla gospodarki, czyli impulsu rozwojowego, który te wszystkie cuda pozwoli sfinansować. Co – poza lepszą oświatą i włączeniem ludzi na rynek pracy – byłoby motorem dla lepszej gospodarki w wizji Lewicy?
Motory i hamulce
Tutaj niestety szczegółów dostajemy najmniej. A jeśli już, to raczej te „socjalne”. Bo taka np. płaca minimalna skorelowana ze średnią to dobry kierunek, nawet jeśli konkretne stawki (2700 brutto od zaraz) są raczej dyskusyjne. Historia gospodarki przemysłowej pokazuje, że podwyższenie kosztów pracy ludzkiej może sprzyjać innowacyjności przedsiębiorstw i np. automatyzacji (a robotów akurat ci u nas niedostatek). Tylko czy nasi przedsiębiorcy zabiorą się za innowacje (zwłaszcza że rynki eksportowe na świecie coraz bardzie niepewne), skoro wielu z nich raczej ogranicza dziś inwestycje?
Druga rzecz to zniesienie ryczałtowego ZUS-u. Właściciele drobnych biznesów się ucieszą (bo składka „proporcjonalna” często będzie mniejsza niż dziś), zwłaszcza że emeryturę mają mieć zagwarantowaną na godnym poziomie (pamiętajmy, 1600 złotych!). Tylko że zachęty do fikcyjnego samozatrudnienia będą jeszcze większe – i nawet wzmocniona Państwowa Inspekcja Pracy może nie pomóc. No, chyba że damy jej (czy tego już aby nie było?) jeszcze większe narzędzia kontroli… Warto dodać, że lukę między mniejszymi składkami a wyższymi emeryturami trzeba będzie pokryć skądinąd. Krótko mówiąc: program Lewicy i tak jest bardzo hojny, nie warto się ścigać z PSL i Kukizem na proprzedsiębiorczy populizm.
Dobrowolny ZUS to oferta: bieduj na starość zamiast już dziś
czytaj także
Państwowe gwarancje dla projektów innowacyjnych (np. na technologie OZE), pomagających osobom zależnym w życiu codziennym to znów dobry kierunek, acz wymaga bardzo pogłębionej pracy koncepcyjnej. A sformułowanie o „wdrażaniu nowatorskich rozwiązań bez zbędnych procedur” trąci nieco liberalnym banałem – może lepiej sięgnąć po doświadczenia państw, które zlecają raczej opracowanie potrzebnych im technologii i w ten sposób napędzają rozwój?
Podobnie zapowiedzi „2 procent PKB” na badania i rozwój, większej stabilności finansowania uczelni czy wspierania powiązań uczelni z biznesem, samorządami i organizacjami pozarządowymi wydają się „ogólnie słuszne”, ale już w zestawieniu ze „wzmocnieniem pozycji uczelni regionalnych” wskazują na potencjalne napięcia. Oto bowiem funkcje społeczne i gospodarcze uczelni mniejszych (miejsca pracy, animacja życia publicznego) nie zawsze zbiegają się z celami rozwoju aplikowalnych technologii – a ilość środków będzie z konieczności ograniczona.
Z wszystkich pomysłów stricte rozwojowych najbardziej chyba konkretnie i przekonująco brzmią te o wsparciu dla OZE, a właściwie dla „czystej energii”. W żargonie części ekologów znaczy to tyle, co OZE plus atom – Lewica wyraźnie zostawia tu sobie furtkę na przyszłość. Zapowiedź zmiany miksu (ponad połowa energii z czystych źródeł do 2035 roku) poprzez inwestycje publiczne i wspieranie prosumpcji małych firm i gospodarstw domowych, w połączeniu z zakazem importu węgla, a także wymiana 2 mln pieców węglowych na bezemisyjne stwarzają horyzont włączenia także środków prywatnych w polski „zwrot energetyczny”, jak również wzmocnienie pozycji samorządów i lokalnych społeczności względem wielkich koncernów.
To wszystko jednak za mało. Problemy koniunkturalne (brak zatrudnienia) polskiej gospodarki ustępują strukturalnym – trzeba znaleźć nowe silniki, które napędzą rozwój w czasach zmiany klimatycznej, wielkich wędrówek ludów i zmiany technologicznej. Spójnego planu, jak to zrobić, nie ma dziś nikt – i to Lewica musi to zadanie wypełnić. Jej program sygnalizuje kilka kierunków, ale bez silnego i skutecznego skrzydła „podażowego” wszystkie jej wizje opiekuńczości pozostaną na papierze.
Za co to wszystko?
Znam ciekawe teorie głoszące, że inwestycje finansują się same albo że państwo może drukować pieniądz w znacznej ilości. Ale Polska jest, na razie przynajmniej, w Unii Europejskiej, więc zastosowanie tu np. Nowoczesnej Teorii Pieniądza jest czystą abstrakcją, to raz. Dwa, inwestycje, owszem, przynoszą dochód, ale musimy pamiętać, że w Polsce brakuje i będzie brakować jeszcze więcej pracowników. Potrzebna zatem będzie aktywna polityka państwa skłaniająca do jednych inwestycji (np. w OZE) i zniechęcająca do innych. Ambitna polityka imigracyjna, bo bez niej nawał inwestycji w połączeniu z rosnącą konsumpcją spowoduje impuls inflacyjny. A także nowe podatki, które sfinansują w krótkiej perspektywie to, co może nam się opłacić i przynieść zwrot w długiej – jak szkoła, transport czy lepszy system ochrony zdrowia.
Tak: trzeba będzie podnieść podatki – najlepiej majątkowe, bo trudniej od nich uciec i dotykają tych, którzy mają najwięcej. Progresja tych dochodowych też się przyda, ale z tego kokosów nie będzie. Chyba że Państwowa Inspekcja Pracy naprawdę przyciśnie fikcyjnych „przedsiębiorców” świadczących komuś pracę. Składki na ubezpieczenie zdrowotne zapewne też będą za małe, więc do zdrowia trzeba będzie dołożyć. Tak czy inaczej z naszych kieszeni, choć lepiej na publiczną ochronę zdrowia dla wszystkich niż usługi prywatne dla wybranych – a przynajmniej tak powinna twierdzić Lewica.
Tak: trzeba będzie podnieść podatki – najlepiej majątkowe, bo trudniej od nich uciec i dotykają tych, którzy mają najwięcej.
Nie musi przed wyborami zapowiadać, komu zabierze (żadna reguła etyczna nie zmusza nas do samobójstwa w imię konsekwencji logicznej), chwała jej za to, że nie zapowiada obniżek przy zwiększonych wydatkach. Choć, powtórzmy, ten niższy ZUS naprawdę Lewica powinna sobie darować, tak dla przyzwoitości.
Program Lewicy ma czytelnych beneficjentów ekonomicznych: przede wszystkim sferę budżetową, pracowników etatowych, seniorów, młode rodziny-jeszcze-długo-nie-na-swoim, postępową część młodego pokolenia. I dobrze, bo Lewica nie jest od podobania się wszystkim. Jeśli te postulaty dobrze opowiedzieć, można zupełnie uczciwie wskazać beneficjentów kolejnych: przemysł środków transportu publicznego, producentów technologii OZE (farmy wiatrowe!), wykwalifikowane kadry naukowe i gospodarcze, osoby z niepełnosprawnościami i ich opiekunów. Ale także – mieszkańców okolic, gdzie rozmaici „lokalni przedsiębiorcy” instalują zatruwające ludziom życie i środowisko fermy hodowlane. Aż się prosi, by np. kwestię ochrony zwierząt połączyć z krytyką tzw. lex inwestor, czyli PiS-owskiej ustawy ograniczającej wpływ mieszkańców na lokalizację uciążliwego przemysłu.
Nietrudno, rzecz jasna, zdezawuować te rozwiązania – najlepiej hasłem „skąd weźmiecie na to pieniądze”, względnie „i tak wam PO na to nie pozwoli”. Ale nie da się już zanegować pytań, na które program Lewicy lepiej lub gorzej, mniej lub bardziej wiarygodnie – odpowiada. Jeśli kampania wyborcza rozegra się na takim boisku, jesienny wynik może nas wszystkich zaskoczyć.
A jeśli jeszcze do rozbudowanego skrzydła socjalnego eksperci Lewicy dopracują adekwatną wizję jakiegoś Ambitnego Rozwoju – to może ktoś coś kiedyś z tego naprawdę zrealizuje.