Kraj

Kaczyński – Al Capone polskiej prawicy

Polityczna droga PiS prowadzi od krytyki transformacji do wspólnoty występku.

Gdy w 2007 Jarosław Kaczyński żegnał się z rządzeniem, zakładał pewnie, że to tylko na chwilę. O powrót do władzy walczyć musiał jednak kolejne 8 lat. W tym czasie polska polityka głęboko się zmieniła. Zmienił się także PiS i częściowo tylko jest to skutek katastrofy smoleńskiej. Póki partia była w opozycji można było sądzić, że mamy do czynienia z dawną prawicą wyrosłą z krytyki transformacji. Dziś widać, że powstał nowy twór, który jest karykaturą dawnego projektu

To, co sprawiało, że prawica zachowywała kilkanaście lat temu swoją atrakcyjność, był jej sprzeciw wobec kierunku transformacji. W prawicowej narracji łączyła się niechęć wobec elit, które wywodzić się miały z poprzedniego reżimu (lustracja!, dekomunizacja!) z krytyką rozwarstwienia, bezrobocia i ubóstwa. Niekoniecznie kupować trzeba opowieść opierającą się na wątpliwym założeniu, że gdyby kapitalizm budowali „nasi” to zniknęłyby wszystkie problemy, ale nie można odmówić mu pewnej etycznej siły – stawania po stronie pokrzywdzonych, niezgody na płynięcie z prądem i odwagi związanej z krytyką mainstreamowych oczywistości. Narracja ta była tym atrakcyjniejsza im mniej było lewicowej krytyki transformacji (były to straszne i lewicowe tylko z nazwy rządy Millera i Belki), a sytuacja gospodarcza pogarszała się.

Prawica obiecywała wtedy wzmocnienie państwa, które z jednej strony ukróci korupcję, a z drugiej weźmie na siebie walkę z wykluczeniem i ubóstwem. Państwo miało stać się silne, żeby przeciwstawić się uprzywilejowanym grupom interesu i sprawne, żeby pomagać ludziom pokrzywdzonym.

Głęboka zmiana, którą zapowiadano przez wprowadzenie IV RP polegać miała na zwiększeniu zobowiązań wspólnoty wobec jednostek i przywracaniu godności wykluczonym. Prawica była pryncypialna i poważna.

Głęboka zmiana, którą zapowiadano przez wprowadzenie IV RP polegać miała na zwiększeniu zobowiązań wspólnoty wobec jednostek i przywracaniu godności wykluczonym. Prawica była pryncypialna i poważna. Pływało to oczywiście w sosie narodu, polityki historycznej i wartości katolickich, co sprawiało, że dla wielu osób na lewicy (w tym dla mnie) od początku było niestrawne i podejrzane. Była to jednak pewna narracja, która mobilizowała elektorat, stanowiła uprawomocnienie dla działań polityków i ewentualne narzędzie ich krytyki. Na przykład, gdy PiS obniżał lub likwidował podatki można się było odwołać do jego własnej narracji o osłabianiu państwa i konieczności walki z nierównościami społecznymi, żeby rządzący nie czuli się swobodni we wciskaniu kitu o budowaniu polski socjalnej.

Ważnym elementem decydującym o politycznej dynamice sprzed 10 lat było to, że narracja pisowska miała mniejszą prawomocność. Sprawiało to, że prawicowy obóz czuł, że nie reprezentuje społecznej całości nawet, jeśli głosił co innego. W związku z tym nie można było otwierać walki na wszystkich frontach, a pewne oczywistości trzeba było akceptować, żeby nie wypaść poza bandę racjonalności. Z tego właśnie powodu po 10 latach niektóre wypowiedzi polityków PiS i ludzi związanych z tym obozem na przykład w kwestii aborcji lub Trybunału Konstytucyjnego wydają się być dziś głosem rozsądku.

Zrozumienie, czym stał się dziś PiS, wymaga uwzględnienia przebudowy architektury komunikacji publicznej i zmian w uprawianiu polityki, które nastąpiły w czasach rządów Platformy Obywatelskiej. To, że Donald Tusk po pierwszych próbach budowania narracji politycznej wokół toposu polityki miłości porzucił konstruowanie opowieści uprawomocniającej swoje rządy, nie było przypadkiem. Wyczuł on, że w nowych warunkach siła polityczna w większej mierze zależeć będzie od umiejętności lidera i sprawnego reagowania na „wydarzenia” niż od przekonującej historii odpowiadającej na pytania: kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. W przestrzeni komunikacji, w której głównym medium nie jest już prasa a Internet, mainstream rozmywa się. Marginalne niegdyś dyskursy zdobywają dla siebie coraz większą przestrzeń, ale nie są w stanie zhegemonizować sfery publicznej. Hegemonem jest polityczny lider, któremu uda się przekonać wyborców o swojej autentyczności i sprawności w radzeniu sobie z „wydarzeniami”, czyli kryzysowymi momentami w życiu zbiorowym, kiedy oczekuje się od władzy zarówno technicznej sprawności w rozwiązywaniu problemów jak i przeżywania emocji i odniesienia do etyki. W tej sytuacji spada rola struktur partyjnych i w ogóle wszystkich aktorów dokonujących zapośredniczeń np. dziennikarzy czy intelektualistów. Zyskują natomiast ruchy społeczne, które także wykorzystują „kapitał autentyczności” i nie są ograniczone tak jak kiedyś przez kanały komunikacji kontrolowane przez elity symboliczne.

PiS wygrał ostatnie wybory nie dlatego, że jak 10 lat temu odwołał się do narracji łączącej poczucie niesprawiedliwości z wyznaczeniem nowych horyzontów działania i skutecznie wykorzystał społeczny gniew o podłożu ekonomicznym. O zwycięstwie zdecydowały przyczyny istotne z punktu widzenia nowych warunków uprawiania polityki.

Na pierwszym miejscu listy umieściłbym odejście Tuska, który był niezwykle sprawnym liderem łączącym refleks i wyczucie społecznych emocji z pewną skłonnością do ryzyka. Pustki po nim nie byli w stanie zapełnić Kopacz i Komorowski. Bronisław Komorowski zachowywał się tak, jakby bycie prezydentem należało mu się z urodzenia. Ewa Kopacz działała tak, jakby chciała zadowolić wszystkich, żeby tylko utrzymać się na stanowisku. To połączenie na wyborczy rok 2015 okazało się dla PO zabójcze.

PiS wystawił w wyborach nowych polityków pokazując, że nie tylko mówi o zmianie, ale dokonuje jej w swoich szeregach. Rozbudził w ten sposób także nadzieję na wyjście z konfliktu, który toczył się w Polsce przez 8 lat między Tuskiem a Kaczyńskim. Co znamienne wyborczy przekaz Dudy i Szydło odległy był od tematów „twardopisowskich”, przede wszystkim od Smoleńska. Głównymi hasłami wyborczymi była dobra zmiana, uwolnienie energii Polaków i stwierdzenia, że Polskę stać na więcej. Duda i Szydło przekonywali w zasadzie, że są w stanie być lepszą Platformą Obywatelską.

Ta strategia miała swoje uzasadnienie także w tym, że sytuacja gospodarcza nie wywoływała silnej społecznej frustracji, a raczej wzmacniała aspiracje. Spadek bezrobocia, wzrost PKB, podnoszenie się płac realnych (50% przez ostatnie 10 lat) sprawiały, że u większości nad skłonnością do rozliczeń górę brało przekonanie, że można oczekiwać więcej. Program 500+ świetnie spotkał się z tymi odczuciami, bo nie jest zapomogą socjalną, ale rozwiązaniem uniwersalnym, stosowanym przez kraje rozwinięte, do których Polska zbliża się coraz bardziej. W 2005 PKB na głowę w Polsce według siły nabywczej stanowił 46% PKB francuskiego i 50% hiszpańskiego dziś odpowiednio jest to 64% i 77%. Obecnie więcej dzieli Bułgarię od Polski niż Polskę od Hiszpanii. W tym kontekście umieszczać trzeba nośność dyskursu o „dziadowskim” państwie. Nie funkcjonuje ono dużo gorzej niż 10 lat temu, ale są wobec niego dużo większe oczekiwania.

Na końcu listy umieściłbym „wydarzenie”, które zdefiniowało kształt wyborów parlamentarnych. Był to kryzys uchodźczy. Jarosław Kaczyński wykorzystał go w pełni, artykułując i wzmacniając lęki związane z napływem do Europy ofiar wojny z Bliskiego Wschodu i imigrantów. Kopacz z kolei starała się utrzymać równowagę między wsłuchiwaniem się w strach wyborców i byciem lojalnym partnerem UE. 50% wyborców współczujących i gotowych na przyjęcie uchodźców zostało bez swojej reprezentacji. Nic dziwnego, że wielu z nich machnęło na PO ręką i przeszło do Nowoczesnej lub do Razem.

Działania PiS-u po wyborach także trzeba odczytywać w kontekście nowych warunków politycznych. Być może istnieje jakiś plan w głowie prezesa Kaczyńskiego, ale z pewnością, podobnie jak podczas wyborów, nie istnieje narracja, która mobilizuje elektorat i stanowi uprawomocnienie dla działań rządzących. Jednocześnie dość oczywiste jest, że rządy PiS-u nie są rządami ciepłej wody w kranie. Kaczyński chce mieć bowiem ekwiwalent narracji, który zabezpieczy jego władzę i popularność PiS-u uniezależniając się maksymalnie od „wydarzeń” będących wyzwaniem dla rządzących.

Jako ekwiwalent dla narracji Kaczyński stosuje współudział. Więź nie jest zbudowana ani na zaangażowaniu w projekt, ani na odnawianym co jakiś czas poczuciu wspólnoty wartości.

Kaczyński wiąże partię i swoich wyborców przez wspólne łamanie norm i przekraczanie zasad.

Jako ekwiwalent dla narracji Kaczyński stosuje współudział. Więź nie jest zbudowana ani na zaangażowaniu w projekt, ani na odnawianym co jakiś czas poczuciu wspólnoty wartości. Kaczyński wiąże partię i swoich wyborców przez wspólne łamanie norm i przekraczanie zasad. Modelowym przykładem więzi zbudowanej na współudziale jest wmanewrowanie Andrzeja Dudy w złamanie konstytucji przez uniewinnienie Mariusza Kamińskiego przed wyrokiem sądu i nieprzyjęcie zaprzysiężenia od wybranych zgodnie z prawem sędziów TK. Prezydent stał się w ten sposób politycznym niewolnikiem prezesa skazanym na lojalność jako jedyną drogę, która pozwala uniknąć odpowiedzialności za swoje czyny. Podobnie prezes postępuje z Beatą Szydło i całą partią, która żyruje kolejne kroki podważające niezależność instytucji demokratycznych. Po tych działaniach można być już tylko razem albo pójść w totalną rozsypkę.

Nie pozostaje to jednak bez konsekwencji, jeśli idzie o sposób udziału partii w debacie publicznej. Z jednej strony posunięcia PiS-u uzasadniane są przez jego członków jako uprawnienie wynikające ze zdobycia większości parlamentarnej. Znana sprzed dziesięciu lat obietnica wymiany skorumpowanych elit na elitę wrażliwą na krzywdę i rewindykującą przestrzeganie reguł (silne państwo, rządy prawa, walka z korupcją) ustąpiła językowi siły. PiS mówi: mamy władzę i możemy robić wszystko, co nam się podoba. Z drugiej strony w wypowiedziach ludzi Prawa i Sprawiedliwości bardzo często pojawia się zapewnienie, że w ich działaniach nie ma nic wyjątkowego. Powtarzają, że są partią demokratyczną, szanującą reguły, otwartą na pluralizm i kompromis. Dawniej istniało napięcie między mniejszościową narracją a mainstreamem, co wymagało negocjacji sensu podejmowanych działań. Dziś mamy tylko recytację akceptowalnych formuł. Stwarza to dojmujące poczucie niedorzeczności PiS-u, który brutalnie łamie ustalone reguły, żeby za chwilę udawać, ze nic się nie stało. Tej niedorzeczności PiS-u nikt nie uchwycił chyba lepiej niż Kinga Dunin zastanawiająca się czy ludzie tej partii przeszliby test Turinga.

Ze swoim elektoratem Jarosław Kaczyński stara się zrobić to samo, co z członkami swojej partii, czyli zbudować więź na współudziale w podważaniu autonomii kolejnych instytucji życia społecznego i łamaniu demokratycznych reguł. Spoglądając w sondaże można nabrać przekonania, że nawet mu się to udaje, bo poparcie dla jego ugrupowania nie spada poniżej 30%. Z pewnością może liczyć na wiernych wyznawców, którzy trwali z nim przez 8 długich lat, zżymając się na rządy „zdrajców z PO”, i teraz zaakceptują chyba wszystko, co można przedstawić jako odzyskiwanie Polski. Ich łatwo jest wciągnąć w antydemokratyczną spiralę, ale nie wszyscy głosujący na PiS są twardymi wyznawcami Kaczyńskiego. Gdyby tak było, to on stałby się twarzą jesiennej kampanii, a ich hasłem nie byłaby „dobra zmiana” tylko „Smoleńsk – pomścimy”.

Najciekawsze jest więc, co dzieje się teraz z umiarkowanym elektoratem, który głosował na Dudę i Szydło.

Otóż odczuwa on dysonans poznawczy. Chciał wyższych standardów, lepszych elit, sprawniejszego państwa, a dostał łamanie norm, wątpliwe nominacje i zawłaszczanie państwa. Albo trzeba się przyznać do błędu, albo nie zauważać, że dzieje się coś złego. Nie lubimy przyznawać się do błędów, więc, zwłaszcza na krótką metę, zwycięża to drugie. Nie wiem jak Wy, ale ja od zwolenników PiS częściej słyszałem przykryte nerwowym śmiechem stwierdzenie, że nic się przecież nie dzieje niż tyrady w obronie kierunku, w jakim prezes prowadzi Polskę.

Do błędu łatwiej się jednak przyznać, jeśli jesteśmy go sobie w stanie wytłumaczyć. W sytuacji, gdy horyzont wyborów wyznaczała alternatywa PO i PiS, wybór partii Kaczyńskiego był dla części wyborców podstawową reakcją na rozczarowanie Platformą. Dziś gdy poszerzyło się spectrum partii politycznych – pojawiły się między innymi Nowoczesna i Razem – i aktywne są różnorodne ruchy społeczne, dawna alternatywa przestała obowiązywać. Jeśli nie chce się powrotu PO jest po prostu kilka innych możliwości.

W odmianę sytuacji politycznej związaną z oprzytomnieniem umiarkowanych wyborców PiS-u o wiele łatwiej mi uwierzyć niż w to, że do błędu przyzna się Jarosław Kaczyński. Ma on coraz mniejsze szanse na zostanie emerytowanym zbawcą narodu i pracuje nad tym, żeby stać się Alem Capone polskiej prawicy.

**Dziennik Opinii nr 109/2016 (1259)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Maciej Gdula
Maciej Gdula
Podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego
Podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, socjolog, doktor habilitowany nauk społecznych, pracownik Instytutu Socjologii UW. Zajmuje się teorią społeczną i klasami społecznymi. Autor szeroko komentowanego badania „Dobra zmiana w Miastku. Neoautorytaryzm w polskiej polityce z perspektywy małego miasta”. Opublikował m.in.: „Style życia i porządek klasowy w Polsce” (2012, wspólnie z Przemysławem Sadurą), „Nowy autorytaryzm” (2018). Od lat związany z Krytyką Polityczną.
Zamknij