Odgrodzona płotem, ekskluzywna pustynia wcale nie jest fajnym miejscem do życia.
Chciałabym mieć płot – wzdycha w swoim felietonie Kinga Dunin. Za płotem życie jest bowiem fajniejsze: rowerów nie kradną, po ścianach kamienic nie mażą, nie sikają po krzakach, a i psy jakby lepsze, nie walą kup gdzie popadnie. Nie to co u nas. Wystarczy spojrzeć: ledwie odnowili fasadę sąsiedniego bloku, już ktoś po niej na czarno smaruje. Inny zaś sika, nie zasłoniwszy nawet swego interesu. Oto strach i nędza otwartego osiedla, nic to, że z fajnym jeziorkiem i siłownią pod gołym niebem. Gdyby Dunin była bogatsza, już by jej tam nie było. Ale nie jest, więc musi na to wszystko patrzeć i nawet skarżyć się jej nie wypada. Lewica zabrania. Mówi, że miasto ma swoje prawa i grodzić go nie należy, że akty wandalizmu mają często swoje źródła w problemach jakiejś tam młodzieży, mówi coś o wspólnotowości, równości i inne tratatata. Przecież nieprawda – z przygnębieniem stwierdza Dunin. Im więcej ludzi, tym trudniej nad nimi zapanować. A lewica chyba nie chce panować, skutkiem czego przyzwala. Na sikanie, mazanie i kupy. Nie ma pomysłu, jak całe to naruszające reguły wspólnotowości towarzycho wziąć solidnie za mordę. Porzuca więc ubogiego człowieka. Wśród bloków, bez płotu, bez ochrony, bez nadziei na lepsze. Nie obchodzi jej ewidentna nierówność: przecież ci bogatsi, ci z kamienic, ci z nowych osiedli już się poodgradzali! Dunin to widzi, złorzeczy więc lewicowemu bogu. Podnosi pięść i rzuca w ciężkie niebo: chcę mieszkać na grodzonym osiedlu!
Wyobraźmy sobie, że to bóstwo istnieje i rzeczywiście Dunin zostanie wysłuchana. Toby dopiero było! Mogłoby się okazać na przykład, że to, co ogrodzone, wcale nie jest bogate. Kto nie wierzy, niech zrobi sobie wycieczkę po mniej reprezentacyjnych odcinkach ul. Chmielnej i Złotej, tych bliżej Jana Pawła, Żelaznej i Miedzianej. Ujrzy parodię miasta, w którym bloczki z lat 60. poodgradzały się płotami, parkanami i siatkami od odrapanych kamienic. Chwilami jest naprawdę zabawnie, gdy z przestrzeni publicznej ostał się tylko chodnik, którym piesi przemieszczają się jak w tunelu, idealnie odciętym od otaczających go parceli. Żadna to prestiżowa dzielnica. Te rejony Warszawy nigdy nie należały do szczególnie zasobnych. Mieszkańcy bloków i kamienic nie są od siebie jakoś dalece odmienni, to płot nadaje im dystynkcji, to on tworzy lepszych przeciw gorszym. Iluzorycznie, tak samo jak iluzoryczna jest ochrona, którą zapewnia.
Bo i też głównie o iluzje tu chodzi. Można obrobić mieszkanie z domofonem, kamerą i parkanem, jeśli tylko ma się taki plan i silną motywację.
Projektanci najbogatszych dzielnic coraz lepiej to rozumieją. Miasteczko Wilanów, ochrzczone mianem polskiego lemingowa, nie ma żadnych płotów, a nie jest to z pewnością tania miejscówka. Może kłopoty Mariny Mokotów jednak czegoś ich nauczyły? Swoją drogą, kto wierzy, że w zamknięciu żyje się świetnie, powinien spróbować zwiedzić także i to osiedle. Wystarczy minąć budkę strażniczą z pewną siebie miną i iść naprzód. Ochroniarze, dla których tłum mieszkańców jest zupełnie anonimowy, pomyślą, że to lokator albo czyjś gość, co znowu stawia w wątpliwość mitologię „bezpiecznego osiedla”. Ale na bok bezpieczeństwo: Marina ze swoim sztucznym stawem, rachitycznymi drzewkami i radykalnym odcięciem od wszystkiego, co wokół, jest po prostu żałośnie nieciekawa. Tam zwyczajnie nic nie ma poza blokami. I co z tego, że nowymi?
Usługi, które w Marinie miały kwitnąć, poumierały z braku klienteli, bo nie korzystali z nich ani miejscowi, ani spłoszeni płotami i budkami strażniczymi sąsiedzi „biedniejszych” dzielnic. Pisano zresztą na ten temat sporo, nie ma co powtarzać. Odgrodzona płotem, ekskluzywna pustynia nie jest fajnym miejscem do życia i coś mi się zdaje, że gdyby Dunin rzeczywiście tam zamieszkała, znaczenie „prawa do miasta”, które teraz się jej zdaje utopijnym bajaniem, rychło nabrałoby bardziej konkretnych, fizycznych, cielesnych niemal kształtów.
Ale to wszystko, na dobrą sprawę, jest tylko przygrywką, bo sednem felietonu Dunin zdaje się jednak krytyka lewicowości. Rozumianej dość szczególnie, mianowicie jako forma libertariańskiego odjazdu, w którym nie ma kontroli, służb porządkowych i czytelnych reguł gry, jest za to jakaś utopijna wiara w człowieka i wspólnotę.
Otóż nie zgadzam się z takim stawianiem sprawy w ogóle. Więcej, uważam, że to szkodliwa figura retoryczna, namiętnie stosowana przez prawicowych publicystów. Lewica bredzi i wierzy w UFO – mówią i piszą oni. Równość to utopia, żadna zmiana nie jest możliwa. Głupio się człowiek czuje, gdy odnajduje te dobrze znane tony w tekście lewicowej publicystki, zazwyczaj świetnej. Dunin doskonale wie, że lewicowość nie postuluje świata bez praw i zasad, lecz z zasadami innymi niż te zastane. Przedstawia je jednak w swoim tekście tak, jakby ograniczały się do zbioru pobożnych, infantylnych życzeń.
Postrzegam to jako niesprawiedliwą manipulację. To nie tak, że w kwestii przestrzegania reguł współżycia w zbiorowości lewica nie ma nic do zaproponowania. Weźmy choćby – w Polsce lansowaną głównie przez środowiska lewicowe – koncepcję sprawiedliwości naprawczej, a więc takiej, w której sprawca przestępstwa nie tyle doświadcza mściwej kary, ile przede wszystkim zobowiązany jest do zadośćuczynienia ofierze. Zdaje mi się, że to jak najbardziej „propozycja na teraz” i świetnie sprawdzałaby się w przypadku niszczenia fasad budynków. Ale rozumiem, że nie przyszło to Dunin do głowy, skoro swój tekst zaczęła od malowniczej wizji obcinania rąk po łokcie, faktycznie, niewiele mającej wspólnego ani z lewicowością, ani w ogóle z jakąkolwiek cywilizowaną formą współżycia w zbiorowości.
Robert Frost, w swoim fenomenalnym wierszu Naprawianie muru, zawarł trzy wersy, które chciałbym Kindze Dunin zadedykować. Leci to tak: „Zanim mur wybuduję, powinienem wiedzieć / Od czego się odgradzam, co zamurowuję / I komu czynię afront przez stawianie muru”. Czytając tekst Dunin, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że płot, do którego tak wzdycha, oddzielałby ją głównie od jej własnego dorobku, poglądów i środowiska. Gorzej, oddzielałby ją po prostu od życia wśród ludzi, niewątpliwie pełnego frustracji rozmaitej natury, niewątpliwe brudnego.
A z tym brudem też jest ciekawa sprawa. Jak to jest, że te najciekawsze, najbardziej kreatywne, fascynujące dzielnice wielkich miast są zwykle mało wyjściowe, wypucowane i lśniące? Czemu czysty Charlottenburg tak nie przyciąga jak brudny Kreuzberg i niewiele czystsze Friedrichshain? Jasne, że chodzi o ceny nieruchomości, ale chodzi też o tak zwany luz, jakąś formę swobody, która sprawia, że można na najbardziej podstawowym, rudymentarnym poziomie trochę odpuścić rozważania nad własnym wizerunkiem i pobyć sobie taką, ot, niedoskonałą i wiecznie przybrudzoną istotą ludzką. Sprzątanie i czystość czasem idzie w parze z jakąś forma segregacji, także społecznej.
Nieuporządkowane jest bardziej równościowe i chyba z tym jednym się z Kingą Dunin zgadzam, że faktycznie, tak jak napisała, lewicowcom chyba nie przeszkadza pomazana ściana. Nie aż tak bardzo. Chyba są jednak poważniejsze rzeczy, którymi można się przejąć.
Na koniec zaś pewne skojarzenie, może odległe, a może nie. Parę lat temu zdarzyło mi się przeprowadzać wywiad z Agnieszką Morawińską, wówczas jeszcze szefową Zachęty. Wśród wielu innych tematów pojawił się także i ten dotyczący kobiecych karier. To było świeżo po publikacji tzw. raportu Hausnera o finansowaniu kultury. Znalazł się tam akapit, o którym później było głośno, ale kiedy rozmawiałem z Morawińską jeszcze nie, sprowadzający się do stwierdzenia, że niskie zarobki prowadzą do degradacji posad w muzeach i galeriach, niskiej jakości kadr oraz feminizacji. Gdyby tylko płace były lepsze, to po korytarzach takiej Zachęty czy Zamku Ujazdowskiego nie plątałoby się mnóstwo niekompetentnych bab – pracowaliby tam poważni panowie. Jakoś zbyt lekko się to autorom z zespołu Hausnera wypsnęło. – To jest przykład polskiej niemytej duszy – powiedziała wtedy Morawińska. – Bo czegoś takiego w cywilizowanym kraju powiedzieć nie można, nawet jeżeli ma się nieszczęście tak myśleć.
Czytając tekst Kingi Dunin wzdychającej do ogrodzeń, za którymi można się tak doskonale poczuć, jakoś nie mogłem przestać myśleć o kilku szeroko komentowanych inicjatywach politycznych z tzw. świata. O Węgrach budujących mur na granicy z Serbią, Tunezji budującej mur na granicy z Libią, Kenii odgradzającej się od Somalii, izraelskim murze na granicy z Zachodnim Brzegiem, nazwanym „murem apartheidu” i tym drugim, planowanym, na granicy z Jordanią. Wszystkie te kraje łączą autorytarne sentymenty i potrzebę symbolicznych działań w dziedzinie bezpieczeństwa, przesłaniających zwykle wewnętrzne kryzysy – społeczne, polityczne, gospodarcze. Stawiając swoje płoty, dawały dowód własnej bezradności, ale też arogancji, angażując gigantyczne finansowe środki w ruchy pozorowane. I pomyślałem wtedy, mając przed oczami tekst Dunin, stwierdzającej, że płoty, parkany i mury stanowią naszą przyszłość, coś na wzór domofonów i zamykanych mieszkań, że coś za lekko jej te wnioski przychodzą. I że jest tak, jak to ujęła Morawińska: przyzwoity człowiek takich rzeczy nie mówi, nawet jeśli ma nieszczęście tak myśleć.