Sukces Konrada Fijołka w Rzeszowie ożywił pomysł na zjednoczoną opozycję. Ale czy wspólna lista faktycznie jest lekiem na wszystkie słabości demokratycznej opozycji i kluczem do pokonania PiS-u?
Choć o jednoczeniu opozycji mówi wiele środowisk, to tak naprawdę dziś nie jest ono w krótkoterminowym partyjnym interesie w zasadzie żadnej opozycyjnej siły.
Zjednoczenie i zmęczony hegemon
Najwięcej o zjednoczeniu opozycji mówią środowiska Platformy Obywatelskiej. Można czasem odnieść wrażenie, że zdaniem jej niektórych strategów opozycja już dawno by rządziła, gdyby tylko się porozumiała co do wspólnych startów. Przy tym środowiska wokół PO przez zjednoczenie rozumieją najczęściej uznanie przywództwa Platformy i skupienie się całej opozycji demokratycznej wokół programu obrony/odbudowy demokratycznego i europejskiego minimum w Polsce.
Takim pomysłem na zjednoczenie opozycji była Koalicja Europejska, która skupiła prawie całą demokratyczną opozycję poza Wiosną Biedronia i Razem. KE zdobyła prawie 5,3 miliona i 38,47 proc. głosów. Wynik ten nie dał jednak zwycięstwa nad PiS i to na teoretycznie korzystnym dla opozycji gruncie wyborów europejskich.
Koalicja Europejska, która miała razem pójść także do wyborów parlamentarnych w 2019 roku, szybko się rozpadła. Najpierw ludowcy uznali, że sojusz ze zbyt skręcającą w lewo KE szkodzi im w konserwatywnym wiejskim i małomiasteczkowym elektoracie – zdecydowali się więc budować własną koalicję – Koalicję Polską. Następnie Schetyna wypchnął z KE SLD, co otworzyło drogę do wspólnego startu Sojuszu, Wiosny i Razem.
Czy teraz, na następne wybory, dałoby się skleić Koalicję Europejską Plus? Uzupełnioną o całą lewicę i Polskę 2050 Hołowni? Część liberalnych liderów opinii wydaje się liczyć na to, że może się to udać Donaldowi Tuskowi.
Tusk faktycznie wysyła w ostatnich tygodniach liczne sygnały, że rozważa powrót do polskiej polityki. W poniedziałek były premier spotkał się z liderem PO Borysem Budką, panowie wrzucili na media społecznościowe wspólne zdjęcie z szalikiem polskiej reprezentacji i podpisem „Wszyscy dziś kibicujemy biało-czerwonym. Jesteśmy jedną drużyną!”. Politycy nie wydali po spotkaniu żadnego komunikatu, pozostają nam spekulacje i przecieki.
Te ostatnie faktycznie mówią, że politycy PO liczą na to, że Tusk wróci i pomoże wyprowadzić przeżywającą wyraźny kryzys partię na prostą. Nawet jeśli tak się stanie, to droga do jednoczenia opozycji wokół Tuska jeszcze daleka. Tusk na początku będzie pracował głównie na rzecz wzmocnienia drużyny PO, także kosztem pozostałych graczy opozycji. Gdyby miał patronować szerokiemu frontowi obrony demokratycznego minimum, powinien rozmawiać nie tylko z Budką, ale też z Kosiniakiem-Kamyszem, Hołownią, Czarzastym.
Pozostaje jeszcze sprawa Trzaskowskiego i jego relacji z wracającym do polskiej polityki Tuskiem. Prezydent Warszawy ma wyraźne ambicje wychodzące poza miasto stołeczne. Wysyła też sygnały, które można interpretować jako dystansowanie się od Platformy, budowanie własnej politycznej marki, być może zdolnej połączyć różne nurty opozycji. Jeśli Tusk wróci, Trzaskowski może się z nim znaleźć na kolizyjnym kursie. Tym bardziej że Tusk ostatnio – głównie w odniesieniu do Polskiego Ładu – mówi językiem przypominającym ten z początków PO. Trzaskowski wydaje się mieć trochę inny – mniej konserwatywny i bardziej prospołeczny – pomysł na to, co dziś w Polsce miałoby znaczyć szerokie liberalne centrum.
Sama PO bardzo lubi mówić o jednoczeniu opozycji. Pytanie, jak bardzo byłaby do tego realnie chętna, gdyby miała jednoczyć ją nie jak dotąd z pozycji hegemona, ale słabszego podmiotu. Bo aby zjednoczyć wokół siebie opozycję jako hegemon, Platforma jest dziś zwyczajnie za słaba. Ma najwięcej pieniędzy, najsilniejsze struktury, największe wpływy w samorządach, ale zbyt słabe sondażowe notowania. Hołownia pożera jej elektorat i rośnie jej kosztem.
Powrót Tuska może to odwrócić, ale nie musi. Jeśli nie odwróci, aparat PO będzie myślał głównie o zaspokojeniu własnych partyjnych interesów, nie o porządkowaniu całej opozycji.
czytaj także
Dylematy Hołowni i Kosiniaka
Hołownia, mimo świetnej, utrzymującej się passy od wyborów prezydenckich w lecie zeszłego roku, też nie ma siły, by zjednoczyć wokół siebie całą demokratyczną opozycję. Nigdy nie wygrał żadnych wyborów, nie piastował żadnego urzędu, nie ma pieniędzy i lokalnych struktur porównywalnych z silnie osadzonymi partiami.
Co więcej, gra na jedność opozycji wcale nie musi być w jego interesie. Hołowni poparcie rosło w ostatnim roku jako „niepolitycznemu politykowi”. Komuś, kto stoi poza politycznym sporem i mówi wszystkim zmęczonym nim wyborcom: „chodźcie do mnie, mam dla was propozycję obywatelskiej, a nie partyjniackiej polityki”. Trudno więc się spodziewać, by Hołownia porzucił ten atut, wikłając się zbyt wcześnie w porozumienia ze starymi partiami.
W jego interesie jest czekać. Im bardziej stare partie zmęczą własnych wyborców swoją nieskutecznością, kłótniami, partyjnymi przepychankami, tym dla niego lepiej. Tym więcej wyborców może zgarnąć z opozycyjnej puli. Jeśli dołoży do nich część wyborców zmęczonych i rozczarowanych PiS, może się to przysłużyć całej opozycji. Niezależnie od tego, skąd Hołownia będzie czerpał poparcie, jeśli utrzyma przewagę w sondażach nad PO i resztą opozycji, to będzie bardzo ostrożnie podchodził do wszelkich zjednoczeniowych planów.
Gdy Hołownia zabiera głosy PO i ogranicza wzrosty Lewicy, ludowcy cierpliwie, po cichu budują swoją Koalicję Polską, własny pomysł na konserwatywne centrum. Zerkają ku konserwatywnemu skrzydłu PO i Porozumieniu, którego liderzy wiedzą, że ich dni w rządzie prędzej czy później będą policzone.
Taka konserwatywna centroprawica miałaby interes, by włączyć się w projekt jednoczenia opozycji tylko w jednym wypadku: gdyby nie miała żadnych szans samodzielnie przekroczyć progu wyborczego. Ludowcy pamiętają wybory europejskie, gdy PiS przedstawił w kampanii KE jako zbieraninę lewaków pod tęczowym sztandarem, i nie chcą dać sobie ponownie przykleić takiej etykietki. Samodzielnie Koalicji Polskiej łatwiej będzie zabiegać o wyborców PiS i sojusz z uciekinierami ze Zjednoczonej Prawicy niż w sojuszu ze znienawidzoną przez wielu wyborców PiS Platformą.
Razem i osobno
Największy problem z nową Koalicją Europejską miałaby sejmowa Lewica. Zwłaszcza jej najmniejszy człon, Razem. Dla partii Zandberga scenariusz, w którym połączone Wiosna i SLD decydują się na start ze wspólnych list z resztą opozycji, to katastrofa. Partia nie ma wtedy żadnego dobrego ruchu. Jeśli wystartuje osobno, oznacza to polityczne samobójstwo i powrót do roli wiecznego politycznego planktonu. Jeśli pójdzie za kolegami z klubu, liderów Lewicy Razem czeka pewnie bunt aktywu, dla którego wspólne listy z „libkami” z PO to zdecydowanie o jeden most za daleko.
Można więc się spodziewać, że Razem zrobi wszystko, by zamknąć lewicowej koalicji drogę do takiego ruchu. Jak widzieliśmy przy okazji głosowania nad Funduszem Odbudowy, mała partia potrafi skutecznie wymusić na większych partnerach z klubu politykę zgodną z własnymi pomysłami i interesami.
Lewica uwikłała się przy tym w ostatnich tygodniach w konflikt z PO na kilku frontach, ze sporem o taktykę wobec głosowania nad Funduszem Odbudowy na czele. Wypowiedziano wiele słów o tym, jak Lewica musi odciąć pępowinę od PO, zaznaczyć swoją odrębność od liberałów, zdobyć niezależność. W tej sytuacji wyborcy, którzy kupili taką politykę, zbyt szybki zwrot ku przedwyborczej koalicji uznaliby za kapitulację swojej partii przed liberalnym centrum.
czytaj także
Najważniejsze jest zwycięstwo, a nie wspólne listy
Oczywiście, w niektórych sytuacjach wspólne starty opozycji są oczywistością. Na przykład w wyborach do Senatu, gdzie mamy naturalnie sprzyjające polaryzacji w dwóch blokach jednomandatowe okręgi wyborcze. Pakt senacki zadziałał bardzo dobrze i pewnie można się spodziewać, że zostanie powtórzony w następnych wyborach. Ze wspólnym startem opozycji z jednej listy w wyborach do Sejmu jest jednak, jak starałem się pokazać, ogrom problemów.
Pomysł budzi wielki entuzjazm komentatorów, wydają się go też akceptować wyborcy. W lutym OKO.press zamówiło sondaż, w którym pytało o listę całej opozycji, od Lewicy, przez Hołownię, po ludowców i PO. Zimą taka lista zdobyła w sondażu nokautujący wynik 57 proc., co przełożyłoby się na 280 mandatów. Zjednoczona opozycja nie tylko zsumowała poparcie swoich członów, ale też dostała wyraźną premię za jedność. Podobny sondaż powtórzono pod koniec kwietnia. Wiosną poparcie dla takiej listy spadło o 8 punktów procentowych. Premia za jedność zniknęła. W realnych wyborach może więc być bardzo różnie.
To, czy podobna lista zadziałałaby w przyszłych wyborach, zależy od wielu czynników. Głównie od tego, w jakim stopniu wyborcy dadzą się zmobilizować wokół lęku przed trzecią kadencją PiS. Do ewentualnego jednoczenia opozycji warto podejść skrajnie pragmatycznie, nie zamykając sobie żadnej opcji. Ta pragmatyczna kalkulacja musi jednak wziąć pod uwagę także realne interesy partyjnych liderów i aparatów, które tyleż chcą wygrać z PiS, ile ugrać jak najwięcej dla siebie. Te partyjne egoizmy mogą się nam nie podobać, ale pamiętajmy, że do wygrania wyborów przydaje się też maksymalnie zmobilizowany do pracy partyjny aparat.
Od tego, jak ułożą się opozycyjne listy, ważniejsze jest, by demokratyczna opozycja zdobyła w Sejmie większość pozwalającą nie tylko posprzątać po PiS (co z dysponującym wetem Dudą i TK Przyłębskiej i tak będzie bardzo trudne), ale też zmierzyć się przynajmniej z częścią problemów, na których wzrasta w Polsce prawicowy populizm. Zachowajmy więc ostrożność, dzieląc – czy w tym wypadku: łącząc – skórę na opozycyjnym niedźwiedziu.
**
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.