Kraj

Czy rzetelne informacje o Rosji są klikalne? [sprawdzamy]

W atmosferze rozgrzanych do czerwoności emocji znawcy Rosji i eksperci od polityki wschodniej muszą obronić swoją wiedzę o Rosji i doświadczenie przed zbiorowym panem spod sklepu.

Styczeń 2022 roku. Mój mąż w charakterze eksperta udziela wywiadu na temat rosyjskiej propagandy telewizyjnej jednemu z mainstreamowych polskich portali. Po kilku dniach dostaje spisany wywiad, ale – jak się okazuje – nie do autoryzacji, tylko do uzupełnienia. Redakcja prosi, by ugruntował swoje wypowiedzi o rosyjskiej propagandzie oraz militaryzacji świadomości społecznej Rosjan. Na marginesie tekstu piętrzą się komentarze z prośbami o podanie źródeł. Oglądamy więc od nowa programy Sołowiowa, Kisielowa i Skabiejewej – wątpliwy to sposób na spędzanie wspólnych wieczorów – żeby wyłapać odpowiednie fragmenty i z timecode’ami przekazać redakcji.

Factcheckingowa skrupulatność redakcji wydała mi się wtedy w równej mierze godna podziwu, co dziwaczna, zwłaszcza biorąc pod uwagę polskie standardy medialne. Czy tak bardzo nie ufali ekspertowi, którego poprosili o wypowiedź? Czy może tak bardzo nie dowierzali, że Kreml w swojej propagandzie zaszedł już tak daleko, że nie ma odwrotu i wojna jest nieuchronna? Czy może po prostu redakcja obawiała się publikować głos człowieka, który wbrew powszechnym wtedy głosom eksperckim twierdził, że Rosja napadnie na Ukrainę? W końcu w mediach dominował w tamtym czasie sceptyczny optymizm: Rosja nie zaatakuje otwarcie, bo jej się to nie opłaca, zbieranie wojska przy granicy to blef, tworzenie pretekstu do rozmów z Waszyngtonem, szantaż itp.

O tamten optymizm trudno winić kogokolwiek. W końcu w samej Ukrainie nastroje były podobne, chociaż wojna toczyła się od 2014 roku i wobec Rosji nikt nie miał złudzeń. Jak mówiła mi w wywiadzie wiosną tamtego roku Natalka Humeniuk: to chyba ludzkie bać się najgorszego, ale wciąż mieć nadzieję na ten lepszy scenariusz. W tamtej napiętej do granic możliwości sytuacji media obawiały się nazbyt ostrych sądów, nie chciały straszyć wojną, która, jak mieliśmy nadzieję, jednak się nie wydarzy, przynajmniej nie w takiej zmasowanej, brutalnej formie.

Ale Rosja zaatakowała.

Świat nie jest przyzwyczajony do wojen, które toczą się w demokratycznych państwach

***

W kwietniu 2022 roku dostałam zaproszenie do Poznania na debatę pod tytułem „Byliśmy głupi? Spojrzenie na Wschód”. Wzięła w niej udział także ekspertka Ośrodka Studiów Wschodnich Maria Domańska i pisarz Jędrzej Morawiecki. Wstępniak do tej dyskusji napisał Piotr Oleksy, który debatę również poprowadził.

„24 lutego 2022 roku i przez kilka kolejnych dni byliśmy w szoku – pisał Oleksy. – Można było odnieść wrażenie, że pomyliła się znakomita większość ekspertów, badaczy i obserwatorów świata poradzieckiego. I nie chodzi nawet o zwykłą prognozę, czy – w efekcie rosnącego w ostatnich miesiącach napięcia – Rosja zaatakuje czy nie. Dwa dni po rozpoczęciu agresji zadzwonił do mnie Zbyszek Rokita – obecnie znany jako „śląski” laureat Nike, przez wiele lat jednak również redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”. – „Mam poczucie, że dziesięć lat zajmowania się Wschodem nic mi nie dało. Gość spod sklepu, który od zawsze powtarzał, że «ruskie to skur…» okazał się mądrzejszy ode mnie” – wyznał. Ja czułem dokładnie to samo”.

Uczestnicy dyskusji zostali tym samym postawieni w trudnej sytuacji. W atmosferze rozgrzanych do czerwoności emocji – już po odkryciu zbrodni w Buczy i Irpieniu, w trakcie agonii Mariupola – trzeba było obronić swoją wiedzę o Rosji i doświadczenie przed tym zbiorowym panem spod sklepu. Dla osób, które zajmują się Rosją zawodowo, nic się przez miniony rok w tej kwestii nie zmieniło.

Wojna sprawiła bowiem, że lawinowo wzrosło zapotrzebowanie na treści na temat Ukrainy i Rosji, także Białorusi i innych państw Europy Wschodniej oraz Azji. W mainstreamowych mediach miesiącami na czołówkach była właściwie tylko wojna i tematy z nią powiązane. Do tłumaczenia wojennych i politycznych niuansów rzucili się podcasterzy, youtuberzy i jednoosobowe redakcje dziennikarstwa osobistego prowadzonego przez sieci społecznościowe. Nawet na łamach satyrycznego Make Life Harder zagościły na stałe postacie, o których followersom parę miesięcy wcześniej nawet się nie śniło. Profil MLH repostuje informacje o Kadyrowie, Prigożynie, nowych postach Dmitrija Miedwiediewa, zaplątał się tam nawet szerzej nikomu w Polsce nieznany białoruski propagandysta Azaronak. Przy czym MLH nie tylko śmieszkuje z degeneratów, rosyjskiej i białoruskiej propagandy, ale donosi o poważnych sprawach, np. o sytuacji na froncie czy drakońskim wyroku dla Andrzeja Poczobuta.

W obliczu wojny toczącej się w sąsiednim, bliskim kraju masowy odbiorca w Polsce potrzebował naprędce zrozumieć istotę rosyjskiego reżimu. Dla znawców i ekspertów Europy Wschodniej nastąpiła więc klęska urodzaju. Redakcje na gwałt szukały nowych autorów, którzy potrafią czytać po rosyjsku, analitycy bez przerwy udzielają komentarzy i wywiadów. Zafurkotały maszyny do pisania w gabinetach osób, które miały jakieś rosyjskie wspomnienia, zwłaszcza jeśli choćby lekko otarły się o samego Putina.

Bo mimo totalnej i bezwarunkowej miłości do Zełenskiego niekwestionowanym królem newsów minionego roku był właśnie Putin. „Putin się wściekł”, „Putin stoi nad przepaścią”, „Putin ciężko chory”, „Putin w terminalnym stadium raka”, „Kiedy umrze Putin?”, „Putinowi zostały dwa lata życia”, „Znamy następcę Putina”, „Putin traci kontrolę na Kremlu” itp., itd.

– Wojna jeszcze bardziej zredukowała Rosję do osoby Putina, uzależniła jej przebieg od jego pozycji na Kremlu, od stanu jego zdrowia i kondycji psychicznej – przyznaje Agnieszka Legucka, ekspertka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i wykładowczyni Vistuli. – Najczęściej pojawiającym się pytaniem od dziennikarzy było to, kto usunie Putina ze stanowiska albo kto go zastąpi, co dolega Putinowi, dlaczego ma plamy na rękach, dlaczego tak dziwnie chodzi i na jaką chorobę umrze i czy na pewno dotrwa do końca kadencji? Swego rodzaju obsesja na punkcie Putina sprowadzała się do tezy, że gdy go zabraknie, to wojna się skończy jak za dotknięciem magicznej różdżki. Jednak mimo że Putina grzebano częściej niż własną teściową, to jednocześnie wierzono w jego szczególne cechy przywódcze. Dziennikarze i publicyści sugerowali, że gdyby Putin tylko chciał, to poprowadziłby prawdziwą wojnę, a nie tylko tzw. specjalną operację wojskową. Wciąż pojawiał się także fatalizm w sprawie użycia broni atomowej.

Polak już wie: Ruskie to chuje, a najgorsi z nich są ci dobrzy

Wzmożona putinoza szczytowała spektakularnie: „Putin zesrał się na schodach”. O tym, że Putin miał upaść ze schodów, co wywołało u niego mimowolną defekację, media donosiły w grudniu, powołując się na anonimowy kanał na Telegramie o nazwie Generał SWR. SWR to skrót od Służba Wnieszniej Razwiedki (służba wywiadu zagranicznego). Autorzy kanału publikują liczne kremlowskie niby-insajderskie wrzutki, a jego nazwa ma sugerować, że wiedzą, o czym mówią. Jego współautorstwo często przypisywane jest rosyjskiemu historykowi i politologowi Waleremu Sołowiejowi. Sołowiej niekiedy udziela wywiadów szacownym mediom niezależnym, ale zasadniczo panuje przekonanie, że to siewca teorii spiskowych, jego insighty się nie potwierdzają, a prognozy sprawdzają się rzadko, na zasadzie popsutego zegara, który dwa razy na dobę wskazuje właściwą godzinę.

Ale główny problem z kanałem Generał SWR, którego raczej nie prowadzi żaden generał wywiadu, polega też na tym, że coraz częściej pojawiają się obawy, że został on przejęty i służy do dezinformacji sterowanej przez sam Kreml i FSB. A jednak media, nie tylko zresztą polskie, które rzuciły się na rosyjskie tematy, zdają się nie dostrzegać tego problemu i często w swoich doniesieniach z Rosji powołują się na ten, ale też inne anonimowe kanały Telegramu. Nikomu zdaje się nie przeszkadzać to, że właściwie nie da się zamieszczanych tam rewelacji w żaden sposób potwierdzić. Tymczasem niezależne rosyjskie redakcje nieraz już donosiły i pokazywały w swoich śledztwach, że telegramowe kanały powiązane są w sieci, nad którymi pieczę sprawują różne grupy prokremlowskich interesów. Powołując się na siebie wzajemnie i przekazując dalej swoje treści, tworzą wrażenie rzetelności, w praktyce siejąc informacyjny zamęt.

Putinoza oraz powoływanie się na niesprawdzone źródła informacji i rozpowszechnianie fejków to niejedyne bolączki polskiej przestrzeni medialnej minionego roku. Zasadniczy problem polega bowiem na tym, że niewiele wiadomo, a już prawie niczego nie wiadomo na pewno. Wojna i zapotrzebowanie na informację, które stworzyła, to dla różnej maści ekspertów, także tych samozwańczych, okazja, by się wypromować, zbudować nazwisko, wydać książkę lub, co tu ukrywać, po prostu zarobić. Dlatego właśnie oni wszyscy na zaproszenie mediów – albo i bez niego, np. na YouTubie – z zapamiętaniem dyskutują o takich czy innych scenariuszach, np. rozpadu Rosji, przewrotu pałacowego na Kremlu, wojny klanów wokół Putina, rosnących i kurczących się wpływach Prigożyna, który wymieniany jest regularnie jako jeden z potencjalnych następców Putina ze znakiem minus, wreszcie katastrofalnym stanie rosyjskiej gospodarki i gotującej się na społecznych dołach rewolucji.

Odbudowa Ukrainy – zielona, demokratyczna, neoliberalna?

czytaj także

A kto o zdrowych zmysłach przyzna się w tych warunkach, że nie wie? Że nie ma dostępu do właściwych źródeł, że ta czy inna informacja jest nieweryfikowalna? Dlatego właśnie każdy udaje, że wie cokolwiek i jednocześnie, że wie więcej niż inni. To dość powszechne zwłaszcza u części rosyjskich ekspertów i polityków na emigracji, którzy powołując się na swoje bliskie kontakty z tym czy owym na Kremlu, spekulują o tym, co Putin myśli i czego Putin chce. A media chętnie podchwytują te spekulacje i podają dalej jako newsy. Opinie niezliczonych gadających głów wyparły fakty, bo zwłaszcza jeśli chodzi o sytuację na Kremlu, panuje głęboki deficyt tych ostatnich. Rozwija się za to kremlinologia 2.0, na sterydach masowego obiegu informacji (i dezinformacji).

– Brakuje rzetelnej analizy tego, co się dzieje w Rosji – mówi rosyjski politolog na emigracji Iwan Preobrażeński odpowiadając na pytanie, czemu wszystkie te eksperckie prognozy z minionego roku się do tej pory nie sprawdziły. Przed lutym 2022 roku Preobrażeński należał to tych nielicznych osób, które uważały, że Putin naprawdę zaatakuje Ukrainę. – Środowisko eksperckie poza granicami Rosji, w tym znacząca część rosyjskich ekspertów na emigracji, nie posiada wystarczających danych i informacji, żeby budować uczciwe analizy. Do tego dochodzi eksperckie obsługiwanie polityków, którym podsuwa się takie wersje wydarzeń, jakie tamci chcieliby usłyszeć. Nie ma znaczenia, czy to będzie Emmanuel Macron, Olaf Scholz, czy Andrzej Duda. Każdy z nich po prostu dostaje od ekspertów taki scenariusz, który mu najbardziej odpowiada.

Obecną sytuację na „rynku” ekspertyz na temat Rosji Preobrażeński łączy z tym, co działo się przed pełnoskalową inwazją.

– Wtedy przeważająca część rosyjskiego i praktycznie całe zachodnie środowisko eksperckie na Zachodzie nie chciały dostrzec tego, co się działo i aktywnie odmawiało wiary, w gruncie rzeczy, we własną wiedzę. Im bardziej wszystko wyglądało na przygotowania do wojny, tym z większym przekonaniem wszyscy powtarzali, że przecież Putin nie może tego zrobić. Ta sytuacja wciąż się utrzymuje, podbijana przez efekt sieci społecznościowych i medialne zapotrzebowanie na treści, których oczekuje społeczeństwo. I wielu ekspertów woli wygłaszać prognozy, które zadowalają odbiorców. A scenariusze, które satysfakcjonują masowego odbiorcę, zawsze będą opierały się na bardziej optymistycznych założeniach niż realny stan rzeczy – podsumowuje rosyjski politolog.

Leociak: Nie jesteśmy w stanie jako ludzkość niczego się nauczyć

czytaj także

Leociak: Nie jesteśmy w stanie jako ludzkość niczego się nauczyć

Zofia Waślicka-Żmijewska, Artur Żmijewski

Wyważona analiza z kretesem przegrała z emocjonalnym zaspokajaniem odbiorców, którzy najzwyczajniej w świecie chcieli jednego – żeby wojna skończyła się jak najszybciej, a Rosja przestała istnieć. Przekonywanie ich, że na podstawie dostępnych danych nie da się prognozować ani jednego, ani drugiego, nie wpisywało się i nadal nie wpisuje się w dominujący nastrój.

W tle zaś toczy się wojna informacyjna i świadomość tego faktu powinna sprawiać, że media są szczególnie ostrożne, bo część newsów, prognoz i komentarzy nie ma charakteru informacyjnego, a jest obliczona na osiągnięcie efektów politycznych. Ale polskie media raczej podążyły za logiką tej wojny. Panuje w nich ni to wojenna propaganda, ni to wojenna (auto)cenzura. Trudno oddzielić tutaj aspekt komercyjny, czyli to, co się klika, od jakiejś z góry założonej linii redakcyjnej.

– Główne media błyskawicznie przyjęły logikę bezpieczeństwa narodowego, spójności przekazu z oficjalnym stanowiskiem państwa, eliminując wszystkie szarości, wątpliwości, które mogłyby się pojawiać. Pod tym kątem wszyscy zdali egzamin na medal, pytanie, czy nie ucierpiało na tym dziennikarstwo i poszukiwanie prawdy – mówi na ten temat redaktor jednej z gazet codziennych, który poprosił o zachowanie anonimowości. – Tylko gdybym jeszcze półtora roku temu zastanawiał się nad tym, co musiałoby się wydarzyć, żeby wprowadzić media w taki stan, to powiedziałbym, że trzeba robić przejęcia, wprowadzać cenzurę, komisarzy, jakąś ustawę, ogólnie rzecz biorąc, łamać karki. A okazało się, że nie trzeba nic. Wojna i emocje, które jej towarzyszą, zarówno wśród dziennikarzy, jak i czytelników wszystko załatwiły.

Trumienne+, czyli wojna jako polityka równościowa w Rosji

***

Kiedy jesienią pisałam o tym, że wymyślona przez jednego z prawicowych ekspertów historia o lotach do Kaliningradu z Syrii – takie loty nie miały jak dotąd miejsca, nikt też nie jest w stanie potwierdzić, że cywilne lotnisko kaliningradzkie zawarło jakiekolwiek umowy z krajami Bliskiego Wschodu, co nie przeszkadza mediom do dzisiaj powielać tej informacji jako faktu – nie znajduje poparcia w żadnych dostępnych źródłach, jeden z dziennikarzy państwowego medium w zaczepnym tonie zapytał: Ale czy uważasz, że Rosja nie jest do tego zdolna?

Od roku jesteśmy świadkami zbrodni, do jakich zdolna jest Rosja, które już popełniła i nadal popełnia. Ale w tej konkretnej sprawie, jak i każdej innej, zadaniem dziennikarzy nie jest tworzenie fikcji. Nawet jeśli zgadzamy się, że to, co dzisiaj jest fikcją, jest zupełnie możliwe i prawdopodobne. O Rosji najwyraźniej można pisać już tylko w taki sposób, żeby potwierdzać jej zbrodniczą naturę, i wtedy fakty nie mają znaczenia, można je sobie zmyślać bez ograniczeń, nie narażając się na krytykę. A jeśli wnosi się sprzeciw i punktuje nierzetelność takich wypowiedzi, to można natknąć się na oskarżenia o zdradę, co najmniej ideałów.

I właśnie dlatego miniony rok wbrew pozorom nie był wcale takie dobry dla specjalistów od Rosji. Bo fakty napotykały opór, a nawet emocjonalny szantaż.

Zgadza się z tym Agnieszka Legucka, która należy do grona najlepszych polskich ekspertek do spraw Rosji.

– Chociaż wojna w Ukrainie zwiększyła zapotrzebowanie na informacje o Rosji, to jednak dziennikarze wciąż „chcieli słyszeć melodie, które już raz słyszeli” – mówi. – Że Rosja upada, Putin umiera, oligarchowie się zbuntują lub klany na Kremlu obalą prezydenta. Dziennikarzom trudno było uwierzyć, że elita jest wciąż lojalna względem Władimira Putina, a rozpad Federacji Rosyjskiej jest nadal mało prawdopodobny.

Prawie zupełnie z medialnego radaru zniknęły sprawy dotyczące rosyjskiej opozycji, represji czy antywojennych inicjatyw Rosjan w kraju i na emigracji. Już w pierwszych dniach po 24 lutego zaczął obowiązywać konsensus, że nie ma żadnych dobrych Rosjan i wszyscy są winni na równi wojnie i zbrodniom, które popełnia rosyjska armia. Nie brakuje też opinii, że „dobrzy Rosjanie” są jeszcze gorsi od pozostałych. Czemu? Bo nie obalili Putina, bo pomagają Ukrainie wyłącznie z egoistycznych pobudek, bo chcą się wybielić.

– Nie był to czas na pisanie o innej Rosji – dodaje Legucka. – Gdy pojawiały się informacje o Rosjanach, którzy sprzeciwiali się wojnie, to w Polsce od razu pojawiał się opór, że niemal w każdym Rosjaninie tkwi imperialista. Koronnym przykładem stał się Aleksiej Nawalny, opozycyjny polityk, który dwa lata temu został osadzony w kolonii karnej, a wcześniej został otruty przez FSB. Nawalny wzbudzał w Polsce głównie negatywne emocje, chociaż siedzi w więzieniu i jego wpływ na politykę rosyjską jest marginalny. Jednak reakcje na Nawalnego były takie, że „gdyby był na miejscu Putina, byłby taki sam”. O Rosjanach, którzy demonstrowali przeciwko wojnie, mało kto chciał słuchać, a tych środowisk diaspory jest znacznie więcej i warto je poznać.

Odbudowa Ukrainy to nie zadanie na jutro czy pojutrze, ale na dziś

Podobne refleksje podziela Maria Domańska, ekspertka Ośrodka Studiów Wschodnich, w przeszłości kierująca Wydziałem Politycznym w polskiej ambasadzie w Moskwie, która dostrzega, jak bardzo uproszczony jest obraz rosyjskiego społeczeństwa w mediach.

– W polskiej debacie zbyt mało poświęca się uwagi analizie tego, co dzieje się obecnie w rosyjskim społeczeństwie – mówi Domańska. – Jest to z wielu względów zrozumiałe. Wojna uświadomiła nam, jak głęboko propaganda kremlowska przeorała umysły Rosjan, jak bardzo społeczeństwo rosyjskie jest zatomizowane i niezdolne do oporu nawet w sytuacjach granicznych. Co więcej, kiedy myślimy „Rosjanie”, od razu wyobrażamy sobie radykalnych „patriotów”, obwieszonych wojenną symboliką, domagających się zniszczenia Ukrainy, kibicujących zbrodniom wojennym. Ale to tylko jedna, ta bardziej klikalna, bardziej medialna strona medalu. Zwracamy uwagę na zachowania, które cechują 15, może 20 proc. społeczeństwa.

– Druga strona medalu to zdecydowani krytycy reżimu, również około 20 proc.: ludzie jednoznacznie potępiający wojnę, rozumiejący, co się dzieje – dodaje Maria Domańska. – Ludzie ci próbowali aktywnie protestować, jednak władza szybko uruchomiła przeciwko nim potężną machinę represji. Wielu prześladowanych musiało opuścić kraj. Znaczna część tej nowej emigracji politycznej tworzy rosyjski ruch antywojenny za granicą, pomaga ukraińskim uchodźcom, organizuje pomoc humanitarną i wojskową dla Ukrainy.

Jest jeszcze trzecia grupa.

– Pośrodku jest bierna większość, przytłoczona agresywną propagandą, pozbawiona jakiegokolwiek poczucia sprawczości, która wybrała „emigrację wewnętrzną”, stara się nie myśleć o wojnie albo usiłuje ją racjonalizować – mówi Domańska. – Ta racjonalizacja może się wydać szokująca, ale jest to po prostu ucieczka przed traumą i głębokim dysonansem poznawczym. Trudno taką postawę usprawiedliwiać, tym bardziej że działa ona jednoznacznie na korzyść zbrodniczego reżimu, ale też należy pamiętać, jak długo i z jakim uporem władza wybijała ludziom z głów mrzonki o upodmiotowieniu obywateli. Rosjanie będą musieli zmierzyć się w przyszłości z problemem kolektywnej odpowiedzialności za tę wojnę, ale zanim to się stanie, warto zrozumieć „niuanse” tej sytuacji. Trochę zbyt często wrzucamy wszystkich Rosjan do jednego worka i nie chcemy np. dostrzec, że wśród mniejszości etnicznych w Rosji narasta sprzeciw wobec kolonialnej polityki Moskwy.

W tej wojnie bardziej niż o granice chodzi o model państwa

***

Obraz Rosji od ponad roku kształtowany w oparciu o emocje rodzi realne niebezpieczeństwa. Dalsze trwanie takiej sytuacji pociąga za sobą poznawczy kryzys, który może mieć (i miewa) przełożenie na decyzje polityczne, nie pozwala budować bardziej realnych, pragmatycznych scenariuszy, z góry wyklucza pewne rozwiązania. Przede wszystkim sądzę jednak, że długofalowo osłabia zdolność, by użyć modnego słowa, rezyliencji polskiego społeczeństwa. Ciągle bowiem karmieni jesteśmy zapowiedziami cudu, który ma nastąpić lada chwila. Do tych cudów należy śmierć Putina, jego obalenie przez kremlowskie elity, masowy bunt rosyjskiego społeczeństwa przytłoczonego skutkami sankcji i ostateczny rozpad Rosji.

Tylko co wtedy, jeśli te cuda nie będą się wydarzać albo jeśli trzeba będzie na nie czekać latami? Czy adrenalina i mobilizacja pierwszego roku wojny na rzecz wsparcia Ukrainy nie ustąpi zmęczeniu, rozczarowaniu, coraz większym (bo i teraz przecież niemałym) lękom o skutki wojny dla naszego kraju? I pretensjom, które właściwie nie wiadomo, gdzie kierować, a które w takiej sytuacji mają tendencję do przeradzania się w nieprzyjemne zjawiska społeczne?

Już teraz coraz mocniej doskwiera nam myśl, że wojna Rosji przeciwko Ukrainie to nie wesoły sprint, składający się z memów i powtarzania w kółko, że „Rosja tę wojnę przegrała już pierwszego dnia”, ale bieg długodystansowy, w którym należy rozsądnie rozłożyć siły i zasoby, żeby nie zabrakło ich w kluczowym momencie wyścigu. Także po to, by zmierzyć się z traumą ofiar, ale również traumą świadków.

Przed rosyjską inwazją na Ukrainę w lutym 2022 roku o Rosji w Polsce wcale nie mówiło się dobrze, może poza częścią środowisk prawicowych, które widziały w Putinie wzorowy model rozsądnego konserwatysty. Ale jeśli odrzucimy intelektualny margines, to eksperci czy dziennikarze nie mylili się wcale co do Rosji i nie muszą przepraszać umownego pana spod sklepu ani chylić czoła przed jego przenikliwością. Doniesienia z Rosji w pewnym momencie zamieniły się w kronikę represji, łamania praw człowieka, aresztów, tortur i prób zabójstw opozycjonistów (bo to przecież nie tylko przypadek Nawalnego, ale i Władimira Kara-Murza, którego FSB truło dwukrotnie, w 2015 i 2017 roku, i który od kwietnia 2022 roku przebywa w areszcie oskarżony o „dyskredytację rosyjskiej armii” i zdradę stanu), nieudanych protestów, rosnącej frustracji antyreżimowo nastawionej części społeczeństwa, coraz częstszych przypadków wymuszonej, a więc politycznej emigracji.

Przed 2022 rokiem w Polsce dostrzegano także, że pewne polityczne strategie stosowane przez Kreml niekiedy w zmienionej, a niekiedy w łudząco podobnej formie stosowane są w Polsce przez obecny obóz władzy. W 2020 roku kampania prezydencka zbiegła się w czasie z kampanią dotyczącą tzw. głosowania w sprawie poprawek do rosyjskiej konstytucji. Przypominała ona wybory prezydenckie, bo poprawki wydłużały liczbę kadencji, podczas których Putin może pozostawać u władzy. Kampania Andrzeja Dudy i proputinowska kampania w Rosji skupiły się na tym samym wątku, który miał mobilizować społeczeństwo do głosowania. Tym wątkiem było zagrożenie płynące ze strony LGBTQ+ oraz „ideologii gender”. W feedach sieci społecznościowych posty znajomych z Rosji i Polski przeplatały się, tworząc niepokojąco spójną mozaikę. Z obu stron docierały informacje o przypadkach cynicznej instrumentalizacji społeczności LGBTQ+ do politycznych celów.

Po zmasowanej inwazji na Ukrainę nawet wśród zdeklarowanych przeciwników Zjednoczonej Prawicy zapanowało moratorium na tego rodzaju porównania, wcześniej dość powszechne. Polska i jej problemy wewnętrzne w jeden dzień oddaliły się o całe galaktyki od Rosji. Zapanował dyskurs przyrodzonej, gatunkowej różnicy, na który uwagę zwraca Katarzyna Chimiak, ekspertka ds. rosyjskich i aktywistka Stowarzyszenia Za Wolną Rosję.

– W mediach tradycyjnych mieliśmy wysyp po prostu głupich tekstów, których autorzy z pełną powagą usiłowali tłumaczyć aktualne wydarzenia, odwołując się do tekstów z XIX wieku – mówi. – Propagowano w nich rasistowski w istocie pogląd, że istnieje coś takiego jak „niezmienny”, „odwieczny” rosyjski charakter narodowy, którego główne cechy to bestialstwo, brutalność, imperializm. Bardzo mało było natomiast poważnych, rzetelnych analiz opartych na dobrej znajomości sytuacji współczesnej. W Polsce zawsze popularne było tłumaczenie sytuacji w Rosji rosyjskim „charakterem narodowym” czy „stanem umysłu”, pewne radio uruchomiło nawet audycję o takim tytule, ale wojna to umocniła.

– Mnie to bardzo niepokoi, bo jeśli coś odrzucamy po prostu jako „rosyjskie”, umyka nam prawdziwa, złożona natura tego zjawiska – dodaje Katarzyna Chimiak. – Nie dostrzegamy, że przy odpowiednich okolicznościach coś podobnego mogłoby mieć miejsce również w Polsce. Przestajemy np. zauważać, jak wiele elementów polityki PiS stanowi kopię pomysłów Putina lub Łukaszenki. Na aktualny stan rosyjskiego państwa i społeczeństwa powinniśmy moim zdaniem patrzeć jako na przestrogę – a nie utwierdzać się w przekonaniu, że u nas coś podobnego nie byłoby możliwe, bo mamy inną „naturę genetyczną”.

Rosja już jest osłabiona i ośmieszona. Czy rosyjskie imperium się rozpadnie? [rozmowa z Kowalem i Lichnerowicz]

Trudno oprzeć się wrażeniu, że w dzisiejszej Polsce tego typu opinie mogą zostać odebrane jako radykalne. Bo w końcu Polska doskonale wywiązuje się ze wsparcia dla Ukrainy na każdym niemal poziomie: społecznie, czyli przyjmując uchodźców, politycznie – udzielając Kijowowi bezwarunkowego wsparcia na arenie międzynarodowej i militarnie – będąc w awangardzie dostaw broni, ale też stając się państwem, które zapewnia logistykę tych dostaw z innych krajów. Skoro stoimy jednoznacznie po stronie Dobra, to jak możemy mieć cokolwiek wspólnego z Imperium Zła? W 2022 roku w przestrzeni publicznej dyskusji pojawił się właściwie tylko jeden mocny głos, który porównał sytuację społeczno-polityczną Polski do putinowskiej Rosji. Był to słynny skecz Wigilia kabaretu Neo-Nówka.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paulina Siegień
Paulina Siegień
Dziennikarka i reporterka
Dziennikarka i reporterka związana z Trójmiastem, Podlasiem i Kaliningradem. Pisze o Rosji i innych sprawach, które uzna za istotne, regularnie współpracuje także z New Eastern Europe. Absolwentka Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego i filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Autorka książki „Miasto bajka. Wiele historii Kaliningradu” (2021), za którą otrzymała Nagrodę Conrada.
Zamknij