Kraj

Gdzie ta kasa, czyli o dwóch procentach na armię

Narodowe Święto 3 Maja. Fot. W. Kompała / KPRM

Po prostu pierwszy raz od czasu napaści Rosji na Ukrainę polski polityk zgłosił pomysł zmniejszenia wydatków na armię.

Wywiad Michała Sutowskiego z Włodzimierzem Czarzastym jest poruszający, choć nie dlatego, żeby np. objawiał nadejście proroka lewicy, prowadzącego swój lud przez Morze Czarne. Po prostu pierwszy raz od czasu napaści Rosji na Ukrainę polski polityk zgłosił pomysł zmniejszenia wydatków na armię.

Biedny redaktor Sutowski, musi występować jako militarysta! Zaklina Czarzastego, że NATO wymaga, że Rosja atakuje, że zobowiązania, że tak nie można… A Czarzasty odpowiada, że SLD pieniądze armii odbierze i niech nikt nie mówi, że się nie da. Niech tam Rosjanie nad Bałtykiem latają i straszą, my się nie boimy.

Czarzasty: Oddam połowę jedynek w kraju za koalicję z Razem

Problem z jego frywolną wypowiedzią polega nie tylko na tym, że zaledwie dotyka on problemu, ale że czyni to z niewłaściwej strony. Otóż wydatki na armię powinny być wysokie, bo żyjemy w świecie, który jest na progu przekształcenia się w nową sytuację zależności i stabilizacji. Powinna to być jednak armia radykalnie zreformowana, nowocześnie wyposażona, być może nawet zmniejszona, ale zasadniczo sprawniejsza. Stan wojska oddaje stan państwa, czy się to komu podoba czy nie – i to kosztuje.

Propozycje przewodniczącego SLD prowadzą na manowce, choć w jednej przynajmniej dziedzinie stanął on zgodnie w koalicji z pozostałymi liderami lewicy w Polsce.

Też jest ignorantem w sprawach wojska.

***

Zanim zaczniemy kontrować plany pana Czarzastego, pochylmy się jednak nad pewną grupą smutnych ludzi.

Istnieje w Polsce kategoria osób, blisko związanych ze sprawami bezpieczeństwa, dla których nadeszły ciężkie czasy. Można ich nazywać „transatlantystami”. Do niedawna uważali, że polska suwerenność spoczywa na dwóch filarach: europejskim i amerykańskim, zaś Unia i Sojusz Północnoatlantycki, a zwłaszcza Ameryka są jej gwarantami. Głosili, że Ameryka musi być w Europie, a Europa (oraz Polska) powinna podążać za Ameryką i że ten symbiotyczny związek gwarantuje stabilność w naszej części świata.

Majmurek: Lewico, pogódź się z NATO!

Smutek transatlantystów wynika ze spostrzeżenia, że owe filary podmywane są nie przez wrogie Zachodowi wpływy, ale przez główny prąd tej relacji. Ameryka, dowodzona przez Donalda Trumpa traci kulturowe związki z Europą, a amerykański prezydent atakuje nie tylko Unię Europejską, lecz jest o krok od zaatakowania samego NATO. Cios w Pax Americana w Europie wymierzany jest z samego centrum Zachodu.

O jednym takim, co naprawił NATO

Reakcje na ten godny pożałowania stan, poza smutkiem, bywają dwojakie.

Z jednej strony Europa usiłuje gwałtownie zmienić swoją postawę militarną. Powstają nowe formy współdziałania i radzenia sobie z wyzwaniami w rodzaju współpracy PESCO, czy ostatnio w postaci Europejskiej Inicjatywy Interwencyjnej (E2I). Mają one za zadanie łagodzić europejskie bóle fantomowe po Stanach Zjednoczonych i dryfującej bez sensu Wielkiej Brytanii. PESCO ma organizować współpracę przemysłów obronnych i sztabów wojskowych w organizacji wysiłków zbrojeniowych. E2I, choć jest inicjatywą pozaunijną, ma usprawniać interwencje wojskowe przy unijnych granicach, zwłaszcza w Afryce. Emmanuel Macron usiłuje w ten sposób odciążyć Francję, zabezpieczyć południe Europy i tchnąć w europejską duszę militarny ferwor. Reszta Europy, na czele z Niemcami, którzy chyba zapomnieli, że w ogóle armię mają, ociąga się przed podjęciem zobowiązań. Tak czy inaczej, Europa poszukuje alternatywy dla słabnącego paradygmatu bezpieczeństwa na kontynencie po II wojny światowej, czyli amerykańskiej gwarancji pokoju w Europie.

Bywają również reakcje odmienne. Niektórzy przytomnie wskazują, że niemieckie samorozbrojenie podważa europejską stabilność i że Amerykanie mają słuszność, wzywając Europę do większej odpowiedzialności. Karierę robi hasło „2% PKB”, które należy wydawać na poprawę zdolności obronnych. Polskie władze z satysfakcją zauważają, że jako jedni z nielicznych spełniamy postulat Donalda Trumpa. Wyobrażają sobie nawet, że bycie prymusem zmieni Polskę w nową kotwicę USA w Europie. Dzieje się to zaledwie od dwóch lat, od kiedy polską obronnością zajmują się panowie Kaczyński, Duda, Macierewicz i Błaszczak. Ba, chcą oni nawet Amerykanom płacić miliardy dolarów za to, by w Polsce w ogóle zostali na stałe. Zdaje się, że nie ma granic dla ambicji wojskowej wizjonerów PiS.

I na to wszystko wchodzi pan Czarzasty, cały w łagodnie białym sweterku i mówi, że wydatki na zbrojenia obetnie o połowę.

***

Przyznać się muszę do dezorientacji podobnej do tej, która ogarnęła redaktora prowadzącego. Jak to: nie wydawać na armię pieniędzy, kiedy Rosja wywołuje wojnę w naszym sąsiedztwie? Dwa procenty PKB na wojsko, to jest przecież widoczny dowód na poważne traktowanie bezpieczeństwa, to jest dojrzałość strategiczna obecnych władz, to jest spełnienie pragnienia każdego „transatlantysty” w Polsce.

Trzeba wydawać te 2% PKB!

Tylko… czy czują się Państwo dzięki nim bezpieczniej?

Bo ja nie.

Razem: Nato? Jesteśmy krytyczni, ale nie naiwni

czytaj także

***

Słowa pana Czarzastego są bowiem zaledwie przyczynkarską anegdotą. Nie zdobędzie przecież władzy w Polsce i nie wprowadzi swojego ekscentrycznego konceptu w życie.

Zostajemy jednak z realnym pytaniem o polskie bezpieczeństwo pod rządami PiS. Czy bezprecedensowy wzrost wydatków przyniósł realne zwiększenie możliwości obronnych państwa?

Gdzie są te dwa procenty PKB? Czy widać je w poprawie stanu uzbrojenia i technicznych zdolności Wojska Polskiego? Nędzny stan Marynarki Wojennej, wydłużane terminy używania śmigłowców Mi-24 i Mi-17 oraz wzmianki o przywracaniu starych czołgów T-72 do służby świadczą o tym, że wojsko wraca do znanego już w latach dziewięćdziesiątych terminu: „kanibalizmu technicznego”, czyli zjadania własnych zasobów technicznych. Ewentualnie do dawania kroplówki polskiemu przemysłowi obronnemu, który co prawda nie jest zdolny do konkurowania na rynkach światowych, ale za to stare ruskie czołgi ładnie wyremontuje.

Gdzie są nowe okręty podwodne, gdzie drony, które miały pilnować przedpola przed zielonymi ludzikami? Gdzie artyleria rakietowa dalekiego zasięgu, nie mówiąc już o obronie przeciwlotniczej? Gdzie są środki rozpoznania i systemy cyfrowego pola walki? Można tylko ponuro wieszczyć, że po wyczynach Macierewicza ze śmigłowcami, długo już nikt do handlowania nimi z Polakami nie wróci.

Owe „2% PKB” powinno być widać w nowym wyposażeniu wojska. Zamiast tego oglądamy smutnych admirałów, żegnających ostatnie okręty podwodne. Dramatycznego pytania o sprzęt polskiej armii nie zagłuszą opowieści o Patriotach, które kiedyś, być może, za jakiś czas, w niewielkiej liczbie, polskiego nieba chyba bronić spróbują…

A może te dwa procenty poszły na inne, ważne wydatki? Kluczowe są przecież struktury organizacyjne i kadrowe, a także systemy dowodzenia i kierowania obroną państwa i reagowania na kryzysy. W tym zakresie sytuacja wydaje się gorsza niż stan sprzętu wojskowego. Minister Macierewicz z sobie tylko znanych powodów zdekapitował dowództwo sił zbrojnych zwalniając generałów i pułkowników nie zasługujących na jego zaufanie – czyli w zasadzie wszystkich. Powołał dziwaczne Wojska Obrony Terytorialnej, dla żartu chyba nazywane „terytorialsami”, tak jak prawdziwych komandosów nazywa się „specjalsami”. Ich umiejscowienie w strukturach MON, polityczno-ideologiczna proweniencja oraz nadmierne promowanie kosztem innych rodzajów wojsk nie mogą przesłonić oczywistości, że przy mizerii armii zawodowej, WOT są kosztowną ekstrawagancją.

Jedyne wzrosty, jakie armia zobaczyła w ostatnich dwóch latach, to 10-20 procent podwyżki pensji, co każe przypuszczać, że Macierewicz dbał raczej o elektorat, niż o sprawną armię.

Gorsze od braków w sprzęcie są jednak braki w myśleniu strategicznym. Panowie Duda i Macierewicz weszli w gorszący spór o zwierzchnictwo nad armią, o system kierowania nią i dowodzenia. Skandale z próbami usuwania sobie nawzajem generałów przeplatały się z ekscytującymi opinię publiczną niedyskrecjami w rodzaju: kto kogo prześcignął do ucha prezesa. W tle tych sporów krył się potężny kryzys państwa, które w wypadku wojny nie ma ukształtowanej struktury dowodzenia i zwierzchnictwa nad armią. Na odziedziczone od poprzedników kłopoty z systemem dowodzenia obecna władza nałożyła własną niekompetencję. Powodowało to, że kluczowe ćwiczenia sprawdzające obronność państwa, prowadzone wraz ze sztabami NATO, kończyły się chaosem i symulowaną klęską Polski.

Jak rodził się sojusz Macierewicza z Rydzykiem

czytaj także

Jak rodził się sojusz Macierewicza z Rydzykiem

Anna Gielewska, Marcin Dzierżanowski

Tylko szczęściu możemy zawdzięczać to, że w ostatnich dwóch latach przy naszych granicach nie wydarzył się kryzys wymagający reakcji sił zbrojnych i testujący system dowodzenia. Resort obrony za czasów Macierewicza planowaną jego reformę oparł na założeniu, że dotychczasowa rola prezydenta jako naczelnego wodza zostanie pomniejszona – co było rozwiązaniem niekonstytucyjnym, choć być może mającym nawet jakieś sensowne przesłanki merytoryczne. Merytoryczne zaplecze prezydenta, Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, nie umiało na te rewolucje odpowiedzieć, zarówno ze względu na brak kompetencji własnego szefostwa, jak i ze względu na ogólną słabość polityczną i merytoryczną samego prezydenta w sprawach obronności. Efektem był chaos i frustracja doświadczonych dowódców, rezygnujących ze stanowisk.

Minister Błaszczak niby system dowodzenia wreszcie ustanowił – i dawni oficerowie z Ludowego Wojska Polskiego się ucieszą, bo ta propozycja przypomni im lata młodości. Teraz także Szef Sztabu Generalnego będzie dowodził wszystkimi żołnierzami, walczył nimi, ćwiczył ich i dbał o to, by, za przeproszeniem, mieli czyste gacie (czyli o logistykę). Tyle że centralizacja, owszem, dobra była dla armii, która wraz z Armią Czerwoną miała nacierać na Bornholm i Danię. Obecne środowisko współpracy, wydzielania i łączenia sił, uzupełniania się komponentów wymaga bardziej wyrafinowanej struktury.

***

Jednoznacznie pozytywnym aspektem polskiej obronności jest utrwalenie przekonania Amerykanów, że powinni utrzymywać swoje wojska w Polsce. Żołnierze USA na naszym terytorium to bezpieczeństwo i z dawna wyczekiwany znak, że Polska nie jest członkiem NATO drugiej kategorii. Swoje zasługi mają w tej kwestii poprzednie rządy, ale to właśnie rząd PiS najgłośniej zabiega i negocjuje rozszerzenie formuły amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce i innych państwach regionu. Posunął się nawet do propozycji płacenia za bazy amerykańskie, dezawuując przy okazji natowskie ustalenia i spójność planowania w Sojuszu.

Stacjonowanie wojsk USA to jednak wielkie polityczne wyzwanie. Po pierwsze, wiara w trwałość zobowiązań Donalda Trumpa jest naiwna, na co mamy liczne dowody. Po wtóre, wiara w trwałość przekonań amerykańskich władz, w rodzaju Pentagonu czy Kongresu, że warto jest pozostawić wojska w Polsce również może zostać wystawiona na próbę. Owszem, im bardziej Trump jest narażony na niekorzystny przebieg śledztwa Muellera, tym silniej będzie chciał pokazać, że przeciwstawia się Rosjanom. Będzie tu działał pod rękę z antyrosyjsko nastawionym Kongresem i jak na razie nic amerykańskiej obecności w Europie Środkowej nie zagraża. Jeśli jednak Donald Trump będzie w takim tempie przekształcał Partię Republikańską na swoją modłę i jeszcze obiecywał oszczędności z tytułu powrotu wojska z Europy do USA, to determinacja Kongresu może słabnąć. Stacjonowanie wojsk w Europie przestaje być nienaruszalnym paradygmatem polityki USA.

Zbliża się szczyt NATO w Brukseli. Wkrótce po nim Trump uda się na spotkanie z Putinem. Już teraz wiadomo, że atmosferę spotkania przywódców Sojuszu zdefiniuje zarówno niechęć i połajanki Trumpa wobec natowskich partnerów, jak i późniejszy „deal”, jaki może choćby zasygnalizować Donald ze swym druhem Władimirem. Tym się właśnie objawia to drżenie w posadach transatlantyckiego partnerstwa. Może się przecież okazać, że Trump będzie chciał zapowiedzieć coś w stylu znanym ze spotkania z Kim Dzong Unem: zmniejszenie ilości żołnierzy w Niemczech, ponieważ ich bazowanie jest zbyt drogie, a w zamian Putin opowie jakiś dowcip o pokojowych zamiarach wobec Europy Wschodniej.

I jeszcze jedna pułapka na Polskę: za kim się opowiemy, jeśli Ameryka jeszcze mocniej się od Europy oddzieli, na przykład w sprawie nałożenia sankcji na Iran? Trump pieści naszą polską martyrologię i mami poparciem dla Trójmorza lub innych regionalnych fantazji, zaś od Unii Europejskiej cywilizacyjnie odpływamy sami. A dotąd przecież formułą polskiej wartości było celne powiedzenie Zbigniewa Brzezińskiego: tyle znaczycie dla Waszyngtonu, ile znaczycie w Unii. Polskie władze słusznie zabiegają o wzmocnienie obecności amerykańskiej w Polsce. Jeśli jednak stanie się to kosztem naszej relacji z Europą, wtedy zostajemy na spalonym. A raczej na spalonej ziemi.

***

„2% PKB” stały się totemem, którym zastąpiono reformy zmierzające do poprawy bezpieczeństwa Polski. Tych pieniędzy w sprzęcie wojskowym, w strukturze, w systemie dowodzenia i kadrach po prostu nie widać. Wydatków i reform własnych sił zbrojnych nie zastąpi sojusz z Amerykanami, zwłaszcza jeśli zawierany będzie w kontrze do Europy.

Zagwozdka po raporcie Chilcota (do wyobrażonego hejtera NATO)

Gdyby choć PiS zaproponował jakąś strategię! Wskazał w jakiej kolejności Polska powinna realizować najdroższe etapy modernizacji technicznej w perspektywie 15-20 lat. Gdyby zechciał ustabilizować sytuację kadrową na szczytach sił zbrojnych. Żołnierze dostają już trzeciego szefa sztabu generalnego w ostatnich dwóch latach. Wyżsi dowódcy brani są z przypadku, a nie z zasobu kadrowego, w którym do stanowisk powinno dochodzić się dzięki wiekowi, służbie, doświadczeniu życiowemu i mądrości wojskowej. Gdyby zechciał przedstawić wreszcie radykalną reformę dowodzenia, podporządkowaną interesowi państwa i możliwym kryzysom. Przepychanki między ministrem a prezydentem o to, kto jest ważniejszy niszczą sedno reformy. Spodziewałbym się również pokazania, jakiej liczby żołnierzy potrzebujemy w armii zawodowej (sugeruję nie szafować setkami tysięcy) oraz uporządkowania wojsk rezerwowych i systemu mobilizacji. Warto by wrócić również do reformy systemu emerytalnego wojska i starać się zmniejszać to obciążenie dla MON. I jeszcze temat-rzeka: by przemysł obronny przestał wreszcie żerować na MON.

Tymczasem działania w epoce zwierzchnictwa Błaszczaka i Dudy wyglądają wyłącznie na sprzątanie po epoce zwierzchnictwa Macierewicza i Dudy. Pomysłu na państwowy system obronny nie ma, jest tylko totem wydawania pieniędzy bez namysłu, za to w czasie dobrej koniunktury.

To, że PiS szczyci się wydatkami na wojsko takimi, jakich Trump oczekuje, a ręka prezydenta Dudy może wreszcie spocząć na klamce Białego Domu nie oznacza, że jesteśmy bezpieczniejsi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Łukasiewicz
Piotr Łukasiewicz
Dyplomata, analityk Global.Lab
Jest byłym dyplomatą wojskowym i cywilnym, pułkownikiem rezerwy i ostatnim ambasadorem Polski w Afganistanie, gdzie spędził w sumie 7 lat. Współpracuje z fundacją Global.Lab.
Zamknij