Zastanówmy się, jak zorganizować społeczeństwo, żeby żyło nam się lżej, zamiast mamić się wizją powszechnej szczęśliwości wynikającej z wolnego wyboru.
Nie ma dziś nic bardziej neutralnego niż wolny wybór. Kolejne sfery życia zmieniane są tak, aby wzmocnić jednostkę swobodnie podejmującą decyzje. Odbywa się to w imię przekonania, że działanie na rzecz indywidualnej satysfakcji to najlepsza droga do szczęścia ogółu. Ta niewinna z pozoru obietnica zawiera w sobie jednak destrukcyjny potencjał zarówno dla życia zbiorowego, jak i samych jednostek.
Siła ideologii wolnego wyboru polega na tym, że jest bardzo pojemna. Treści indywidualnych wyborów są mniej ważne niż ich źródło, którym ma być niezależna jednostka. Gdy deklarujemy, że coś wybraliśmy, jest to rodzaj ostatecznego argumentu kończącego dyskusję. Nie można przecież ingerować w jednostkowe decyzje, bo każdy sam najlepiej wie, co dla niego dobre. No i każdy dokonuje wyborów na swój rachunek. Ich konsekwencje poczuje na własnej skórze, a pretensje będzie mógł mieć tylko do siebie.
To prawda, że ostatnie konflikty, które są jeszcze w stanie uruchomić nieco emocji w liberalnych demokracjach, dotyczą wyznaczenia granicy dla indywidualnych wyborów, jak dzieje się to w przypadku sporów o aborcję albo eutanazję. Co jednak znamienne, religijni integryści bronią życia w imię religii, którą wybrali, i przekonują, że jeśli chodzi o życie seksualne, to niewiele ich ogranicza, ponieważ wybrali zapewniające wolność od niechcianych ciąż naturalne metody planowania rodziny. Wszyscy jesteśmy dziś pro choice.
Konflikt napędza nie zasadniczo inny stosunek do wyboru, ale przyjemnie łechcąca możliwość oskarżenia kogoś o bycie ułomnym podmiotem. Katolicy to tak naprawdę zmanipulowane masy podążające za nauczaniem księży i ślepo realizujące tradycyjne wzorce rodzinne. Zwolennicy prawa do aborcji to z kolei ofiary cywilizacji śmierci, które pozbawiono zdolności kierowania sobą przez wzmocnienie u nich zwierzęcych instynktów.
Spory między liberałami a religijnymi integrystami w niczym nie zakłócają więc tendencji do czynienia z indywidualnego wyboru fundamentu kolejnych sfer życia.
W edukacji rodzice mają prawo wybierać, do jakiej szkoły poślą dziecko. Absolwenci liceów i techników wybierają z „oferty edukacyjnej” przygotowanej przez prywatne i publiczne uczelnie. W leczeniu możemy wybrać sobie lekarza rodzinnego, przychodnię i szpital, do którego idziemy. Postulaty wprowadzenia prywatnych ubezpieczeń medycznych zgłaszane są, żeby zwiększyć zakres indywidualnych decyzji dotyczących leczenia. Psychologowie przekonują nas, że najlepszy sposób na udany związek to przemyślany wybór partnera; należy się do tego przygotować dokładnie tak, jak do wyboru samochodu. Zadowoleni będziemy tylko wtedy, gdy odpowiemy sobie na pytanie o markę, kolor, spalanie i osiągi.
W każdej ze sfer, gdzie wprowadzany jest przymus wyboru, wcześniejsze zasady organizujące życie społeczne ulegają destrukcji. Zamiast nauczania mamy produkty edukacyjne. Leczenie zastępowane jest przez usługi medyczne. Zakochanie ustępuje wchodzeniu (i wychodzeniu) ze związków.
Forsowanie wolnego wyboru nie pozostaje też bez wpływu na jednostki. Miały być szczęśliwe, a nie są, ich satysfakcja miała rosnąć, a odczuwają coraz większy niepokój, miały mieć coraz większe poczucie kontroli nad swoim życiem, a czują, że tracą nad nim panowanie.
Ważne jest, żeby w ocenie tych wszystkich efektów nie osunąć się w myślenie konserwatywne o starych, dobrych czasach i zaletach tradycyjnych więzi społecznych. Drugim zagrożeniem jest wzruszenie ramionami i stwierdzenie, ze wolność ma swoją cenę i trzeba ją płacić, nawet jeśli jest nią atomizacja i poczucie osamotnienia. Jest jednak inna droga, która unika domyślnego zarówno dla konserwatystów, jak i liberałów wyraźnego przeciwstawienia jednostki i społeczeństwa. Żeby na nią wkroczyć, trzeba uznać, że zależność jest najlepszą rzeczą, jaka może nam się przydarzyć.
Aby zdać sobie z tego sprawę, wystarczy prosta refleksja: jaka jest natura rzeczy i relacji, które najbardziej w życiu cenimy? Trudno będzie znaleźć kogoś, kto stwierdzi, że najlepsze w życiu było dla niego kupno samochodu albo decyzja o wzięciu kredytu. Większość bez większego wahania powie natomiast, że to, co najważniejsze, nie pochodzi z wyboru: relacje z rodzicami, relacje z dziećmi, z przyjaciółmi i, czemu nie, z regionem i wspólnotą narodową. Bycie w tych relacjach oznacza ograniczenie elastyczności, wystawienie na wpływ poza kontrolą woli i zobowiązania, którego zakres jest szeroki i niejasny.
Wydaje się, że tego typu zależność jest prostym zaprzeczeniem indywidualizmu. Sprawa jest jednak bardziej złożona.
Dzisiejszy lęk przed bliskimi relacjami jest bezpośrednio powiązany z apoteozą wyboru. Ludzie obawiają się, że bliskie związki oznaczają utratę autonomii. Lepiej nie obciążać się innymi i nie tracić możliwości ciągłego wybierania na nowo. Funkcjonowanie w rzeczywistości kształtującej takie oczekiwania ma jednak nieprzyjemne konsekwencje także dla samych jednostek. Relacje pochodzące z wyboru mają bowiem charakter kontraktu, a kontrakt zawiera określony zakres odpowiedzialności. Z jednej strony to przyjemne, bo wiemy do jakiego stopnia odpowiadamy za drugą osobę i kiedy się ulotnić bez ponoszenia zbytnich kosztów. To jednak działa też w drugą stronę. Kiedy sami potrzebujemy pomocy, opieki i wsparcia wykraczających poza kontrakt, okazuje się, że możemy liczyć tylko na siebie.
Bycie w związkach opierających się na zależności wymaga poświęcenia i rezygnacji z uczestnictwa w świecie nieograniczonych wyborów. Z drugiej strony znajdujemy się w sferze, w której jesteśmy uznawani za osobę, czyli kogoś niesprowadzalnego do zbioru cech i nieredukowalnego do działań, w jakie się angażuje. Z pewnością nie jest to zaprzeczenie indywidualizmu. To raczej inny tryb jego funkcjonowania, uwzględniający nie tylko swobodę jednostek, ale także ich ciężar, inercyjność, słabości i potrzebę troski.
Przez wybór realizuje się indywidualizm gładki. Decyzja ma dopasować świat zewnętrzny do naszych preferencji. Satysfakcja powstaje dzięki spełnieniu oczekiwań, które są uprzednie wobec działania i kontaktu z innymi. Dobry wybór to taki, który pozwala nie naruszyć zamkniętego w swoich potrzebach podmiotu. Zależność pozwala praktykować indywidualizm tarcia. Dowiadujemy się, kim jesteśmy i na co nas stać, kiedy musimy, a nie po prostu chcemy. Poznajemy własne granice i docieramy do odruchów, których nigdy byśmy u siebie nie podejrzewali. Poczucie odrębności pojawia się w dynamicznej relacji z innymi: ich ograniczeniami, idiosynkrazjami i wyjątkowością. Podmiot szlifuje się, a nie rozdaje karty.
Stosunki zależności nie sprowadzają się więc do prostych funkcji reprodukcyjnych związanych z biologią czy podtrzymywaniem społecznych instytucji. Zamiast odtwarzania się tego samego mamy kolejne próby, w których zjawiamy się na nowo. Płynąca z tego satysfakcja jest też realnym argumentem przeciw tezom, że zadowolenie ze stosunków zależności to wyłącznie racjonalizacja ogromnych inwestycji i poniesionych kosztów.
Nie czarujmy się jednak, że zależność to tylko przyjemność. Ponieważ mamy do czynienia z całościowymi relacjami, przyjemność łączy się z cierpieniem, zadowolenie z frustracją, a oddanie z poczuciem alienacji. Kulturowa oferta współczesnego kapitalizmu polega na propozycji, żeby rzeczy dobre oddzielić od złych i po prostu wybrać te pierwsze. To jednak prowadzi do rozwiązania samych relacji opartych na zależności. Alternatywą wydaje się tylko dyskurs konserwatywny nawołujący do noszenia krzyża.
Znalezienie odpowiedzi na ciężar zależności nie jest wcale takie trudne, ale pozostać trzeba w ramach, jakie ona wyznacza. Zamiast wyzwolenia pomyśleć trzeba o uldze. Ulga nie zakłada, że można przezwyciężyć wszystkie niewygody, ale na pewno można ograniczyć ich skalę i zmniejszyć obciążenie jednostek. Żeby doświadczyć ulgi, trzeba uznać, że nie jesteśmy samowystarczalni. Niosą nam ją inni, od których też jesteśmy zależni. Nie chodzi tu o dobroczynność pojawiającą się dlatego, że ktoś zadecydował, że przeznaczy część swoich środków na ludzi, którzy sobie nie radzą. W grę wchodzi pomoc mająca raczej charakter zobowiązania niż wyboru. Ulgę niosą rodzina i przyjaciele, ale przede wszystkim państwo dostarczające usług publicznych odciążających jednostki od kosztów opieki i troski.
Lepiej zastanawiać się, jak zorganizować społeczeństwo, żeby żyło nam się lżej, niż mamić się wizją powszechnej szczęśliwości, jaka zapanuje, gdy wszyscy będą mogli swobodnie wybierać. Odeślijmy wybór tam, gdzie jego miejsce. W końcu przydaje się, kiedy decyzdujemy o kupnie pasty do zębów czy spodni.