Kraj

Gdula: Kto przepędzi ducha tego stołu?

Albo naród odniósł sukces, siadając do stołu, albo został przy stole zdradzony. To dwie historie, które po 25 latach wciąż opowiadamy.

25 lat po rozpoczęciu rozmów Okrągłego Stołu wciąż trwają spory o to wydarzenie. Nie trzeba nam jednak żadnego nowego okrągłego stołu, by zmienić ten stan rzeczy. Przydałoby się natomiast trochę poszerzyć dyskusję, żeby wyrwać ją spod panowania dwóch dominujących opowieści.

W pierwszej Okrągły Stół to wykorzystanie historycznej szansy. Porozumienie władzy z opozycją było przełamaniem fatum ciążącego nad Polską. Polegało ono na ciągłej przewadze obcych potęg rozgrywających wewnętrzne podziały i słabość Polaków. Historia podziałów kończy się przy okazji „Solidarności”, kiedy całe społeczeństwo staje zjednoczone we wspólnym projekcie odnowy Polski. Okrągły Stół jest niejako dopełnieniem roku ’80 – dialog, a nie przemoc, stają się podstawą głębokiej zmiany otwierającej drogę do normalności rozumianej jako demokracja, gospodarka rynkowa i orientacja prozachodnia. Etyka odpowiedzialności zwycięża nad etyką przekonań, rozmowa nad przemocą, roztropność nad romantyzmem i dzięki temu można dokonać historycznej zmiany przekraczającej fatalizm polskiej historii. Zamiast klęsk możemy celebrować sukces i cieszyć się odzyskaną podmiotowością.

W drugiej narracji Okrągły Stół wpisuje się w historię zaprzepaszczania szans narodu. Rozmowy w Pałacu Namiestnikowskim i Magdalence to sprzeniewierzenie się duchowi „Solidarności”. Obóz rządzący korumpuje działaczy opozycyjnych i wikła ich w podtrzymywanie starych układów. Okrągły Stół jest w tym ujęciu przede wszystkim przegrupowaniem elit i głębszym ukryciem mechanizmów prawdziwej władzy. W żadnym wypadku nie możemy więc mówić o odzyskaniu podmiotowości. Najważniejsze polityczne zadanie to ukazanie prawdziwych mechanizmów działających za fasadą racjonalności, zgody i powrotu do Europy. Gdy zajrzymy za kulisy, znajdziemy tam dawne kliki, partykularne interesy i zależność od nowego imperium, jakim jest Unia Europejska. Obie te wizje łączy to, że jako naturalny punkt odniesienia przyjmują historię narodową. Albo naród odniósł sukces, siadając do stołu, albo został przy stole zdradzony.

Dominacja takiej perspektywy sporo mówi o polskiej rzeczywistości, która od lat 80. zamykała się coraz bardziej w ramach narodowego interesu, narodowej tradycji i narodowej tożsamości.

Aby uniknąć alternatywy: celebra racjonalnego pojednania kontra tropienie nomenklaturowego układu, trzeba przetłumaczyć historię ostatnich czterdziestu lat z narzecza narodowego na język historii powszechnej.

Zacząć musimy w latach 70., które są prawdziwym źródłem współczesności. Załamał się wtedy powojenny ład oparty na planowaniu, zabezpieczeniu socjalnym i kompromisie klasowym. O jego upadku zadecydowały zarówno problemy rozwoju gospodarczego, jak i zmasowana krytyka sztywnych powojennych instytucji dokonywana przez młode pokolenie. Zmiany te w nierównym stopniu dotykały Zachodu i Wschodu, ale z pewnością nie ograniczały się do krajów kapitalistycznych.

W Polsce po grudniu 70. oprócz nowej ekipy u władzy mamy do czynienia z głęboka zmianą klimatu intelektualnego. Wcześniejsze problemy postępu i równości ustępują miejsca kwestiom osobowości, innowacyjności i zarządzania. Jako warunek sukcesu „drugiego etapu budownictwa socjalistycznego” uznane zostaje aktywne społeczeństwo. Składa się ono nie z klas, których konflikt napędza ruch historii, ale z jednostek dążących do wszechstronnego rozwoju, łączącego indywidualne aspiracje z dobrem społecznym. Pojawiający się na początku lat 70. antytotalitarny dyskurs opozycji KOR-owskiej wpisuje się w tę globalną zmianę i radykalizuje dominujące treści, wykorzystując je do krytyki systemu.

Zmianom na poziomie wyobrażeń i dyskursu towarzyszą przekształcenia na poziomie realnych praktyk. Dowartościowanie indywidualnej inicjatywy przekłada się w szybkim tempie na wzrost nierówności dochodowych. Jednocześnie coraz szerzej wmontowywane są w system rozwiązania pozwalające zdyskontować materialny sukces. Czas oczekiwania na mieszkanie można skrócić, wpłacając do spółdzielni odpowiednio dużą sumę pieniędzy; można wybudować drugi dom pod miastem, zęby można wyleczyć w prywatnych gabinetach dentystycznych itd. Póki trwa boom gospodarczy epoki Gierka, procesy te są przez ludzi tolerowane, ale wkrótce staną się gorącym tematem.

W zmitologizowanej opowieści o „Solidarności” jest ona protestem całego narodu. W rzeczywistości jej rdzeniem był element klasowy i sprzeciw robotników wobec warunków życia i nierówności społecznych realnego socjalizmu.

Nie jest przypadkiem, że „Solidarność” najaktywniejsza była w wielkich zakładach pracy, a uczelnie, inaczej niż na przykład w 1956, nie odegrały znaczącej roli w protestach. Na czele „S” stał lider robotniczy, który projekt „Solidarności” definiował w ścisłym związku z uwolnieniem samoorganizacji w miejscu pracy i wyzwoleniem robotników spod władzy biurokracji. W najbardziej wpływowej książce o „Solidarności” napisanej przez Alaina Touraina robotniczy charakter ruchu społecznego wskazany jest jako najważniejszy element racjonalizujący protest oraz bezpiecznik, który chroni Polskę przed scenariuszem węgierskim z lat 50. i czechosłowackim z lat 60.

Tragedią „Solidarności” było to, że swych postulatów nie była w stanie skutecznie zrealizować w systemie realnego socjalizmu, dokonując jego przebudowy. Zamiast tego uwikłała się w przedłużające się protesty, walkę na wyniszczenie z władzą i walki wewnętrzne. Być może w ówczesnych warunkach nie było innej możliwości. Kres epopei „Solidarności” położył stan wojenny.

Okres po 13 grudnia zazwyczaj przedstawia się jako czas wyrwany z historii, pusty przebieg lat, oczekiwania, aż życie zacznie się na nowo. W rzeczywistości był to bardzo gorący okres przedefiniowywania celów polityki i refleksji nad możliwymi drogami rozwoju sytuacji.

Coraz częściej związek między aktywnym społeczeństwem i władzą definiowano jako najważniejszy problem, który prowadzi do irracjonalności decyzji ekonomicznych i niestabilności politycznej.

Władza bowiem stara się zaspokoić dążenia ludzi i kupić ich przychylność, a to prowadzi do nietrafionych decyzji ekonomicznych i zdominowania logiki gospodarczej przez politykę. Skraca to pole systemowego manewru, ponieważ nie można pomyśleć na przykład o podniesieniu cen i zrównoważeniu podaży z popytem bez pomysłu, jak ugasić strajki. Tworzy to mechanizm negatywnego sprzężenia zwrotnego, który pogłębia kryzys.

Ta diagnoza staje się bardzo popularna i krąży w oficjalnych publikacjach i dyskusjach. Towarzyszy jej też coraz wyraźniejsza krytyka robotników formułowana przez przedstawicieli elit. Można ją znaleźć zarówno u Adama Michnika w jego polemice z „nowymi radykałami”, jak i antysolidarnościowej publicystyce Bronisława Łagowskiego.

Głębsze urynkowienie społeczeństwa i zwiększenie efektywności ekonomicznej zaczynają być postrzegane w kręgach władzy jako konieczność i jedyna droga do zachowania kontroli nad systemem. W cytowanej przez Antoniego Dudka analizie przygotowanej przez MSW w 1987 roku jej autor zanotował, że trzeba znosić „bariery zarobkowania”, co spowoduje „skupienie uwagi wielu obywateli na sprawach dorobienia i wpłynie na dalszą atomizację społeczeństwa”, po czym dodał ze smutkiem: „mnie jako komuniście pisać o tym jako zjawisku pozytywnym jest bardzo ciężko, ale widać i my musimy się wewnętrznie pierestroit” (A. Dudek Reglamentowana rewolucja, s. 95). Ukoronowaniem tych tendencji było objęcie fotela premiera przez Mieczysława F. Rakowskiego i szybkie wprowadzenie pod koniec 1988 ustawy liberalizującej obrót gospodarczy.

Jednocześnie coraz istotniejsze stawało się poszukiwanie politycznej legitymizacji na czas wprowadzania reform. PZPR kierowana de facto jednoosobowo przez Jaruzelskiego nie mogła dostarczyć politycznego paliwa dla zmiany. Co prawda Czesław Kiszczak przygotowywał wariant siłowej osłony reform przez wprowadzenie kolejnego stanu wyjątkowego, ale generał Jaruzelski nie miał już pod koniec lat 80. wiary w skuteczność rozwiązań siłowych. Z kolei próba stworzenia autentycznego i jednocześnie przewidywalnego partnera po stronie społecznej, jaką było powołanie do życia OPZZ, okazała się dodatkowym problemem. Alfred Miodowicz w końcówce lat 80. stawiał radykalne postulaty płacowe i przejawiał coraz więcej autonomii. Słabnący obóz władzy postanowił zrobić odważny krok w stronę opozycji.

Do wyobrażeń o latach 80. przynależy obraz „Solidarności” utrzymującej swoje prężne struktury w podziemiu. Aktywnych działaczy podziemia było jednak niewielu, a sama organizacja stopniowo słabła, osiągając w 1986, wedle szacunków SB – a innych danych niestety nie ma – mniej niż 15 tys. działaczy.

Wśród tych, którzy zostali w organizacji, pojawiał się żal do tych, którzy odwrócili się od „Solidarności” w trudnych czasach. Jednocześnie coraz większą popularnością cieszyły się nowe ruchu społeczne, łączące w swoich postulatach kwestie ekologiczne z pacyfistycznymi. Młodzi działacze definiowali cele swojej działalności odmiennie niż stara opozycyjna gwardia, akcentując uniwersalizm swoich roszczeń i zdecydowaną antysystemowość. Od „starych” różnili się też działacze „Solidarności Walczącej”, którzy w bezkompromisowy sposób domagali się niepodległości. W środowiskach opozycyjnych pojawiały się też tendencje odwrotne od radykalizmu. Do oficjalnego obiegu weszło pismo „Res Publica”, rejestrowane były nowe stowarzyszenia (np. „Dziekania”), rozpoczęło działalność „Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe”.

Choć między przedstawicielami elit obu stron, które usiadły przy Okrągłym Stole, istniały podziały wynikające z ostrego konfliktu sprzed kilku lat, to występowały też między nimi wyraźne zbieżności. Obie elity słabły i traciły zdolność mobilizowania społecznej energii. Jeśli nie wykorzystałyby tego momentu do wygenerowania poczucia głębokiej zmiany, stopniowo traciłyby pole manewru. Łączyło je też poczucie ograniczonej sterowalności istniejącym układem społecznym. Dla PZPR-u było to doświadczenie wyczerpywania się asortymentu skutecznych środków – nie działało ani lekkie luzowanie śruby, ani jej dokręcanie. Z kolei dla elit opozycyjnych poczucie niesterowności wiązało się ze wspomnieniami z ’81 roku, kiedy związek radykalizował się i pogrążał w wewnętrznych konfliktach. Obie strony podzielały też intuicję, że konieczne jest zwiększenie efektywności gospodarczej przez urynkowienie i zaciskanie pasa.

Poczucie słabości obu stron i brak zaufania między nimi sprawił, że do zawarcia umowy potrzebny był jeszcze trzeci aktor. W tej roli wystąpił Kościół katolicki, który z jednej strony był arbitrem zabezpieczającym dyskutantów przed faulami, a z drugiej użyczał legitymizacji zawartemu porozumieniu. O to, żeby Kościół podtrzymywał swój parasol ochronny nad przemianami w Polsce, dbały kolejne rządy, wprowadzając religię do szkół, przyjmując ustawę antyaborcyjną, wprowadzając konkordat czy sowicie wspomagając Kościół darowiznami i zwrotami majątków. Ostatnie 6 milionów na Świątynię Opatrzności Bożej to po prostu podtrzymywanie długowiecznego układu łączącego elity polityczne z hierarchią kościelną.

W literalnym sensie umowa zawarta przy Okrągłym Stole nie przetrwała długo, bo już podczas wyborów 4 czerwca Kościół wyraźnie wsparł opozycję, a po wyborach Lech Wałęsa przekonał ZSL i SD do poparcia „Solidarności”, otwierając drogę do powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Z drugiej strony wciąż działał duch Okrągłego Stołu. Sprawiał on, że elity nakierowane były na szybką separację sfery gospodarczej i politycznej oraz odgórną modernizację, z możliwie największym ograniczeniem aktywnego negocjowania jej kształtu przez obywateli.

Symbolem tej filozofii był pakiet reform Balcerowicza przyjęty przez sejm kontraktowy i podpisany przez prezydenta Jaruzelskiego. Przebudowa Polski, oprócz ustanawiania instytucji politycznych systemu demokratycznego i wprowadzania reguł rynkowych, opierała się na trzech fundamentach: rozbiciu klasy robotniczej, ustanowieniu polityki opierającej się na kryteriach tożsamościowych oraz destrukcji instytucji fordowskich.

Klasa robotnicza została podwójnie dotknięta przez transformację. Po pierwsze bezrobocie najsilniej uderzyło w robotników i ryzyko utraty pracy stało się dla nich codziennością. Rywalizacja o pracę utrzymywała też płace robotników na niskim poziomie, co sprawiło, że wielu z nich nawet pracując mogło zapomnieć o godziwym życiu. Nie mniej dotkliwe było także pozbawienie robotników pozycji symbolicznej. W PRL-u byli oni oficjalnie klasą panującą. Ich protesty napędzane były przez słuszny gniew ludzi utrzymujących system i mających prawo do upominania się o swoje. Już od lat 80. zaczęli być publicznie uznawani za zagrożenie dla społeczeństwa i obciążenie dla systemu. Po ’89 robotnicy zdefiniowani zostali jako relikt dawnej epoki, a ich utrzymywanie z dala od decyzji politycznych przedstawiano jako warunek zdrowej transformacji.

Rozdzielenie polityki i gospodarki nie udałoby się tak dobrze, gdyby nie udało się skutecznie zmarginalizować roli interesów materialnych. Nie był tu potrzebny żaden spisek, jak chcą prawicowi krytycy transformacji. Nie musiały działać żadne tajne porozumienia. Główni aktorzy polityczni mobilizowali te aktywa, które były najsilniejsze. Dla elit postsolidarnościowych było to odwołanie się do mitu „Solidarności”, dla elit postpezetpeerowskich była to obrona dziedzictwa PRL. Na pierwszy plan wysuwały się elementy tożsamościowe i ideowe, a mniejszą stosunkowo rolę odgrywała reprezentacja interesów. Podział postkomunistyczny zorganizował pierwsze kilkanaście lat historii politycznej, dzięki czemu kolejne rządy mogły realizować zbliżoną wizję transformacji. Rzadko pamięta się na przykład o tym, że reformę systemu emerytalnego przygotowała ekipa SLD, a wprowadzała ją już ekipa Buzka. Nie dziwi zatem, że na początku lat 2000 ludzie byli kompletnie rozczarowani do elit politycznych i mówili, że niezależnie na kogo głosują, i tak rządzi Balcerowicz.

Trzeci ważny aspekt zmian to destrukcja instytucji fordowskich. Ta zmiana często umyka przy ocenie transformacji, a jej wpływ na nasze życie jest ogromny. Składa się na nią rozmontowywanie stosunków zatrudnienia opartych na umowie o pracę, skracanie czasu przebywania w instytucjach edukacyjnych czy podporządkowywanie usług publicznych logice ekonomicznej, jak ma to miejsce w systemie ochrony zdrowia. Te zmiany stanowią systemowe ramy wspierające indywidualizację. Każdy tworzy swój los sam i jest zobowiązany do ciągłych wyborów. Sam musi też wziąć za swój los odpowiedzialność. Nie powinien liczyć na innych, chyba że będzie to rodzina. Żadne inne zobowiązania nie są wiążące.

Pisząc, że to elity ukształtowały Polskę, w której żyjemy, nie twierdzę, że tylko elity są wśród beneficjentów zmian. Transformacja wytworzyła dość liczną klasę średnią, która na razie rozpoznawała swe interesy w podtrzymywaniu istniejącego porządku. Paradoksem jest – o czym pisałem wielokrotnie – że rdzeń klasy średniej w Polsce stanowią przede wszystkim pracownicy sektora publicznego: pielęgniarki, nauczyciele i urzędnicy różnych szczebli. To państwo i decyzje polityczne, a nie urynkowienie, wytworzyło klasową bazę decydującą o stabilności systemu.

Jeśli coś może przepędzić ducha Okrągłego Stołu, to nie są to moralne egzorcyzmy nad uczestnikami spotkań w Magdalence, ale zmiany w układzie sił klasowych.

Następują one pod naporem logiki akumulacji kapitału. Komercjalizacja usług publicznych, nacisk na uelastycznianie zatrudnienia, także w instytucjach publicznych, i coraz większe ograniczanie szans życiowych klasy średniej mogą ją wyrwać z objęć elit. Wtedy pojawi się szansa na stworzenie porządku, który w większym stopniu uwzględni interesy ludzi „na dole” – i tworzony będzie oddolnie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Maciej Gdula
Maciej Gdula
Podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego
Podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, socjolog, doktor habilitowany nauk społecznych, pracownik Instytutu Socjologii UW. Zajmuje się teorią społeczną i klasami społecznymi. Autor szeroko komentowanego badania „Dobra zmiana w Miastku. Neoautorytaryzm w polskiej polityce z perspektywy małego miasta”. Opublikował m.in.: „Style życia i porządek klasowy w Polsce” (2012, wspólnie z Przemysławem Sadurą), „Nowy autorytaryzm” (2018). Od lat związany z Krytyką Polityczną.
Zamknij