Kraj

Faryzejskie sumienie lekarzy

Ceny za „moralną bezkompromisowość” nie płaci osoba bezkompromisowa, czyli lekarz. Płaci ją ubezwłasnowolniona i upokorzona pacjentka.

Po głośnej sprawie Bogdana Chazana, który ze swojego „sumienia” uczynił narzędzie represjonowania pacjentki, grono identyfikujących się z katolickim fundamentalizmem lekarzy wypisało to „sumienie” na sztandarach jeszcze większymi literami. Okazało się, że nie tylko nie pozwala ono na przerywanie ciąży, ale również na skuteczne i legalne jej zapobieganie – o czym niedawno boleśnie i na własnej skórze przekonała się dziennikarka, Agata Diduszko-Zyglewska. Wydawałoby się, że personel medyczny powinien być o różnicy między pigułką poronną a „pigułką po” doskonale poinformowany. Ma jednak najwyraźniej braki w edukacji, skoro musi być tego uczony przez pacjentki.

Nie w tym jednak rzecz. Zastanawiającą sprawą wydaje się ta nadzwyczajna kariera pojęcia „sumienia”, prowadząca do jego – co najmniej – subtelnego przekształcenia. Rozmaite słowniki języka polskiego definiują sumienie jako: „zdolność oceny własnego postępowania i świadomość odpowiedzialności moralnej za swoje czyny” (Słownik języka polskiego PWN) bądź też „indywidualną, psychiczną zdolność oceniania i odczuwania czegoś w kategoriach dobra i zła” (Słownik współczesnego języka polskiego). Zakłada to proces świadomej analizy własnego postępowania pod względem moralnym i dokonywanie indywidualnych wyborów.

I tu „sumienie” lekarzy bardzo rozmija się z normą słownikową. Żaden taki indywidualny proces tu nie zachodzi.

Nie bierze się pod uwagę okoliczności, a jedynie sztywno ustanowioną normę, od której – wedle tych, którzy zasady te wyznają − nie ma wyjątków. Sądzi zaś się nie siebie, ale kogoś.

Taki rodzaj „sumienia” ma pewną – nie da się zaprzeczyć – nowotestamentową tradycję. Nie jest nią jednak przesłanie głosicieli dobrej nowiny, a raczej postawa faryzeuszy. Tych samych, którzy dają dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, ale zaniedbują sprawiedliwość i miłosierdzie boże.

Faryzeusz to uczony, biegły w żydowskich prawach i zasadach. Przestrzega ich co do najdrobniejszego przepisu, co do „joty i kreski”. Co za tym idzie, odczuwa samozadowolenie z własnej moralnej wyższości i pogardę dla tych, dla których przestrzeganie jego surowych praw nie jest albo priorytetowe, albo możliwe. „Sumienie” lekarza działa na analogicznej zasadzie. W imię zadowolenia z własnej – rzekomej – moralnej czystości, zupełnie ignoruje prawo pacjentki do samostanowienia. Wie lepiej. Może pozwolić sobie na pogardę i manipulację wobec kobiety, która chce usunąć ciążę lub choćby otrzymać środek antykoncepcyjny. Nie ma w takiej postawie miejsca nie tylko na empatię, ale również na zwykły szacunek dla drugiego człowieka, który powinien być prawnie zagwarantowaną i realnie praktykowaną podstawą międzyludzkich relacji.

Bezkompromisowość była przez stulecia naszej kultury kreowana na cechę piękną, szlachetną, godną naśladowania. Młodzi zapaleńcy umierali za ojczyznę, plwając na skorupę zimną i plugawą. Staś Tarkowski odmówił nawrócenia na religię proroka. Lekarskie sumienie również wypisało sobie tę cechę na sztandarach. Tyle że tutaj ceny „moralnej bezkompromisowości” nie płaci osoba bezkompromisowa, czyli lekarz. Płaci ją ubezwłasnowolniona i upokorzona pacjentka, która zamiast uzyskać należne jej medyczne świadczenia, musi staczać o nie donkiszotowską i często przegraną walkę. Nawet jeśli – a jest to naprawdę rzadkie – taki lekarz za naruszenie procedur (i etyki zawodowej) zostanie ukarany utratą stanowiska, będzie pławił się w medialnym blasku rycerza krucjaty na rzecz „sumienia”. Sumienia, które nie rozróżnia pomiędzy dobrem a złem, a jedynie zaleca pozbawione empatii stosowanie bezwyjątkowej reguły.

Prawdziwa bezkompromisowość moralna powinna być gotowa na ponoszenie autentycznych ofiar. Na przykład na zmianę stanowiska pracy na takie, które nie będzie powodowało nieustannych konfliktów sumienia.

Sprawa lekarskiego „sumienia” niesie jeszcze jedną implikację. Lekarz podejmuje decyzję, czy dokonać zgodnej z prawem aborcji. Lekarz decyduje, czy wypisać jak najbardziej zgodną z prawem receptę. Stawia to jego „sumienie” ponad sumieniem i poglądami pacjentki. Sugeruje, że ona – ta grzesznica, która chce antykoncepcji – jest istotą niższą, moralnie upośledzoną, za którą ktoś inny musi podejmować decyzje. Trudno o bardziej uprzedmiotawiające podejście.

Dopóki tak oddalone od swego pierwotnego znaczenia wolnego moralnego aktu „sumienie” będzie instrumentem biernej agresji i upokarzania kobiet, dopóty możemy się obawiać, że pewnego dnia obudzimy się w świecie orwellowskiego koszmaru.

Na szczęście faryzeizm jest cechą, którą często rozpoznaje się instynktownie. Na razie jednak wygląda na to, że walka na rzecz równości i świeckości państwa wkracza w kolejne fazy, a wciąż jeszcze daleka jest od zakończenia.

dr Marta Kładź-Kocot (1977) – literaturoznawczyni, komparatystka, autorka książki Dwa bieguny mitopoetyki. Archetypowe narracje w twórczości J.R.R. Tolkiena i Stanisława Lema. Należy do Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza, wchodzącej w jego skład Komisji Komparatystycznej oraz Polskiego Towarzystwa Kulturoznawczego. Współtworzy radę naukową czasopisma „Creatio Fantastica”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij