Jak doszło do powstania Zjednoczonej lewicy? Dzięki kobietom.
Mezalians dla psa
Rok temu nierealna wydawałaby się sama idea wspólnej kampanii Twojego Ruchu Janusza Palikota, Zielonych i Sojuszu Lewicy Demokratycznej Leszka Millera, której przewodzić będzie Barbara Nowacka.
Klub TR topniał w oczach, kolejni posłowie odchodzili, od blisko pół roku nie było już jednej z najważniejszych twarzy wyborczego sukcesu Palikota z 2011 r., czyli Anny Grodzkiej, która w czerwcu przeszła do Zielonych. To był jednak wyjątek, bo większość uciekinierów zapisała się do silniejszych klubów. Nie wzmacniało to jednak SLD: Sojusz nie miał szans na przyciągnięcie do siebie osób naprawdę istotnych dla wyborców postaci, nie tylko Grodzkiej, ale także prowadzącego już kampanię prezydencką w Słupsku Roberta Biedronia czy Barbary Nowackiej. Nowacka mówiła, że nie do przeskoczenia jest konserwatyzm SLD i tajne więzienia CIA – sugerując, że na SLD ciąży bagaż zbyt poważny, by dała się przekonać do przejścia. „Jeśli chcemy bronić swoich przekonań: polityki równościowej, polityki pacyfistycznej, sprzeciwu wobec tortur i uczestnictwa Polski w zbrojnych przedsięwzięciach, to nie możemy iść do SLD rozproszeni” – dodawała jednak, sugerując, że szeroka koalicja, w którą Twój Ruch wejdzie podmiotowo, to co innego niż składanie swojej marki i rozpoznawalności na ołtarzu ewentualnego wyborczego sukcesu Sojuszu. Woli na włączenie Palikota nie było jednak po drugiej stronie, politycy SLD, choćby Krzysztof Gawkowski, przekonywali, że jest potencjał na zjednoczenie lewicy, ale bez Palikota z jego negatywnym elektoratem.
Najważniejszą przeszkodą były jednak i tak charaktery samych liderów. Miller i Palikot nie szczędzili sobie ostrych słów, zarówno wtedy, kiedy chodziło o politycznie istotne sprawy, jak i przy każdej innej okazji.
„Próżnoś repliki się spodziewał, nie dam ci prztyczka ani klapsa, nie powiem nawet pies cię je…ł, bo to mezalians byłby dla psa”… – cytował Tuwima Palikotowi Miller jeszcze wtedy, kiedy Twój Ruch miał więcej miejsc w parlamencie niż SLD. Bywało brutalnie („krew na rękach” vs „bezrozumny oszołom”), ale i groteskowo. Tegoroczne wybory to na przykład rocznica niesławnej „gry o tron” między klubami, które pokłóciły się o Sejmową… toaletę, której Twój Ruch nie chciał oddać SLD . Miller nieraz żegnał też Palikota, ogłaszając jego polityczny koniec przy kilku co najmniej okazjach. Ostatnio właśnie rok temu, kiedy posłowie Twojego Ruchu zagłosowali za wotum zaufania dla Ewy Kopacz, co zdaniem lidera sojuszu było dowodem na to, że wypisali się z opozycji, zostawiając na scenie jedynie SLD i PiS. „Bye, bye, Janusz” – mówił wtedy.
Co musiało się wydarzyć, żeby od wyzwisk Miller i Palikot przeszli do uścisków, wspólnych konferencji prasowych, a wreszcie wspólnego projektu politycznego? Co umożliwiło częściowe choćby ustąpienie pola i oddanie sterów Barbarze Nowackiej i grupie młodszych polityczek i polityków? Dlaczego Zieloni nie chcą już celi dla Leszka Millera, ale miejsc na jedynkach wspólnej koalicji?
Najprostszą odpowiedzią jest to, że wszyscy musieli osłabnąć. Widmo zupełnej klęski wszystkich trzech ugrupowań musiało stać się perspektywą gorszą niż konieczność przełknięcia własnej dumy i koalicja, która dawała szansę na minimalny choćby sukces. Ale to historia nie tylko bolesnych potknięć i kompromitacji, ale też długodystansowych kalkulacji i sprawnego wykorzystywania jedynej stałej cechy polskiej polityki – jej nieprzewidywalności.
Partia musiała się też sfeminizować – akceptując przewodnictwo kobiety, chyba po raz pierwszy w 25 historii SLD. Ale też postawić na – w bardzo tradycyjnym sensie – „kobiece” atrybuty w polityce: współdziałanie, zdolność do kompromisu, spuszczenie powietrza z balonu ego.
Każdy musiał zrobić krok w tył. Nie byłoby zresztą wycofania się Palikota i Millera, gdyby nie wejście Nowackiej (i Pauliny Piechny-Więckiewicz, i Piotra Szumlewicza, i Joanny Erbel, Hanny Gill-Piątek, Adama Ostolskiego…) – bo dla (nawet wyobrażonej) siły starszych panów musiała pojawić się przeciwwaga. Nie byłoby też żadnej roszady, gdyby nie starania ruchów kobiecych, środowisk faministycznych, mniej lub bardziej udane ruchy w stronę równości wykonywane przez Zielonych i Twój Ruch. Nie zawsze liderzy ustępowali pola elegancko, a przejście na inny bieg nie obyło się wcale bez zgrzytów (choćby niesławna sesja twitterowa z pytaniami do Palikota i Millera), ale najważniejszy, wyborczy test na przywództwo jeszcze trwa.
Niełatwo dziś wyrokować, czy plan Zjednoczonej Lewicy się powiedzie – realnym sukcesem byłby wynik dwucyfrowy i liczba posłów i posłanek konieczna do utworzenia koalicji blokującej weta prezydenta albo przynajmniej uniemożliwiająca konstytucyjną większość PiS. Na jeszcze dalszym planie miła jest Palikotowi i Millerowi, ale niekoniecznie Zjednoczonej Lewicy jako całości, antyPiSowska koalicja i współrządzenie. Zanim jednak przyjdzie się zastanowić, co będzie, warto spojrzeć na to, co już się wydarzyło. Czyli, jaka była Zjednoczonej Lewicy droga do zjednoczenia.
Porażka zbliża, czyli wybory prezydenckie, akt I
Po wyborach samorządowych na jesieni 2014 mogło się wydawać, że lewica podejmie próbę wystawienia do wyścigu o prezydenturę kandydatki lub kandydata wspólnego dla przynajmniej SLD i okolic, jeśli nie szerokiej grupy partii i środowisk progresywnych. Pouczający był przykład warszawski, w stolicy można było się doliczyć piątki nieprawicowych kandydatów (Joanna Erbel, Andrzej Rozenek, Sebastian Wierzbicki, Agata Nosal-Ikonowicz i Piotr Guział), ruchy miejskie i Zieloni poszły osobno, a miastem jak rządził PO-PiS, tak rządzi.
Podobno Janusz Palikot próbował przeforsować pomysł, aby to on był wspólnym kandydatem SLD i TR. Pomijając problemy ze sprzedaniem tego wyborcom, jak i wiarygodność Palikota przeciwko Komorowskiemu – któremu wcześniej kibicował, grając na osłabienie Tuska – nie było szans, aby zgodził się na to Miller. Szef Sojuszu zareagował od razu i w typowy dla siebie sposób. Z wyprzedzeniem zaczął planować wystawienie kogoś, kto nie będzie zagrażał jemu samemu i w realiach wyborów, które można tylko przegrać, przyciągnie do SLD grupy zmęczone wąsatym tonem kampanii. Przeliczył się, i to na dwóch frontach – do czego jeszcze wrócimy.
„Dr Magdalena Ogórek to kandydatka przyszłości i zmiany. To kandydatka zgody, porozumienia narodowego. Kandydatka przyszłości, także reprezentantka młodego pokolenia Polek i Polaków, które powinno wiązać swoją przyszłość z naszym krajem. Kandydatka zmiany politycznej, pokoleniowej i zmiany w społecznym pojmowaniu roli kobiet w państwie i polityce” – głosiła kilkuzdaniowa uchwała wydana 9 stycznia przez Sojusz. Tradycyjnie wzywała ona „wszystkie ugrupowania, środowiska i osoby odwołujące się do wartości postępowych” do poparcia kandydatki. Ostatecznie pod kandydaturą podpisał się tylko Sojusz, a o uchwale nie pamięta już nawet wyszukiwarka na stronie sld.org.pl. Wcześniej, gdy Leszek Miller wysunął kandydaturę Ogórek na Radzie Krajowej SLD, przeciwko opowiedział się tylko szef śląskich struktur Marek Balt. Przy wyłączonych mikrofonach polityczki i politycy sojuszu skarżyli się na brak konsultacji i to, że przewodniczący wziął ich z zaskoczenia. Przed kamerami grali jednak solidarnych, nawet Balt uderzy dopiero po klęsce kampanii.
Więzienia CIA, czyli dygresja o osłabionym Millerze
Tak naprawdę, politycy SLD sami sobie ściągnęli Ogórek na głowę. Przegapili moment, kiedy Miller był naprawdę osłabiony i kiedy można było grać na jakieś wewnętrzne przetasowanie lub forsować lepszą propozycję. Zaledwie miesiąc przed ogłoszeniem Ogórek kandydatką na prezydentkę, komisja Senatu USA upubliczniła raport o programie „rozszerzonych przesłuchań” CIA i tajnych ośrodkach, w których je przeprowadzano. Leszek Miller do ostatniej chwili szedł w zaparte („wielokrotnie mówiłem, że takich więzień nie było, i nie mam nic więcej w tej sprawie do powiedzenia” ), ale po ujawnieniu raportu, gdzie otwarcie postawiono także kwestię łapówek dla krajów trzecich, dłużej już nie mógł umywać rąk. Pod ostrzałem mediów pierwszy pękł Aleksander Kwaśniewski. Miller co prawda powtarzał slogan o „islamskich mordercach” jak zaklęcie, ale słaniał się tak, że nawet Monika Olejnik punktowała go bez problemu.
Barbara Nowacka pisała wtedy o kompromitacji państwa, które „występuje w roli taniego hotelu dla sadystów, którzy działają poza terenem swojego kraju ze strachu przed prawnymi konsekwencjami naruszenia systemu konstytucyjnego USA. Z drugiej strony administratorzy hotelu okazują dla swojego systemu prawnego dezynwolturę godną latynoamerykańskich karykatur polityków ubranych w mundury”. W świadomości opinii publicznej Nowacka właśnie wtedy pojawia się jako osoba, która ma intelektualny, moralny i polityczny kapitał, by zjednoczyć lewicę. Wywiad Sławomira Sierakowskiego dla „Gazety Wyborczej”, w którym po raz pierwszy Nowacka zostaje wymieniona jako potencjalna kandydatka na prezydentkę, odbija się głośnym echem. Nawet dziś komentatorzy raczej lewicy nieprzychylni – ostatnio na przykład Piotr Gursztyn na antenie RDC – podkreślają, że to był moment, w którym sympatia Polek i Polaków była jednoznacznie po stronie polityczki TR.
Nieporadna kampania internetowa SLD – memy z Kwaśniewskim i Millerem, hasła o bezpieczeństwie – nie była w stanie tego przykryć. Sojusz, głównie za sprawą przewodniczącego, miał jeden z najgorszych momentów całej dekady. A jednak wewnętrzna opozycja w partii nie policzyła się wystarczająco szybko, choć właśnie wtedy ruch odsunięcia Millera miał szanse na poparcie ze strony mediów i opinii publicznej. Sojusz dobijał dna.
Jakub Majmurek pisał wtedy: „Po upadku <<wielkiego SLD>> po 2005 roku wielu z nas, sympatyków i sympatyczek lewicy, na różne sposoby kłopotało się z SLD. Głosowaliśmy na tę formację jako mniejsze zło, tłumaczyliśmy sobie, że są tam przyzwoite osoby. I że lepszy parlament z SLD niż parlament bez lewicy w ogóle. Te kalkulacje były wówczas mniej lub bardziej trafne. Sam w różnych wyborach na nich głosowałem i broniłbym dziś swoich wyborów sprzed lat. Ale nie wiem, co by się miało stać, bym miał na Sojusz głosować ponownie. Miller i Kwaśniewski liderami zbudowanej wokół niego formacji być po prostu nie mogą. Olejniczak, Napieralski i działacze ich pokolenia udowodnili, że być nimi po prostu nie potrafią”.
Nie potrafili czy nie mogli – to interesujące pytanie.
Na pewno na przeszkodzie stał mechanizm zmiany przewodniczącego w SLD. Najszybszą przewidzianą w statucie partii drogą do jego usunięcia jest nieudzielenie mu wotum zaufania. A to Miller miał. Ewentualni partyjni buntownicy mogli więc iść do sądu partyjnego albo liczyć na ustąpienie Millera pod presją mediów i aparatu, zdającego sobie sprawę z niełatwego położenia partii. Ale żeby Miller mógł ustąpić pod presją, ktoś w ogóle musiałby zacząć na to naciskać. A na to – z powodu deficytu odwagi, braku pomysłu lub po prostu dlatego, że zbliżał się świąteczny sezon urlopowy – nikt się nie porwał. Przewodniczący przeczekał najtrudniejszy dla siebie okres i tydzień po nowym roku wrócił z Magdaleną Ogórek w teczce. Szach-mat. Koniec dygresji.
Porażka zbliża, czyli wybory prezydenckie, akt II
Ostatni epizod afery z więzieniami CIA był dla losów Zjednoczonej Lewicy o tyle ważny, że po raz pierwszy od długiego czasu Leszek Miller był atakowany właściwie ze wszystkich stron, a znikąd nie mógł doczekać się solidarności. Nie zniósł tego najlepiej (także ze względu na wiek) i być może zdał sobie sprawę, że nie może trzymać mocnej gardy w nieskończoność. Konieczna była ucieczka do przodu.
Kampania prezydencka okazała się jednak kompletną porażką. Po pierwsze, jak szybko pokazały rosnące notowania Andrzeja Dudy, było się o co bić. Millera zawiodła intuicja. Wydawało mu się, że szkoda inwestować w pojedynek z góry przegrany. Nie chcąc odbić się od monolitu poparcia Komorowskiego – na początku kampanii nawet blisko 70%! – liderzy SLD, PSL i PiS wystawili kandydatów-zderzaki. Tyle, że wybór Kaczyńskiego padł na kandydata, który był zdolny w trakcie walki opancerzyć się, przebić i w końcu wygrać. Zderzaki SLD i PSL-u mogły się tylko w przyspieszonym tempie zużyć. Po drugie, kampania Ogórek wcale nie była nieszkodliwa. Zupełny brak chęci do wystąpień w mediach (przez większość kampanii kandydatka udała się do kilku lokalnych stacji radiowych, odmawiając jednocześnie najważniejszym antenom), kuriozalne przemówienie programowe, charyzma tamagotchi – to wszystko kompromitowało także Sojusz. Ogórek, co już nie było jej winą, dostawała też po głowie pałką mizoginii. A rykoszetem obrywał i przewodniczący, bo seksistowskie fantazje o kandydatce, które wypełniły lukę po jakiejkolwiek wiarygodnej opowieści w kampanii, jego samego obsadzały w roli lubieżnego dziadka. Po paromiesięcznym, dość żenującym spektaklu, Magdalena Ogórek zanotowała w pierwszej turze 2,3% głosów – sześciokrotnie mniej niż ostatni kandydat sojuszu, Grzegorz Napieralski w wyborach w 2010.
“Nie obwiniajmy członków partii o brak zaangażowania, obwiniajmy siebie za dokonanie wyboru kandydatki, która nie miała nic wspólnego z wartościami lewicy, z której wypowiedzi musieliśmy się tłumaczyć przed swoimi sympatykami i wyborcami” – mówiła po majowych wyborach Paulina Piechna-Więckiewicz. Działacze dopytywali się, dlaczego żadna inna kobieca kandydatura – mimo że klimat w partii temu sprzyjał – nie została nawet poddana pod głosowanie. Wymieniono zasłużone dla Sojuszu Małgorzatę Szmajdzińską i Katarzynę Piekarską. Marek Balt wystosował „list pięćdziesięciu” wzywający Millera do dymisji. Wzmocnił tym swoją pozycję i pokazał, że miał rację krytykując Ogórek (co zostanie później nagrodzone) – ale na dymisję Millera było już za późno. Grzegorz Napieralski, który z kolei chciał wysadzić Millera bez żadnego własnego zaplecza, był już właściwie na oucie. Powyborcze otrzeźwienie było też ważne z innego powodu. To jeden z decydujących momentów, gdy do głosu doszły dwa różne, ale powiązane ze sobą, żądania: feminizacji i realnego – nie pozorowanego – odmłodzenia w kolejnej kampanii.
Jeśli dla SLD kampania prezydencka była zimnym prysznicem, to dla innych nieprawicowych komitetów był to kubeł lodu na głowę. Janusz Palikot zakończył wybory z wynikiem jeszcze niższym niż Ogórek, dwukrotnie przeskoczył go nawet Janusz Korwin-Mikke. Bez znaczenia pozostał fakt, że w opinii wielu osób był drugim obok Dudy kandydatem w pierwszej debacie, który miał coś do powiedzenia. Nie pomogła głośna sesja fotograficzna w trumnie dla „Newsweeka” i hurraoptymistyczne zapowiedzi kilkunastoprocentowego wyniku i II tury.
Barbara Nowacka, cały czas druga po Palikocie osoba w TR, nie miała powodów do zadowolenia. „Byłam smutna. Jak wszyscy, którzy liczyli, że uda się wypromować jakąkolwiek wizję polityki bardziej progresywnej. To nam się nie udało. Prawicy natomiast udało się zebrać podpisy i wypromować kandydatów tak egzotycznych jak Marian Kowalski czy Grzegorz Braun […] a cała nie-prawica – ze wszystkimi zastrzeżeniami – czyli Magdalena Ogórek i Janusz Palikot, zbiera razem 4%” – mówiła po pierwszej turze. Paradoksalnie jednak, porażka Palikota nie była dla niej personalnie rozwiązaniem najgorszym z możliwych – lider TR na dłuższy czas się wycofał, co w dużym stopniu ułatwi późniejsze rozmowy koalicyjne zmierzające do utworzenia Zjednoczonej Lewicy i zajęcie przez Barbarę Nowacką kluczowej pozycji w tworzeniu tego projektu. Nowacka okazała się twardą polityczką, potrafiącą czekać. Mimo sprzyjającej atmosfery nie zdecydowała się na start w wyborach prezydenckich z poparciem jedynie SLD, do czego była namawiana. Wyborów by nie wygrała, a niezależną pozycję osłabiła. Nie uniknęłaby też zarzutów o nielojalność i koniunkturalizm.
Zielonym nie udało się nawet zarejestrować kandydatury Anny Grodzkiej. Podobno zabrakło tylko kilku tysięcy podpisów. Faktem jest, że wiele list poszło do niszczarki, bo nikt ich nawet w porę nie odebrał z miejsc zbiórki. Na tym tle rozgorzał dotychczas cichy konflikt w strukturach Zielonych, który był jednym z bezpośrednich impulsów do rozłamu (który gotował się od dłuższej chwili) i powstania partii Razem. Z Zielonych wywodzą się jedynki Razem w ważnych okręgach: Marcelina Zawisza na Śląsku czy Maciej Konieczny na Pomorzu. Osłabienie partii, przez długi czas niezdecydowanej co do swojego pomysłu na wybory, w końcu popchnęło Zielonych do koalicji z silniejszymi. W dwuosobowym kierownictwie Zielonych Agnieszkę Grzybek zastąpiła Małgorzata Tracz – dziś oboje, razem z Adamem Ostolskim, drugim przewodniczącym, są jedynkami ZL.
Ale zanim ktokolwiek o jedynce mógł dyskutować, musiało dojść do rozmów koalicyjnych.
Za związków przewodem…
Oficjalnie spotkanie otwierające rozmowy o Zjednoczonej Lewicy inicjuje Jan Guz, przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. Przy zaproszeniu wysłanym do kilkudziesięciu partii i organizacji znajduje się załącznik: plik PDF z programem związkowym „Godna Praca”, który jest pretekstem do dyskusji. Nieoficjalnie pomysł rodzi w tym samym czasie także po stronie SLD i TR – dla Sojuszu to kolejny element „ucieczki do przodu” – a z Guzem rozmawiać chcą wszyscy, nie tylko z lewicy zresztą. Ośmielony przewodniczący entuzjastycznie wchodzi w rolę gospodarza, do spotkania dochodzi w połowie czerwca w warszawskiej siedzibie związków przy ul. Kopernika.
„Cieszę się, że pozycja Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych jest coraz mocniejsza. Smucę się natomiast, że partie lewicy są słabe i niezorganizowane” – Guz powie potem w wywiadzie. W rolę akuszera wejdzie gładko i z ładunkiem charyzmy, chociaż sam będzie miał problem z jednoznacznym opowiedzeniem się za taką czy inną formułą. Sam też kandydować nie chce. Widoczne jest napięcie między nim a Piotrem Szumlewiczem, jego doradcą i ekspertem OPZZ – przewodniczący chce przede wszystkim uwydatnić rolę związków zawodowych, drugi otwarcie opowiada się za jakąś nową platformą o stricte politycznym wymiarze. Szumlewicz kandyduje dziś z czwartego miejsca na warszawskiej liście ZL.
Z samego spotkania warto wynotować trzy wystąpienia. Adam Ostolski – wtedy akces Zielonych do powstającej ZL wciąż jeszcze nie był przesądzony – w mocnych słowach podkreślał konieczność zmiany pokoleniowej, poważnego potraktowania Zielonych i progresywnych postulatów, odcięcia się od betonu. „Nie chcemy, by nowa lewica miała twarz, z całym szacunkiem, Kwiatkowskiego i Siwca” – mówił. Robert Kwiatkowski siedział kilka metrów dalej i piorunował mówiącego wzrokiem o mocy większej niż cała polska odnawialna energia.
Wanda Nowicka zaproponowała przeniesienie dalszych rozmów w inne niż OPZZ miejsce i chęć, aby to jej frakcja – efemeryczna grupa Wolność i Równość, powołana przez środowisko profesorskie z Magdaleną Środą i Janem Hartmanem w składzie – przejęła pałeczkę w negocjacjach. Propozycja ta, mówiąc delikatnie, nie spotkała się z szerokim entuzjazmem. Niewypowiedziana logika porozumienia była chyba dla większości jasna, a niepisana hierarchia ustalona – gospodarze pozostają gospodarzami, a inicjatorzy zachowują swoje prawo do wyznaczenia kolejnych kroków.
Leszek Miller, który cierpliwie czekał przez wszystkie kilkadziesiąt przemówień, dał wystąpienie najkrótsze i być może najbardziej znaczące. W mniej niż dwie minuty powiedział, że lewica nie ma się zjednoczyć w jedno z SLD, ale porozumieć na wspólnej dla wszystkich płaszczyźnie programowej, po czym oddał głos Paulinie Piechnie-Więckiewicz. To ona z ramienia SLD będzie uczestniczyć w zespole programowym ewentualnej koalicji. Razem z Barbarą Nowacką przedstawi najwięcej konkretów dotyczących prac programowych, one też zainicjują działanie zespołu i włożą niemało czasu w jego pracę.
To będzie jeden z kluczowych momentów dla ZL. To po tej decyzji Millera, żeby ustąpić z decydującej roli w negocjacjach i przy tworzeniu koalicji, zaczną się tez publicystyczne spory, czy Nowacka – a w samym SLD Paulina Piechna-Więckiewicz – realnie przewodzą projektowi, czy ich rola ma charakter symboliczny.
Można upierać się przy tym drugim – czas zresztą pokaże, czy nie dojdzie do klasycznego backlashu, a przewodnczący SLD mianuje się ojcem ewentualnego sukcesu. Ale warto w tym momencie zauważyć, że w samym Sojuszu był do złamania – wcale nie pasywny – opór starego, mizogińskiego pokolenia, które wcześniej widziało dla kobiet rolę co najwyżej drugoplanową. Także w zespole pracującym nad koalicją wyłonił się nowy, jak na tradycyjne lewicowe realia, bilans płci: nie tylko Nowacka i Piechna-Więckiewicz opierały się na pomocy innych kobiet, ale też współprzewodnictwo w Zielonych czy fakt, że przez pewien czas rolę rzeczniczki pełniła Anna Kubica z TR, wyrównywały gender balance.
Wracając do rozmów koalicyjnych: brak widocznego na zewnątrz impetu i postępów w formowaniu się koalicji będzie częstym powodem krytyki. Pytanie, czy oni się w ogóle dogadają, wisi w powietrzu, nawet jeśli oficjalnie nie pada żadna deklaracja. Sejm i polityka powoli wchodzą w przerwę wakacyjną, wielu polityków i dziennikarzy zaczyna urlopy. Obecni na spotkaniu w OPZZ – Krzysztof Gawkowski, Piotr Szumlewicz, Paulina Piechna-Więckiewicz i Barbara Nowacka – potraktowali jednak ideę wspólnego minimum programowego jako coś więcej niż listek figowy. Wewnątrz Sojuszu za powstaniem wspólnej listy najmocniej lobbuje Dariusz Joński. To, co z zewnątrz wygląda na „ciszę” czy „impas”, jest wynikiem tego, że politycy młodszego pokolenia faktycznie przejęli ciężar rozmów koalicyjnych.
Do minimum (od zielonej energii i związków partnerskich po godzinową stawkę minimalną) udało się dojść w połowie lipca, równo miesiąc po spotkaniu w OPZZ. Podpisały je, choć nie wyłącznie, SLD, TR, Polska Partia Socjalistyczna, Unia Pracy i Zieloni. Otwarcie od stołu odszedł Piotr Ikonowicz, a Grzegorz Napieralski i Andrzej Rozenek próbowali tworzyć nową partię, „Biało-Czerwonych”, a na start z Palikotem nie zgodziły się też dawne środowiska SdPL. Do rozmów dołączy, ale już po spotkaniu w OPZZ, Sierpień ’80. Start wspólnego komitetu przypieczętowała uchwała Rady Krajowej SLD – z wcześniej opracowanym minimum jako wymogiem współpracy – i deklaracja o przystąpieniu do koalicji, którą przedstawił Janusz Palikot.
Letnie miesiące nie będą najłatwiejsze: Janusz Palikot nie stanął jeszcze w pełni na nogi po porażce w wyborach prezydenckich, a pomysł Zjednoczonej Lewicy przykrywa nieustanna medialna dyskusja o Kukizie, JOW-ach, wrześniowym referendum i kolejnych porażkach Platformy.
Partia Razem również nie odpuszcza i przy każdej okazji recytuje dziennikarzom encyklopedię win i grzechów SLD.
Prawdziwe używanie zaczyna się jednak, gdy okazuje się, że na ulicach polskich miast i miasteczek zbierane będą podpisy nie pod jedną, ale dwiema Zjednoczonymi Lewicami. Wolność i Równość, SdPL i Polska Lewica ogłosiły, że porozumienie w OPZZ zostało podpisane ponad ich głowami i zarejestrowały własny komitet. Z szumnych zapowiedzi poszerzenia listy o Piotra Ikonowicza i Grzegorza Napieralskiego nic jednak nie wynikło – ten pierwszy zdecydował o samodzielnym starcie pod swoim szyldem, Ruchu Sprawiedliwości Społecznej, a drugi z własnego szyldu dla odmiany zrezygnował i odnalazł się na listach Platformy Obywatelskiej. Cała afera nie przełożyła się na żadne poważniejsze kłopoty polityczne, ale na pewien czas odebrała powagę projektowi ZL.
Przywróci ją jesienna konwencja, ale dopiero druga z kolei. A konkretniej: pierwszy naprawdę mocny solowy moment Barbary Nowackiej.
Czerwony październik
Wrześniowa konwencja Zjednoczonej Lewicy w fortach na Żoliborzu – dotychczas wybieranych przez Platformę – będzie wydarzeniem profesjonalnie zorganizowanym, ale ognia nie roznieci. Dobre wystąpienie otwierające Krzysztofa Gawkowskiego i Barbary Nowackiej – które miało być głównym punktem programu – przyćmiewa Janusz Palikot i Leszek Miller. Kiedy przewodniczący Twojego Ruchu opowiada o horrorze Kaczyńskiego i „pożarze w burdelu” Kukiza, zebrani w fortach bawią się przednio, a charyzmatyczne przemówienie o grzechach IV RP autentycznie zapada w pamięć. Problem w tym, że jest trochę nie na temat. Janusz Palikot mniej czasu poświęca na realne propozycje wyborcze niż na retoryczne szarże skierowane przeciwko PiS-owi. Leszek Miller z kolei krąży wokół wątków socjalnych, które w jego ustach brzmią albo jak blade odbicie Andrzeja Dudy z kampanii prezydenckiej. Widoczny jest też zupełny rozstrzał ugrupowań budujących koalicję: wspólne panele dyskusyjne z udziałem liberalnych kandydatów TR i socjalistów z PPS-u nie tworzą wrażenia harmonii. Najwięcej osób przyciąga i tak dyskusja o świeckim państwie, prowadzona przez Cezarego Michalskiego. Telewizje zaś pokażą najwięcej Millera i Palikota.
Druga konwencja nie powtórzy tych błędów. Jej zorganizowania podejmuje się Joński, na miejsce zostaje wybrana Łódź, gdzie listę ZL firmuje on i Hanna Gill-Piątek. Olbrzymią scenę z jedną mównicą przygotowano tylko dla dwóch osób: Włodzimierza Cimoszewicza i Barbary Nowackiej. Były premier zaczął od Boba Dylana i Times they are a-changin’, by elokwentnie, ale dosadnie przypomnieć kolegom ze starszego pokolenia, że czas się odsunąć. Ktoś zresztą włożył sporo wysiłku w to, żeby presję na starszych wywierać na każdym możliwym poziomie, włącznie z tym, że w pierwszym rzędzie naprzemiennie siedzieli zawodowi politycy – panowie z kilkudziesięcioletnim stażem – i dwudziesto-, trzydziestolatkowie. I tak obok siebie znaleźli się Miller i Paulina Piechna-Więckiewicz, Joanna Erbel i Janusz Palikot, siwi przewodniczący Unii Pracy i liderzy partyjnych młodzieżówek.
Cimoszewicz mówił o błędach, które SLD popełniało. Jasno dał do zrozumienia, że partia, która u szczytu swojej popularności miała w kraju niepodzielną władzę, współodpowiada za patologie polskiej polityki i jej wieloletni PO-PiS-owy impas, którego bez zmiany twarzy przełamać nie będzie w stanie. Stwierdzenie, że trzeba przekazać władzę w ręce czterdziestolatków (którą oni po wykonaniu swojego zadania również powinni przekazać dalej) było tyle wezwaniem do demokratyzacji i profesjonalizacji partii, ile niespecjalnie zakamuflowanym wezwaniem-wyzwaniem skierowanym do siedzącego naprzeciwko Millera.
Krótkie przemówienie Cimoszewicza kończył gest nieco patetyczny, ale sprawnie wyreżyserowany – ojcowskie wręcz wprowadzenie Barbary Nowackiej na scenę i zostawienie jej tam samej, na kilkuset metrach czerwonego dywanu i pustym podium.
Barbara Nowacka podziękowała wszystkim właściwie członkom i członkiniom grupy inicjatywnej Zjednoczonej Lewicy – zostawiając Millera i Palikota na sam koniec. Cytat z Izabeli Jarugi-Nowackiej, którym rozpoczęła właściwe przemówienie, wywołał najwięcej oklasków i autentycznego poruszenia na sali. Potem było już trudniej, bo liderka Zjednoczonej Lewicy miała przed sobą nie tylko zadanie odzyskiwania wiarygodności dla Sojuszu i Twojego Ruchu, co samo w sobie wymaga retorycznego balansowanie na linie, ale także wlania życia (sensu, poczucia konieczności…) w skądinąd znany alfabet propozycji lewicy w Polsce. Pojawił się więc cały wachlarz odwołań: od Rewolucji 1905 przez transformację ustrojową do aktualnej polityki. Nowacka punktowała prawicowo-prawicową wojnę w Polsce i jałowość sporów – co było może ruchem najlepszym. Bo niełatwo wzbudzić emocje, mówiąc wyłącznie o dentyście i obiedzie dla wszystkich dzieci w szkole, stażach i umowach śmieciowych czy dostępie kobiet do antykoncepcji i służby zdrowia. Pojawiły się marginalne dla politycznego mainstreamu w Polsce sprawy: obawy związane z TTIP, zielona energetyka, trudna sytuacja na uczelniach, sensowna polityka narkotykowa.
Nowacka sprawnie przechwyciła zarówno język lewicowy – „związki partnerskie”, „sprawiedliwość społeczna” – i ten, w którym lepiej czuje się w Polsce strona konserwatywna, czyli język pryncypiów i konieczności: „Będziemy walczyć, żeby nikt w Polsce nie był eksmitowany na bruk. Poza sprawcami przemocy domowej. Dla sprawców przemocy domowej nie ma litości”. Fragmenty takie jak ten najlepiej być może obrazują intencję wyjścia poza słuszne lewicowe hasła. Podobnie jak odwołanie do antyurzędniczego populizmu, ale z próbą przekierowania go na słuszne tory: „Nikt nie pamięta, jak nazywa się szef NFZ. A każdy pamięta twarz pielęgniarki, która robiła mu zastrzyk, albo twarz położnej, która podała mu dziecko. Reformę służby zdrowia trzeba zacząć od dołu, od pracowników i ich pensji”. Kilka osób na sali się popłakało, w autobusie wracającym do Warszawy – z czerwonym plakatem „Barbara Nowacka” wsuniętym za szybę – wznoszono toasty cydrem ze stacji benzynowej.
Przemówienie Nowackiej było zarazem pierwszym momentem, kiedy wystąpiła jako faktyczna liderka ZL, ale też chwilą, na którą czekali – i długo pracowali – młodsi politycy. W prywatnych rozmowach podkreślali, że Barbara Nowacka jest szansą na odzyskanie godności i wiarygodności także dla nich. Mówili, że mają dosyć przepraszania za błędy starszych i jednoczesnej walki z etykietkami „lewaka” – którą przykleja im młodsze, kukizowo-korwinowskie, pokolenie – oraz „postkomuny”, której symbolem SLD jest dla części socjalnego elektoratu, o który chcieliby na serio powalczyć z PiS-em i prawicą w ogóle.
Epilog o liderstwie
W październiku, rok po tym, jak Miller i Palikot wysyłali się nawzajem na śmietnik historii, obaj liderzy uznali, że dla ich własnego dobra nie mogą już prowadzić swoich partii i opierać kampanii tylko na sobie. Leszek Miller zapowiada, że w kolejnej kadencji nie wystartuje na przewodniczącego SLD. Janusz Palikot przełknął dumę, ale rozpoznał też realne przewodnictwo, gdy się w końcu zmaterializowało. Barbara Nowacka naprawdę stanęła na czele koalicji. Czy w przyszłości Miller z Palikotem jej nie ograją, nie wiadomo. Z pewnością nie jest ona jednak tylko „marionetką” i „ładną buzią”, która pozwoli im na przedłużenie politycznego bytu kosztem własnej podmiotowości politycznej. Wraz z nią pojawiły się też na listach inne kobiety, choćby Kazimiera Szczuka, Hanna Gil-Piątek, Małgorzata Tracz. I choć nie jest to skończona feminizacja partii, ani scenariusz idealny – Razem na przykład ma większą proporcję kobiet na listach – to jest ona realna.
A w najgorętszej i najbardziej polaryzującej sprawie, „noża w plecy Millera”, można zastosować pewien test na lojalność lub marionetkowość. Niech będzie taki, bo lepiej zbadać się tego dziś nie da. Nazwijmy go testem „więzień CIA”. „Czy Barbarze Nowackiej dobrze na listach z ludźmi odpowiedzialnymi za tajne więzienia w Polsce?” – pytał ostatnio Konrad Piasecki w RMF. Nowacka: „Jeśli wejdziemy do Sejmu, osoby odpowiedzialne [za więzienia CIA] poniosą konsekwencje”. „Czy powiedziała pani o tym Millerowi?” – pytał dalej Piasecki. „Ależ oczywiście. Wszyscy jesteśmy świadomi tego, że osoby odpowiedzialne za swoje działania będą musiały ponieść konsekwencje”. Można wziąć to za sprytyny zabieg albo unik. Ale można też potraktowąć tę obietnicę poważnie i – jeśli Zjednoczonej Lewicy się uda wejść do Sejmu – rozliczyć z niej liderkę koalicji. Na dziś nie zapowiada się, żeby ktokolwiek inny w przyszłym Sejmie był w stanie ten pomysł podnieść – w tym aspekcie Nowacka jest bardziej „antymillerowska” niż przez 10 lat była Platforma i PiS. Może i o tym warto pamiętać, gdy po raz kolejny wróci pytanie o to, kto i jak kończy.
W przeszłości lewica koncertowo przekuwała zwycięstwa w klęski. Tym razem może być odwrotnie. Jasne jest tylko to, że SLD (a tym bardziej TR i Zieloni) lepszej szansy na wyciągnięcie się z bagna za uszy mieć nie będą.
**Dziennik Opinii nr 290/2015 (1074)