Kraj

Czy polska szkoła reprodukuje nierówności społeczne?

Dzieci dziedziczą sukces wraz z rodzicielskim kapitałem albo mają rodziców, którzy nie mieli farta.

1 września. Zaczyna się kolejny rok szkolny i będzie to rok kolejnej reformy, znów radykalnie zmieniającej organizację szkół, życie uczennic i uczniów, nauczycielek i nauczycieli, rodziców, wydawców podręczników i wielu innych osób.

A wydawałoby się, że dopiero niedawno, wśród wielu emocji, wprowadzano do polskich szkół gimnazja. Teraz odejdą one do lamusa i wróci 8-letnia podstawówka. Od jednolitej matury wracamy też do systemu, w którym różne typy szkół mają zróżnicowane egzaminy maturalne. Niedawno próbowano posłać do szkół sześciolatki, teraz od tego odchodzimy. Wprowadziliśmy darmowy podręcznik – stop, nie będziemy w to brnąć, napiszemy nowy i nie jest nigdzie powiedziane, że będzie darmowy.

To wszystko już było. Pradziadkom dzisiejszych sześciolatków odebrano gimnazjum (i religię w szkole), babciom zamieniono siedmioklasową podstawówkę na ośmioletnią, minister Giertych obiecywał mundurki, z których pokolenie rodziców radośnie wyskoczyło, by posyłać własne dzieci do klas mundurowych.

Obecna reforma jest słusznie krytykowana – za tempo, brak konsultacji, brak rzetelnego uzasadnienia. Jak trafnie podsumował to jeden z moich studentów (żaden ekspert od pedagogiki swoją drogą), chodzi o to, by podkreślić, że mamy do czynienia z Nowym. A że dzieje się to kosztem edukacji? Cóż, nauczyciele przecież nie zastrajkują, raczej będą drżeć o etaty i godziny.

Bogatsza o kilkanaście lat doświadczenia nauczycielskiego i drugie tyle rodzicielskiego dodam, że ani ta reforma, ani poprzednie nie mają na celu uporania się z najważniejszym problemem polskiej szkoły: korepetycyjnym rozwarstwieniem uczniów i reprodukowaniem przez szkołę nierówności społecznych. To, że system edukacji powinien je wyrównywać, nie było priorytetem żadnej z reform, bo ta rola edukacji obca jest politykom edukacyjnym wszystkich rządów.

Cena nierówności

W mundurkach czy bez, w gimnazjum czy ośmioletniej podstawówce, uczennice i uczniowie wciąż dzielić się będą na tych, którzy po szkole rozwożeni są przez rodziców na dodatkowe zajęcia, oraz na resztę.

Wprowadzeniu nowej matury towarzyszyły liczne protesty. Krystyna Łybacka, kandydatka SLD na ministra edukacji, w kampanii obiecała przesunąć jej wprowadzenie i, już jako minister, słowa dotrzymała. Nie zatrzymała reformy przygotowanej przez poprzednią ekipę, opóźniła jej wprowadzenie, by objęła one dopiero przygotowane na nią dalsze roczniki, by zdążyć przygotować nowe programy i przeszkolić nauczycieli. Uwzględniono głosy protestujących i pozostawiono im furtkę: przez kilka lat uczniowie mogli wybrać, czy chcą zdawać maturę w nowym czy starym systemie.

Wprowadzenie nowej matury rozwiązało nabrzmiały problem, z którym przynajmniej od powojnia zupełnie nie radziła sobie polska szkoła. Problem nienazwany, ale obecny w starym systemie maturalnym: ściąganie. Tak, wiem – polscy uczniowie, a później studenci ciągle ściągają na potęgę, budząc zdumienie zachodnich nauczycieli i kolegów, ale przynajmniej już nie ściągają na maturze, rodzice nie przesyłają im ściąg w kanapkach, nauczyciele nie rozwiązują dla nich zadań na klasowym zapleczu.

Tak, stara matura była egzaminem umownym, a niekiedy fikcyjnym: niektórzy mogli go sobie kupić. Dać łapówkę, co zdarzało się rzadko, kupić maturalne pytania (metoda nieco bardziej rozpowszechniona, choć zawodna) albo serię lekcji u kogoś, kto będzie w komisji. Można też było już od pierwszych klas dublować szkolne lekcje korepetycjami, zwłaszcza w przypadku języka angielskiego. Czasem nawet u tej samej pani od angielskiego, która w szkole uczyła na co dzień. Równolegle do wprowadzania angielskiego w szkołach pojawił się też równoległy, masowy rynek usług edukacyjnych przygotowujących do przebrnięcia przez kolejne zewnętrzne egzaminy, do których, nawet jeśli są to egzaminy szkolne, szkoła nie przygotowuje.

Dla mnie, nauczycielki, która dwóch języków zachodnich nauczyła się w peerelowskiej szkole i na odbytych w PRL-u studiach (co było w oczach pracodawców straszliwym drawback i disadvantage), konieczność obwożenia dziecka po dodatkowych zajęciach wydawała się absurdem podniesionym do kwadratu.

Jednak już rezygnacja z prywatnych lekcji językowych automatycznie skazywała dzieci na margines.

Gdy w publicznym liceum moja córka (uczestniczka olimpiady językowej) odmówiła chodzenia na dodatkowe, sobotnie, płatne i nieobowiązkowe douczki z angielskiego, nie zdziwiłam się, gdy zagroziło jej, że nie zda do następnej klasy.

Znajoma profesorka socjologii na tyle nie znała życia, że nie posłała dziecka na żadne maturalne kursy. Nie dostało się na studia. Ja, dorabiająca korepetycjami do wiecznie niedomkniętego budżetu samotnej matki, ledwo wcisnęłam po znajomości swoje dziecko na lekcje w kwietniu, miesiąc przed maturą, bo wszystkie miejsca były od dawna zajęte. Dziecko zdało maturę, dostało się na studia, więc odetchnęłam, zapomniałam i sama pożegnałam się ze szkołą, licząc naiwnie, że system szkolnych niesprawiedliwości sam się naprawi. Parę lat później, gdy urodził się mój wnuczek, dotarło do mnie, że rodzice wciąż wożą dzieci na angielski i kursy przygotowujące do matury. „O nie, znowu!” – jęknęłam w duchu na myśl o tym, że wnuczek za chwilę wpadnie w pułapkę szkolnej pracy na dwie zmiany, że grozi mu WF na zerówce, osiem godzin w szkolnej klasie, a potem jeszcze druga runda na angielskim, matematyce i cholera wie na czym jeszcze, czegokolwiek wymaga dzisiejsza szkoła.

Jako pracująca samotna matka, wiecznie zadłużona, ale świadoma siły kapitału ludzkiego, znalazłam wybór: posłałam dziecko do płatnej, niepublicznej szkoły. Tak naprawdę nie miałam dużego wyboru, bo żadna publiczna szkoła nie zapewniała opieki do późnego wieczora, gdy wracałam z pracy. Miałam wybór w tym sensie, że mogłam (choć przecież musiałam) podjąć dodatkowy wysiłek, wziąć dodatkowe godziny i kolejnych prywatnych uczniów, żeby zapłacić za szkołę. Nie wiem jak chore dziecko skończyłoby masowa szkołę, ale w tym samym czasie i dziś także jest masa rodziców która musi po prostu zapewnić dziecku ludzkie warunki nauki, ale tego nie robią, bo ich na to nie stać. Ja sobie z dylematem rodzica poradziłam (choć czasem nie było na buty albo niezbędne leczenie), poradzą sobie z nim rodzice mojego wnuczka, ale co z dziećmi tych, których na to nie stać?

Szkolny system nierówności przypomina trochę sytuację z aborcją. Zakaz segreguje dziewczynki na wyedukowane lub nie, zaprowadzone przez mamę do ginekologa (płatnego) i te, które nawet w pierwszej ciąży będą czekać na przyjęcie w poradni tak długo, aż stracą prawo do becikowego.

Przyszłość naszych dzieci zależy od ich sukcesów szkolnych i dlatego wszystkie dzieci już w podstawówce dzielą się na te, które sukces dziedziczą wraz z rodzicielskim kapitałem – finansowym bądź kulturowym – i te, które pójdą mniej fartowną drogą, bo też ich rodzice nie mieli farta. Nikt inny nie proponuje, żeby system edukacji uczynić tarczą i bronią w walce z przezwyciężeniem tego zjawiska. Rodzice, których stać, radzą sobie. Ci, których nie stać, milczą. Rynek usług edukacyjnych opłaca się też nauczycielom, którzy znajdują tam dodatkową pracę i utrzymają rodziny dzięki jego istnieniu.

Pamiętacie przepychanki wokół nowego, darmowego podręcznika dla pierwszaków? W dyskusjach podnoszono różne kwestie, ścierały się różne racje, w tym nauczycieli i wydawców, ale nikt nie zająknął się nawet o równościowym wymiarze jego wprowadzenia: nareszcie wszyscy mieli mieć równy, niezależny od poziomu dochodów rodziców dostęp do podręcznika (na razie jednego – zeszyty ćwiczeń, strój na WF i książka do angielskiego wciąż nie są za darmo)! W bogatej Wielkiej Brytanii wszelkie próby ograniczenia dostępu do darmowych podręczników do grupy osób naprawdę ich potrzebujących zbijano argumentem o równości właśnie i nadrzędnej zasadzie niestygmatyzowania uczniów. Nie wiecie pewnie, że w darmowym podręczniku uwzględniono uwagi ekspertów od równości (np. dr Iwony Chmury-Rutkowskiej, prowadzącej projekt „Gender w podręcznikach szkolnych”). Dzięki temu w nowym podręczniku przełamano wreszcie tradycyjny schemat płci – pojawiły się aktywne dziewczynki, kobiety-naukowczynie, a także dzieci o innym niż biały kolorze skóry lub z niepełnosprawnością. Ten trend raczej nie będzie kontynuowany w ramach polityki „dobrej zmiany”, a możliwe, że wraz z genderem pozbędziemy się też zasady bezpłatności, przeciw której przecież tak intensywnie jeszcze nie tak dawno protestowano.

Wracając do egzaminów maturalnych. Nowa matura, nie operując hasłem równości, niby zrównała wszystkich uczniów, każąc im zdawać tę samą maturę, będącą jednocześnie egzaminem wstępnym na studia. Taką samą maturę zdawać mieli uczniowie nie tylko liceów i techników, ale i szkół dla dorosłych. W dziennej szkole lekcji angielskiego jest minimum trzydzieści w semestrze. To oczywiście za mało, by przygotować uczniów do matury, ale w liceum wieczorowym bywa tych godzin w semestrze dwa razy mniej, czyli do matury przygotowujemy dwa razy mniej. Z kolei nauka angielskiego w liceum czy technikum zaocznym jest już jawną fikcją, bo języka nie da się przecież nauczyć zaocznie. Mimo oficjalnie głoszonej równości nikt się tym nie przejmował, nikt nawet nie liczył, ilu uczniów wypada z podstawowego publicznego systemu edukacji i dlaczego tak się dzieje, nikt się nie przejmował, gdy na studia trafiało ich niewielu. To kolejny, drugi albo i trzeci sort Polaków, za którym nie ujął się nikt. Nowe ministerstwo edukacji obiecuje zróżnicować matury ze względu na typ szkoły, ale nie oszukujmy się, tym razem też nie chodzi o równość, ani nawet równość szans, bo to przecież liberalny wynalazek.

Edukacja-Podatki-Ekologia-Przewodniki

 

 **Dziennik Opinii nr 244/2016 (1444)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Izabela Desperak
Izabela Desperak
Socjolożka, feministka
Socjolożka, feministka i nauczycielka akademicka. Wykłada w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego. Redaktorka książki "Homofobia, mizoginia i ciemnogród?", autorka książki "Płeć zmiany".
Zamknij