Kraj

Berlin w Krakowie

Na zjeździe Szczecin Klucz skręcam na południe. Włączam prawy kierunkowskaz, naciskam hamulec i nagle czuję się pełnowartościowym, prima sort Polakiem.

Nie dla mnie przyjaźń polsko-niemiecka/ Niemców nienawidzę od dziecka (Homo Twist, Twist Again)

To dzieje się niedaleko za Chociwlem. Jedziemy na południowy zachód drogą na Stargard, od niedawna już nie Szczeciński. Przejeżdżamy pod wiaduktem, na którym zamiast samochodów czy pociągów rosną całkiem już wiekowe drzewa. Zaraz za wiaduktem skręca się w prawo. Kilkaset metrów dalej szosa po delikatnym zygzaku prostuje się, a ja odruchowo dociskam pedał gazu. Niejednokrotnie stopa nie opuszcza go przez następne 38 km. Jeśli w tym momencie – oczywiście gdyby jakaś nieracjonalna siła powstrzymała nas przed tym mimowolnym przyspieszaniem – zatrzymalibyśmy się na łuku drogi, wysiedli z auta i rozejrzeli, pomiędzy drzewami dostrzeglibyśmy ten sam wiadukt, pod którym przejeżdżaliśmy minutę wcześniej.

Spotykam tutaj mój pierwszy smutek. Bardzo nie lubię wszystkich zmarnowanych „obiektów inżynieryjnych”. Wszelkich przepustów, mostów, nasypów czy wreszcie pięknych, murowanych wiaduktów. Rozpoczętych i nigdy nie dokończonych budów. Także tej: pożeranego przez las kikuta autostrady RAB 4b, środkowego odcinek Reichsautobahn Berlin–Königsberg.

Bardzo nie lubię wszystkich zmarnowanych „obiektów inżynieryjnych”.

Moja pamięć, oczywiście, jest wybiórcza — nie pamiętam, nie chcę pamiętać o kontekście, o przymusowych robotnikach, o niewolniczej pracy Żydów w 1939 roku. Podziwiając po raz pierwszy egipskie piramidy, też przecież nie myślimy o niewolnikach, którzy je budowali. Tak w każdym razie się usprawiedliwiam.

Mój pierwszy smutek przeradza się w pierwszą, wstydliwą myśl. Dlaczego Niemcy nie byli tu dłużej? Dlaczego nie zdążyli wybudować drogi, o której dzieci w szkole uczą się, że była jednym z pretekstów do wybuchu II wojny światowej. Wystarczyłby rok, góra dwa…

Tusk jako wunderwaffe?

Ze szkoły pamiętam, że powinienem smucić się utratą Lwowa czy Wileńszczyzny. Mój dziadek urodził się w Lidzie. Plany tamtego domu, podobno zburzonego, wciąż leżą w sekreterze u rodziców i swojego czasu z wielkim zaciekawieniem je oglądałem. Trochę jeszcze pamiętam, że moja prababcia mówiła o tym wszystkim z lekkim smutkiem.

Ale teraz, jadąc przez Pomorze, przez te dawne Brandenburgie i Marchie, albo będąc w moim rodzinnym Gdańsku, nie potrafię opędzić się od czegoś zgoła innego – jakie szczęście spotkało nas, Polaków Odzyskanych, że dostaliśmy to wszystko: że są teraz nasze te drogi, budynki, miasta, piękne, nieprzetrzebione lasy, których nie zauważałem, mieszkając jeszcze na Północy.

Smutek drugi dotyczy tego, że tak to wszystko poniszczyliśmy, zdewastowaliśmy, zszabrowaliśmy. Rozumiem powody, krzywdę i odruch zemsty, ale gorycz mimo wszystko pozostaje.

Leder: Kto nam zabrał tę rewolucję?

Jakiś czas temu w „Kulturze Liberalnej” szef biura prasowego Prezydenta Andrzeja Dudy mówił tak:

Kiedyś pewien ważny polityk […] powiedział mi, że Tusk bardzo chciał z nas zrobić kraj nordycki. Wykorzystując fakt, że przeszliśmy w miarę suchą stopą przez recesję, chciał pokazać, że jesteśmy jak Niemcy, Holandia czy Luksemburg – zdrowym gospodarczo krajem północy.

Dla mnie ta wypowiedź jest wstrząsająca.

Mój rozmówca stwierdził, że jesteśmy i zawsze będziemy krajem Wschodu. Nie w sensie pejoratywnym, ale kulturowym. Po II wojnie światowej Polska została drastycznie przesunięta na Zachód. Razem z Kresami utraciliśmy jednak nie tylko kawał naszego terytorium, ale też kawał naszego mózgu, pamięci i mentalności. Prowadząc taką, a nie inną politykę zagraniczną, nie możemy o tym zapomnieć. Nie możemy nagle ubrać się w strój holenderskiego kalwinisty i twierdzić, że teraz jesteśmy krajem nordyckim – oszczędnym, rozsądnym, zimnokrwistym.

Dla mnie ta wypowiedź jest wstrząsająca.

***

Chodząc po – wydawało by się, że po tych wszystkich latach już moim – Krakowie i przyglądając się murom, co jakiś czas napotykam stare, wyeksponowane napisy. Wzbudzają one we mnie jednak rodzaj niepokoju, a przynajmniej zdziwienia. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę dlaczego. Zamiast gotyckich, niemieckich napisów, że verboten odkrywam, że wcześniej najwyraźniej żyli już tu Polacy („Rok założenia 192…”). A przynajmniej jacyś ludzie polskojęzyczni.

A przynajmniej jacyś ludzie polskojęzyczni.

Wróćmy na Północ, gdzie przybysze byli jak dzieci, którym kazano się wynosić ze swojej piaskownicy i przenieść na inne podwórko, na którym uciekająca w popłochu banda młodocianych oprychów zostawiła całkiem sporo zabawek. Odczuwałem wdzięczność za Gdańsk, wdzięczność skierowaną jednak do wygonionych stąd Niemców, a nie Rosjan, którzy nam ten nie swój Danzig podarowali. Po dwóch pokoleniach nie było już we mnie strachu, że oni przyjdą i sobie odbiorą. Nie wzdychałem za Warszawą sprzed Powstania, nie dla mnie stary Lwów czy Wilno. Rozmyślałem o tramwajach jeżdżących po Długim Targu, kolei kokoszkowskiej, bastionach czy wąskotorówce do Mikoszewa, o której całe dzieciństwo słyszałem, ale która została zlikwidowana parę lat przed moim urodzeniem.

Mając z jednej strony szarą rzeczywistość lat dziewięćdziesiątych, a z drugiej też szare, ale jakże piękne albumy z serii Był sobie Gdańsk, nie trudno było dojść do ulubionego, konserwatywnego stwierdzenia, że kiedyś było lepiej. W grodzie nad Motławą to „kiedyś” było, co tu dużo kryć, niemieckie.

***

Jeszcze całkiem niedawno w radiu podawano czasy oczekiwania na poszczególnych przejściach granicznych. Do dzisiaj kojarzę dzięki temu wszystkie te Lubieszyny, Olszyny czy Gubiny. Nie wiem, kiedy się pojawiły, ale całkiem możliwe, że już wtedy, kiedy kilka dni przed oficjalnym zjednoczeniem Niemiec po raz pierwszy znalazłem się za granicą. Było właśnie jak w tych komunikatach. Nasz autobus przyjechał na przejście w Kołbaskowie. „W kierunku Niemiec czas oczekiwania samochodów osobowych” oscylował jednak w okolicach doby, więc rozsądny pan kierowca zawrócił i pojechał do Lubieszyna. Tam cała zabawa zamknęła się w bodajże połowie tego czasu.

Wtedy pewnie nawet nie zdawałem sobie sprawę, że wjechałem do konającego NRD. Następny obrazek to ekscytacja mojej mamy, gdy przejeżdżaliśmy przez otwarte już przejście graniczne z RFN. A chwilę później zjadłem swoje pierwsze lody w takim porowatym, słodkim wafelku i zjechałem na pierwszej, kapitalistycznej zjeżdżalni.

***

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że musiałem to podświadomie łączyć. Że historia wytrąciła Danzig z trajektorii, na której w latach 90. powinniśmy mieć już dawno w Gdańsku metro, a Cukiernia Kaliszczaka na Długiej sprzedawać takie, jak na tamtej niemieckiej stacji benzynowej lody. O placach zabaw nie wspominając. Tam, na Zachodzie, jak i tu, tyle że dawniej, było po prostu fajniej. Kolorowe punki, rozbite szyby w zielonych, policyjnych autach i najpiękniejsze fajerwerki, jakie widziałem.

Tam, na Zachodzie, jak i tu, tyle że dawniej, było po prostu fajniej.

Tak, w Hamburgu jesienią 1990 roku zaszczepiłem w sobie przekonanie, że kierunek zmian, w jakim chciałbym, żeby poszły Gdańsk i Polska, mógł być tylko jeden.

Nigdy więcej wojny, czyli złogi komunistycznej propagandy

A teraz Magierowski pisze, z lekką pogardą czy też zdziwieniem, że premier Tusk chciał zrobić z nas nadwiślańskie Niemcy albo Skandynawię. Tak sobie myślę, że gdańszczanina Donalda Tuska cieżko byłoby podejrzewać o cokolwiek innego. Zwłaszcza, gdy spojrzy się na to, kto jest jednym z autorów wspomnianego wcześniej albumu z fotografiami starego Gdańska.

***

Jest rok 2015, jeszcze rządzi Platforma, jeszcze tli się nadzieja na niewiadomo co. W jednej z krakowskich galerii handlowych odbywają się targi ślubne. Białe auta, białe suknie, kwiaty, makijaże, moda odświętna. Dokładnie to, czego nie lubię. Myślę więc z radością o swoim ślubie, który jak wierzę, był przecież inny. Ale zaraz znów jest mi smutno, gdy zdaję sobie sprawę, że nawet pomijając gusta nie każda zakochana para będzie tutaj mile widziana. Mniej więcej w tym samym czasie w Irlandii, tej katolickiej Irlandii, obywatele opowiadają się za zmianami w konstytucji, otwierającymi drogę do małżeństw jednopłciowych.

Jestem wzburzony i tym razem czuję się znowu ubogim krewnym Zachodu. Już nie ekonomicznie, ale społecznie. Przecież tam to wszystko już jest, przecież nie trzeba wykładać miliardów euro wkładu własnego.

Przecież tam to wszystko już jest, przecież nie trzeba wykładać miliardów euro wkładu własnego.

***

Niedoszła RAB 4b dobija do 6ki z Gdańska na jednym z najdziwniejszych węzłów drogowych w Polsce. W zasadzie to DK6 dobija do byłej „Berlinki”, widać, że z tą hierarchią dróg jest coś nie tak. Od tego czasu drogowskazy kierują głównie na Berlin.

To już naprawdę niedaleko, kilkanaście minut spokojnej jazdy autostradą A6 i znaleźć się można po drugiej stronie granicy. W kraju często jeżdżących pociągów, Apple Store’ów, dobrych kebabów i lotnisk, z których bezpośrednio polecieć można na drugi koniec świata. I którego kanclerz, w odruchu solidarności, potrafiła zaprosić uchodźców, nie bacząc na konsekwencje.

***

Po raz kolejny jednak zaciskam zęby i na zjeździe Szczecin Klucz skręcam na południe. Włączam prawy kierunkowskaz, naciskam hamulec i nagle czuję się pełnowartościowym, prima sort Polakiem.

Mijam kolosa ze Świebodzina, pomarańczowy stadion dawnych wicemistrzów Polski i na kolejnym węźle, który przypomina o przeszłości tych ziem, wjeżdżam na A4. Kieruję się na Wschód: Wrocław, Opole, Gliwice, aż w końcu przekraczam nieistniejącą granicę. Katowice, Mysłowice, dzień dobry, dziesięć złotych, do widzenia, Chrzanów, Rudno, Balice, dzień dobry, dziesięć złotych, jeszcze będziemy mieli, proszę pani, Berlin w Krakowie, do widzenia!

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij