Kraj

Banach: Rzeczpospolita aspołeczna

W centrum Europy, w XXI wieku, rzesza ludzi żyje na granicy bezpieczeństwa higienicznego. Gdzie jest państwo?

Tomasz Larczyński: „Polityka społeczna” to – jak się wydaje – bardzo nieprecyzyjne sformułowanie, które pojawia się przy okazji najróżniejszych, na pozór niezwiązanych ze sobą zagadnień. Czy zatem jest to termin-wytrych, czy jednak konkretne pojęcie?

Jolanta Banach: Politykę społeczną w literaturze przedmiotu – bo jest to przedmiot akademicki – rozumie się dwojako: wąsko i szeroko. Szeroko rozumiana polityka społeczna to polityka zdrowotna, edukacja, szkolnictwo wyższe, mieszkalnictwo, zabezpieczenia społeczne (pomoc społeczna i świadczenia rodzinne) oraz ubezpieczenia społeczne. W tym węższym znaczeniu jest to tylko kwestia ubezpieczeń i zabezpieczenia społecznego: pomocy społecznej oraz świadczeń rodzinnych.

Większość z tych zadań (w szerszym znaczeniu) została w roku 1999 zdecentralizowana. Przekazano samorządom zadania z zakresu pomocy społecznej , wypłatę świadczeń rodzinnych, prowadzenie szkół publicznych, zadania na rzecz osób niepełnosprawnych, a także bezrobotnych (świadczenia i aktywizacja).

Proszę zobaczyć, jaki to jest zakres. Potężny! Poza ubezpieczeniami społecznymi większość polityki społecznej realizują samorządy. Jak pan pamięta, to był jeden z głównych celów decentralizacji kraju: lepsze rozpoznanie celów społecznych, trafniejsze adresowanie usług i świadczeń, wyzwolenie aktywności wspólnoty lokalnej. To były najważniejsze cele reformy, o których po wielu latach zapomnieliśmy

Przyjęliśmy wręcz za pewnik i oczywistość, że polityka społeczna to coś, co należy do obowiązków miasta od zawsze, a przecież to jest dopiero kwestia ostatnich 16 lat. Jej rewizji i kontroli mogłaby służyć właśnie Krajowa Polityka Miejska – niestety, jak to za chwilę powiemy, tak nie jest.

Priorytet dla polityki społecznej zniknął w całym kraju. W modelu neoliberalnego rozwoju polityka społeczna jest traktowana jako obszar wydatkowy, nie rozwojowy. Naraża budżet samorządów i kraju na deficyt.

Przykry obowiązek, krótko mówiąc. Jak, za przeproszeniem, wywożenie śmieci – ktoś to musi zrobić, ale nie ma co się tym specjalnie zachwycać.

Jest to temat ideologicznie wykluczany z debaty. Kiedy trwa dyskusja nad budżetem, politycy lokalni będą zawsze podnosili kwestię kosztów, przy np. zwiększeniu liczby miejsc w przedszkolach czy w całodobowej opiece dla osób starszych. „Tak, ale nas na to nie stać”. Natomiast kiedy się zaczyna budować stadiony, inwestować w remont dróg miejskich czy chodników, to oczywiście sprawa kosztów nie podlega dyskusji dlatego, że to jest „konieczność”, to „trzeba zrobić”. W ten sposób polityka społeczna jest spychana na margines polityki miejskiej.

Polityka społeczna to jeden z najważniejszych wydatków miasta, obok inwestycji.

Polityka społeczna w bogatszych miastach stanowi połowę budżetu. W takich aglomeracjach, jak Warszawa, Gdańsk czy Wrocław, suma wydatków na politykę społeczną (wliczając dopłatę do subwencji oświatowej), stanowi ok. połowy budżetu.

A w mniejszych?

Jeszcze więcej – 2/3 do nawet 3/4. Czyli im mniejsza, biedniejsza gmina, tym większy procent wydatków na politykę społeczną. Takie gminy „żyją” głównie z dotacji i subwencji. A dotacje i subwencje dotyczą edukacji (subwencja oświatowa), dofinansowania zasiłków stałych i innych, świadczeń rodzinnych. Dotacje i subwencje są głównym dochodem biednej gminy – a nie udział własny w PIT i CIT.

Podkreślmy to jeszcze raz – kwestia polityki społecznej, która w projekcie Krajowej Polityki Miejskiej została załatwiona w zasadzie jednym akapitem, jest najpoważniejszym zadaniem własnym gmin miejskich, i to tym większym, czym mniejsze jest miasto.

A nasi włodarze poprzestawiali sobie coś w głowach, zwłaszcza w dużych miastach. Zafiksowali się na wielkich inwestycjach, na rozwoju, którego fundamentem są te symboliczne gmachy.

Po prostu lepiej się sfotografować na tle nowego stadionu niż na tle kolejki zasiłkobiorców. To zwykle mało estetyczne tło.

Natomiast ja będę upierała się, że nadrzędnym celem, fundamentem pomysłu na samorząd społeczeństw (nie państw!), jest jednak to głębokie przeświadczenie, że ład społeczny buduje się nie tylko od góry, że ta samorządność jest fundamentem ładu opartego na wartościach bliskich nam w Europie – solidarności, wspólnotowości, wzajemnej odpowiedzialności, równości. To jest dla mnie fundament samorządu, a nie cele polityczne, wyborcze czy wizerunkowe. Więc jeżeli postawimy samorząd z głowy na nogi, to się okazuje, że jednak ta polityka społeczna nie przez przypadek jest tam dominująca.

Czy uważa pani, że zakres polityki społecznej narzucony samorządom miejskim jest zbyt szeroki, czy odwrotnie – zbyt wąski?

A to jest już całkiem inne zagadnienie. Jest trochę ekspertów w Polsce, którzy analizują ten problem. Ukazał się ciekawy raport prof. Jerzego Hausnera dotyczący efektów reformy samorządowej. Dużo na ten temat mają do powiedzenia badacze z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego czy z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych. Np. prof. Stanisława Golinowska mówi, że usamorządowieniu zadań z zakresu polityki społecznej nie towarzyszyła ich standaryzacja. Mamy duże swobody samorządowe, ale nie towarzyszą temu zobowiązania i standardy w polityce społecznej. Np. samorząd całkowicie odpowiada za organizację opieki nad ludźmi starszymi…

…oprócz opieki medycznej…

…jednak już opieka pielęgnacyjna należy do samorządów. Jest kilkanaście form tej opieki wymienionych w ustawie o pomocy społecznej. Np. całodobowa, dzienna (domy pomocy społecznej różnego typu, gdzie na miejsce czeka się 3 lata!), środowiskowa, instytucjonalna i rodzinna, dla różnych typów schorzeń i niepełnosprawności.

Chyba że skorzystamy z prywatnego.

No właśnie. Słyszał pan, żeby jakiś samorząd dokonał w ostatnich latach inwestycji polegającej na wybudowaniu nowego domu pomocy społecznej dla osób starszych? Nie. Wszędzie tak jest: albo deficyt ośrodków wsparcia, albo niepubliczne formy opieki

I oczywiście zadaniem własnym miasta jest opieka nad małymi dziećmi.

Do lat 3 i potem w wieku przedszkolnym.

Przekazaniu tych wszystkich zadań nie towarzyszyło ich zestandaryzowanie, które by zobowiązywało samorządy (nie tylko gminne) do zagwarantowania usług, do których obywatel ma prawo na mocy różnych ustaw. Nie wiemy, ile powinno być domów pomocy społecznej czy innych instytucjonalnych form opieki na konkretną liczbę mieszkańców. Nie wiemy, ile powinno być żłobków, żeby uznać, że miasto wykonało zadanie własne. Mamy ustawę o ochronie praw lokatorów, która mówi, że osoby żyjące w niedostatku mają prawo do mieszkania socjalnego. Mają prawo i koniec! Ale nie ma żadnych standardów w tym zakresie. W związku z tym np. w Gdańsku w 2013 r. 621 rodzin oczekiwało na przydział mieszkania komunalnego, 991 na lokal z TBS, a na przydział mieszkania socjalnego (a więc mówimy o rodzinach najbardziej potrzebujących) czekało aż 1690 z nich!

Mają prawo, ale nikt nie określił, kiedy ma ono zostać zrealizowane.

Ale oprócz standardów ilościowych – nie ma też standardów jakościowych.

Mieszkanie socjalne? Kontener wystarczy.

Ale nie tylko! Miasta ustalają dowolnie dochodowy próg wejścia do systemu mieszkań socjalnych. I jest tak ustawiony, by zbyt wiele rodzin nie uzyskało prawa do mieszkania socjalnego. To samo dotyczy mieszkań komunalnych. Te pierwsze przysługują osobom żyjącym w niedostatku, te drugie – osobom o niskich dochodach.

I tak się gra kryteriami, by te osoby, którym przysługuje prawo do mieszkania komunalnego, miały na tyle wysokie dochody, by były wypłacalne, jeśli chodzi o czynsz, ale na tyle niskie, by nie było ich zbyt wiele.

W efekcie ludzie, np. młodzi, zarabiający ustawową płacę minimalną na „śmieciówkach”, nie dostaną kredytu mieszkaniowego, ale są zbyt bogaci, by wejść w system mieszkań komunalnych. Manipuluje się progami dochodowymi w ten sposób, aby odpowiadały zasobom komunalnym gminy. Gmina dopasowuje popyt do (swojej) podaży, przez co nie zakwalifikują się wszyscy potrzebujący.

Fakt, że mogą obowiązywać zupełnie inne standardy w jednej aglomeracji czy konurbacji – np. w sąsiednich Katowicach i Sosnowcu – jest szczególnie rażący.

Oczywiście, że trzeba tak kształtować progi, by odpowiadały uwarunkowaniom lokalnym, ale ta samodzielność gmin poszła w kierunku generowania problemów społecznych, a nie ich rozwiązywania. W efekcie uprawnienia ustawowe mogą być iluzoryczne. A że w Polsce nie można organów państwa pozywać do sądu, to obywatel jest bezradny.

Przekazywaniu zadań oczywiście nie towarzyszy też odpowiednie ich finansowanie.

To wiemy od dawna. Mało tego – rząd posiada takie możliwości, że jeżeli ma do czynienia z nadmiernym deficytem budżetowym, to może ciąć dotacje na różne cele, które są realizowane obowiązkowo. W zakresie pomocy społecznej był taki rok, że rząd obciął gminom dotacje na różne zasiłki o 20%.

A gminy obowiązki wykonywać muszą, więc zadłużają się, i tak oto pięknie znika nam deficyt kosztem samorządów – i polityki społecznej.

I to oznacza wiele różnych problemów, nie tylko „zbyt wiele zadań – zbyt mało pieniędzy”. Sam system finansowania jest wadliwy – dotyczy to np. subwencji oświatowej, która powinna być poddana bardzo szczegółowej ekspertyzie. Minister edukacji zajmuje się wszystkim, tylko nie sposobem, w jaki subwencja finansuje oświatę. Od dawna przedszkola powinny być nią objęte.

A wręcz i żłobki.

Zgadza się, to wszystko są kolejne etapy edukacji, i tu ZNP i Krajowa Sekcja Oświaty i Wychowania Solidarności mają absolutną rację. Nie tylko chodzi o pewną spójność logiczną i merytoryczną całego systemu, tylko o poważne, negatywne skutki, jakie wywołuje obecny system finansowania opieki przedszkolnej i edukacji, choćby poprzez jej urynkowienie czy przekazywanie fundacjom. Hausner w swoim raporcie wskazuje, że większość zadań z zakresu polityki społecznej finansowana jest w formie dotacji, czyli mamy pewną sztywność w wydawaniu tych pieniędzy. To ma swoje wady i zalety.

Znając polskich samorządowców mam wątpliwości, czy mając większą elastyczność w tej kwestii, nie będą po prostu jeszcze bardziej oszczędzać.

Ale z drugiej strony mało jest przestrzeni dla wykorzystania innych pieniędzy na lokalne potrzeby. Np. mamy fundusz „kapslowy” – powołany na mocy ustawy o przeciwdziałaniu alkoholizmowi z opłaty za zgodę na sprzedaż alkoholu. Jest w każdej gminie, np. w Gdańsku wynosi 9 mln zł.

Więc jest całkiem niebagatelny.

Jednak w tej sprawie gminy mają związane ręce. To jest tak „znaczona” kwota, że gmina może wydać te pieniądze tylko na to, na co zezwala ustawa. Trzeba przeanalizować sposób finansowania zadań samorządów. Trzeba też nareszcie podejść poważnie do reformy samej reformy samorządowej.

Zdecydowana większość samorządów powiatowych – ok. 90% – nie generuje dochodów własnych (z PIT i CIT) na poziomie umożliwiającym utrzymanie powiatowej administracji! A to oznacza, że zdolność samorządów do generowania dochodów jest nieadekwatna do skali ich odpowiedzialności. Na samorządy – jak już mówiliśmy – przerzucono odpowiedzialność za opiekę pielęgnacyjną nad osobami starszymi. To jest nie do udźwignięcia – skoro samorząd nie może „zarobić” nawet na własne utrzymanie. Ta triada, czyli zakres odpowiedzialności za rozwiązywanie problemów społecznych, finansowanie samorządu i kształt polskiego samorządu – wymaga zmiany.

Jakie nowe problemy generuje sposób zdecentralizowania polityki społecznej w Polsce?

Ponieważ samorząd nie może jej sam sfinansować, to wypycha usługi społeczne na rynek.

Co dodatkowo bardzo ładnie sprzeda się w mediach – prywatna firma otworzy wzorowo wyposażony żłobek czy przedszkole, a że kogoś potem na to nie stać – jego problem…

Tak, to się wpisuje w tę neoliberalną narrację. Prywatna firma zrobi to lepiej i efektywniej – to oczywiście gówno prawda. To rodzi nowe patologie – potem te same zdziwione media pokazują rodzinę zastępczą w Starogardzie albo w Pucku, w której się męczy dzieci, torturuje, molestuje i zabija – bo nie ma skutecznej kontroli. Podstawiona kamera w żłobku prywatnym pokazuje, że coś dzieje się nie tak. W publicznym pewnie też to się zdarza – ale regulowana działalność gospodarcza, w oparciu o którą działają prywatne żłobki, uniemożliwia odpowiednie mechanizmy kontroli. Kiedy w Gdańsku dawny Wydział Edukacji chciał skontrolować szkoły niepubliczne w zakresie rozliczenia dotacji, to czasem musiał wchodzić z policją, zwłaszcza do niektórych niepublicznych szkół dla dorosłych. I oczywiście państwo, a z ochotą szczególnie wielką samorządy, generuje w ten sposób śmieciówki. Dotyczy to nadużyć wobec opiekunek środowiskowych, które samorząd wyłania w drodze przetargu, a także szkół – bo gmina, kiedy nie wystarcza subwencja, przekazuje szkoły podmiotom niepublicznym

Które specjalnie nie przejmują się Kartą Nauczyciela.

I w ten sposób samorząd zaoszczędza część własną, którą dopłacał do subwencji oświatowej – taka dopłata ma miejsce zwłaszcza w dużych miastach. Np. dla szkół gdańskich subwencja budżetowa wynosi 420 mln zł, do czego miasto dopłaca ok.150 mln zł.

Konsekwencją wadliwie pomyślanych instrumentów i mechanizmów finansowania polityki społecznej w samorządach jest zatem jej komercjalizacja. Co się oczywiście kończy zwiększeniem wkładu własnego obywateli.

Weźmy przedszkola. Aby zmniejszyć opłaty rodziców, rząd musi zawracać Wisłę kijem, czyli wymyślać specjalny program „Przedszkole za złotówkę”, bo się orientuje – i słusznie! – że dostęp do przedszkoli bardziej ogranicza bariera finansowa niż ilościowa, i to dlatego, że większość stanowią placówki niepubliczne. W Gdańsku to jest 81 podmiotów niepublicznych (włącznie z punktami opieki) i 58 publicznych. Na wiosnę w publicznych miejsca nie ma, bo jest taniej, a w niepublicznych proszę bardzo. Otrzymują one dotację z miasta w wysokości 75% kosztów utrzymania przedszkoli samorządowych. 25% dorzucają rodzice. Lecz tak naprawdę jeszcze więcej, w zależności od tego, jak przedszkole sobie ustawi opłaty. A więc przedszkole niepubliczne dostaje publiczne pieniądze, nie obowiązuje go Karta Nauczyciela, a pracownicy zatrudniani są bez płatnego urlopu na śmieciówkach. Bywa, że państwo prowadzący przedszkole biorą po 19 tys. zł pensji, a przedszkolanka dostaje 1000 zł i musi się w czerwcu gdzieś zatrudniać. Co robi rząd? Wymyśla wspomniane „Przedszkole za złotówkę”. Czyli ogłasza, że przedszkola nie mogą pobierać pieniędzy [tzn. więcej niż złotówkę za godzinę – przyp. TL] za zajęcia przekraczające pięciogodzinną podstawę programową, co ja popieram. Ale także ogłasza, że jeżeli niepubliczne wejdą do tego programu, to dostaną 100% tego, co publiczne.

Ale nadal bez kontroli nad wydatkowaniem.

Jednak niepubliczne patrzą i myślą: po co brać 100% dotacji, skoro lepiej opłaca się wziąć 75% i z nadwyżką resztę od rodziców. Bo jak nie będzie miejsca w publicznych, to i tak do nas przyjdą. Więc proszę zobaczyć, ile rozmaitych problemów rodzi przekazywanie podmiotom niepublicznym różnych placówek. To dotyczy opieki (nad starszymi i młodszymi), szkół, świetlic. Jak pan porozmawia z nauczycielami szkół prywatnych, to każdy z nich powie, że wróciłby do publicznej z pocałowaniem ręki.

Spróbujmy jednak odnieść się do projektu Krajowej Polityki Miejskiej. Jak już wspomniałem, olbrzymia kwestia polityki społecznej nie ma w nim ani jednego wyodrębnionego wątku. Jedyny jej aspekt, mianowicie kwestia mieszkalnictwa komunalnego i socjalnego, pojawił się na uboczu wątku o demografii. Więc skoro dyskutujemy przy okazji projektu KPM, to jak, pani zdaniem, powinna ta kwestia wyglądać?

To jest znowu jedno z zadań publicznych, przy których można postawić znak zapytania, czy wszystkie gminy są w stanie sobie z nim poradzić i czy w związku z tym powinno podlegać całkowitemu usamorządowieniu. Co do tego ostatniego, to myślę, że tak, dlatego, że problem budownictwa komunalnego dotyczy raczej dużych miast, a one są dosyć zasobne. To nie jest problem małych gmin. One mają oczywiście inne swoje problemy: substandardowe mieszkania, dostęp do rynku pacy, instrumenty przeciwdziałające bezrobociu itp.

Co się wiąże z tym, że z małych miast ludzie uciekają do większych.

I nie zawsze stać ich na wynajem. Czy duże samorządy powinny dać sobie radę z deficytem mieszkań komunalnych? Moim zdaniem zdecydowanie tak, mimo że według NIK zaspokojenie potrzeb w tym zakresie wraz z remontowaniem istniejącego zasobu wymaga ogromnych nakładów, których większość gmin nie może ponieść. Raport NIK jednoznacznie negatywnie oceniający poziom zaspokojenia komunalnych potrzeb mieszkaniowych (16% oczekujących otrzymuje rocznie lokal z gminy) – jako przyczynę tego stanu oprócz niedostatku pieniędzy wskazuje na brak „systemu wspierającego budownictwo socjalne i rewitalizację istniejących zasobów”. Jeśli chodzi o tę kwestię, to dotyczy ona przede wszystkim szczebla centralnego, a więc powstaje pytanie, czy aglomeracje są w stanie sobie z tym problemem poradzić.

Twierdzi pani jednak, że mogłyby to zrobić.

O ile pamiętam, w priorytetach unijnej polityki regionalnej rewitalizacja i walka z bezdomnością są wymienione expressis verbis. To są priorytety pomocy regionalnej na nową perspektywę finansową.

Ale to jest w ogóle cecha dokumentów unijnych, że one są znacznie bardziej prospołeczne niż polskie dokumenty rządowe.

Tak jest! A to my w kraju decydujemy, w jakich proporcjach i na co chcemy spożytkować unijne pieniądze, np. na walkę z szeroko rozumianą bezdomnością i rewitalizację. Mało tego – mamy prawo tworzenia za pieniądze unijne dobrych, trwałych miejsc pracy w usługach. Czyli możemy otwierać publiczne przedszkola, punkty opieki, zatrudniać w nich na przyzwoitych warunkach. Lecz ja mam wrażenie, na przykładzie Gdańska, że tu rozstrzygające są wybory polityczne, nawet nie w znaczeniu ideologicznym, tylko w sensie arbitralności decyzji prezydenta i jego zarządu. A więc albo zechcemy te pieniądze wydać na kładkę na jeszcze jeden teatr (jakby o jego istnieniu decydował budynek!), na Europejskie Centrum Solidarności, na Muzeum II Wojny Światowej – nie oceniam teraz tych priorytetów, mówię tylko, że one podlegają wyborowi – albo na rewitalizację zaniedbanych dzielnic Gdańska, gdzie będziemy pozyskiwali dla potrzeb mieszkaniowych pustostany. Wedle wspomnianego raportu NIK ich liczba rośnie.

Co widać gołym okiem.

Bo remont tej zdekapitalizowanej infrastruktury jest drogi.

Receptą na deficyt mieszkań w dużych miastach nawet nie jest nowe budownictwo socjalne czy komunalne, ale właśnie te pustostany, o których tu mówimy, ta zdewastowana infrastruktura i zdekapitalizowane zasoby komunalne, które są w każdym dużym mieście w Polsce. Ale to chyba nie jest dla władz priorytet. Bo skoro pieniądze unijne są, to nie znajduję uzasadnienia, dla którego nie można wykorzystać ich na rewitalizację. Poza tym wyremontowane za unijne (czyli też publiczne) pieniądze „apartamenty” sprzedaje się tym, których stać na to, żeby je kupić. Kurczy się zasób komunalny. W Gdańsku w ciągu kilku lat spadł z ok. 23 tys. do 17 tys. mieszkań. I to jest kwestia politycznego wyboru.

W centrum Gdańska, we Wrzeszczu Górnym, ma pan za to dzielnice z piecami na węgiel lub z ogrzewaniem elektrycznym, ponieważ ludzie, żeby nie nosić tego węgla, nie kupować i nie składować go, montują ogrzewanie elektryczne, które z kolei „załatwia” ich finansowo. Czyli ludzi o niskich dochodach nie stać na te mieszkania. Komunalne! Ich użytkownicy po sezonie grzewczym stają się bezdomni. Rachunki są tak nieprawdopodobnie wysokie, że trzeba się wyprowadzać.

Albo nie grzać.

Niektórych emerytów-nauczycieli w Gdańsku nie stać na to, by płukać naczynia pod bieżącą wodą. To jest jakaś szara strefa standardu życia – w tym znaczeniu, że nikt nie prowadzi badań dotyczących ograniczania potrzeb w związku z bardzo wysokimi opłatami za media i użytkowanie mieszkania.

Co najwyżej co jakiś czas pojawi się w mediach artykuł o tym, jak jeszcze bardziej oszczędzić wodę…

Tak, deprywacja potrzeb jest tak głęboka, że aż trudno uwierzyć. Emeryci, którzy załatwiają sprawy w Pracowniczej Kasie Zapomogowo-Pożyczkowej, sąsiadującej z moim zakładem pracy, opowiadają, że kąpiel biorą raz na tydzień, bo mają wanny, a wanna zużywa dużo wody. Dotyczy to zwłaszcza gospodarstw jednoosobowych.

To nie jest świadomy wybór obywateli, którzy oszczędzają wodę, chroniąc zasoby, lecz oni żyją na granicy bezpieczeństwa higienicznego. Nie mamy świadomości, że istnieje taka rzesza ludzi w Europie, w XXI wieku.

Sam postulat budowy „mieszkań komunalnych” dla niezamożnych kojarzy się z brudnymi, biednymi ludźmi. Jak by się pani przy tej okazji odniosła do ostatniego głośnego medialnie przykładu – dewastacji osiedla mieszkań socjalnych w Nowej Soli?

Mam w pamięci wydarzenie sprzed wielu miesięcy. Redaktor Piotr Stasiński, wicenaczelny „Gazety Wyborczej”, w jednym z programów w telewizji komercyjnej, która o dziwo w jakimś kontekście podjęła temat wykluczenia, biedy terenów popegeerowskich, chyba w kontekście „obrony Balcerowicza” (bo tylko w takim się ten temat podejmuje)…

…egzotyczny świat tubylców, wariant „Z kamerą wśród zwierząt”…

…a więc wspomniany redaktor Stasiński zdenerwował się, że my tak dużo mówimy o tej niezawinionej biedzie systemowej, a ona jednak jest zawiniona. Bo on pamięta, że kiedy wypoczywał na Mazurach albo na środkowym Wybrzeżu (nie wiem, gdzie był), to narzekający na złe warunki były pracownik PGR-u tolerował u siebie w domu ogromną dziurę na podłodze. Załatanie tej dziury leżało w kompetencjach i możliwościach gospodarza, ale on nie chciał sobie pomóc i zdenerwował redaktora Stasińskiego, który na tym przykładzie pokazywał, jak ci biedni sami sobie nie chcą pomóc. Więc po co im pomagać?

Rzecz, o której pan mówi, jest podobna. Daliśmy ludziom piękne mieszkania socjalne, a oni je zdewastowali.

Tylko że problem biedy, o czym zapomniał redaktor Stasiński, jest problemem również kulturowym.

Tak. Jeżeli pan będzie wychowywał młodzież w warunkach podłych, niewyremontowanych sal, byle jakich łazienek, to młodzi ludzie będą pisać po ścianach i jeszcze bardziej dewastować. Redaktor Stasiński zapomniał o tym, że dramat tych ludzi w PGR-ach polega na tym, że oni są przyzwyczajeni do redukcji swoich potrzeb. To jest ich strategia przetrwania! Więc może byśmy nie robili afer z tego, że lokatorzy mieszkań socjalnych zdewastowali je, tylko zaczęlibyśmy tak kształtować usługi publiczne i mieszkalnictwo, żeby od dziecka pełniły funkcję egalitaryzującą. Żeby wszystkie dzieci miały dostęp do takich samych warunków pobytu w szkole czy przedszkolu i żłobku.

Próbując jakoś zamknąć tę kwestię – jak określiłaby pani założenia rozwojowej polityki społecznej dla miast?

Myślę, że samorządy same sobie nie dadzą z tym rady, że potrzebna jest w Polsce debata o korekcie reformy samorządowej. Przeżyliśmy kolejne „reformy reform” i one były niezbędne. Przeżyliśmy reformę ubezpieczeń społecznych. Była konieczna? Była. Trochę skorygowaliśmy reformę edukacji – wróciliśmy do szkolnictwa zawodowego. Niestety, kolejną reformą, która wymaga zmian, jest reforma samorządowa. Bez tego samorządy nie są w stanie wziąć na swoje barki wszystkich problemów społecznych, łącznie z demografią, bo wydaje mi się kompletnie kuriozalne, żeby na poziomie samorządu prowadzić politykę demograficzną.

Zatem w obecnym kształcie ustrojowym trudno nam mówić o jakichkolwiek zaleceniach dla miast?

Trudno. Rozumiem zwłaszcza małe samorządy, które nagle dostały obowiązek uporania się z problemami starzenia czy bezrobocia w małym powiecie – to jest coś zupełnie nieprawdopodobnego. Niezbędna jest refleksja nad kształtem finansowania samorządów w kierunku wzmocnienia ich samodzielności i kondycji finansowej oraz przegląd kompetencji w kontekście zasobów organizacyjnych, finansowych, gospodarczych, kadrowych itd. samorządu i powolne budowanie standardów.

Natomiast na teraz trzeba powstrzymać proces urynkowienia publicznych usług społecznych

A więc polityka miejska w kwestii społecznej (i nie tylko) zdecydowanie wykracza poza samorząd i jest raczej polem pewnej gry między państwem a miastem.

I taka jest obecna postawa władz centralnych, które z jednej strony nakładają obowiązki, określają sztywny i niewystarczający zakres ich finansowania, a z drugiej strony pozwalają na pozbywanie się przez samorządy odpowiedzialności za społeczne zadania publiczne.

Jolanta Banach – Posłanka w latach 1993 – 2005, Pełnomocniczka Rządu ds. Rodziny i Kobiet w rządzie J. Oleksego. Do lutego 2003 r. sekretarz stanu w MPGiPS. Złożyła dymisję w proteście przeciwko programowi redukcji wydatków publicznych rządu L. Millera. Radna Miasta Gdańska 2010 – 2015. Wiceprezeska Pomorskiego Zarządu Okręgowego PCK.

**Dziennik Opinii nr 176/2015 (960)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Larczyński
Tomasz Larczyński
autor książki „Pocztówki z Iranu”
Doktor nauk historycznych oraz analityk rynku kolejowego. Autor książki „Pocztówki z Iranu”. Publikuję m.in. w „Kurierze Kolejowym” i „Transporcie Publicznym”. Pracownik PAN Biblioteki Gdańskiej. Tworzy zespół Krytyki Politycznej w Trójmieście. Członek partii Razem.
Zamknij