Trzeba było pandemii koronawirusa, żeby największy serwis społecznościowy poświęcony pracy pozwolił nam wpisać do CV urlop macierzyński, dziekański czy po prostu przerwę w zatrudnieniu na opiekę nad dzieckiem czy seniorem. Użytkowniczki LinkedIn zabiegały o to od lat, tłumacząc, że czas spędzony w roli mamy nie jest z zawodowego punktu widzenia czasem straconym.
LinkedIn wprowadza te zmiany przyparty do muru koronawirusowymi statystykami. W czasie pandemii pracę straciło 2,3 mln Amerykanek. Stało się to niespełna rok po tym, jak po raz pierwszy w historii więcej kobiet niż mężczyzn było aktywnych zawodowo w USA, kiedy przybyło miejsc pracy w sektorach tradycyjnie sfeminizowanych, jak edukacja, ochrona zdrowia, usługach. Pandemia doprowadziła do załamania przede wszystkim rynku usług (sprzedaż, gastronomia, kosmetyka, fryzjerstwo, hotelarstwo). To samo wydarzyło się w Unii Europejskiej. Z raportu Komisji Europejskiej z marca tego roku wynika, że poziom bezrobocia wśród mieszkanek UE wzrósł z 6,9 proc. w kwietniu 2019 do 7,9 proc. we wrześniu 2020 roku. W tym czasie bezrobocie wśród mężczyzn we Wspólnocie poszło w górę z 6,5 proc. do 7,1 proc.
W efekcie więcej kobiet jest w domach i zajmuje się dziećmi, ale to nie oznacza, że nie zamierzają wrócić na rynek pracy. LinkedIn jednak wprowadza zmiany nie tylko z myślą o nich.
Dziura w CV
Bo przecież przerwę w wykonywaniu pracy ma się nie tylko z powodu opieki nad dzieckiem. Można mieć „sabbatical” (popularny zwłaszcza w krajach anglosaskich płatny urlop, który trwa od kilku tygodni do kilku miesięcy, a który pracownica lub pracownik mogą wykorzystać na wypoczynek lub kursy i szkolenia zwiększające jej czy jego kompetencje), zajmować się starszym rodzicem, być na długim zwolnieniu lekarskim.
Do tej pory LinkedIn nie pozwalał użytkowniczkom i użytkownikom uwzględnić żadnej z tych sytuacji na swoim profilu. Dlatego np. urlop macierzyński oznaczał roczną „dziurę” w zawodowym życiorysie. Teraz ma się to zmienić. Przerwy w pracy będą opisane osobnymi kategoriami i wyszczególnione w specjalnym miejscu na profilu danej osoby. Nie trzeba też będzie przy każdym z zajmowanych stanowisk wspominać czy linkować miejsca pracy.
To ogromna zmiana nie tylko na LinkedIn. Chodzi o to, jak będziemy postrzegani przez potencjalne pracodawczynie czy pracodawców. Do tej pory nasze CV (bo tym jest w gruncie rzeczy profil na LinkedIn) uwzględniało tylko formalne zatrudnienie, jakbyśmy nie mieli całej reszty życia. A przecież nie od dziś wiadomo, że po nocy z ząbkującym niemowlakiem nie jesteśmy równie produktywni jak po ośmiu godzinach nieprzerwanego snu, i nie jest to kwestia naszego wyboru czy kaprysu. Tak po prostu jest. Z kolei czasami okoliczności życiowe zmuszają nas do przerwy w pracy i również nie wynika ona z lenistwa ani wygodnictwa.
Dotyczy to zarówno urlopu branego na opiekę nad seniorem, np. z chorobą Alzheimera (100 proc. znanych mi osób, które mają za sobą takie doświadczenia, wolałoby w tym czasie pracować), jak i „sabbatical”, który w polskich realiach brzmi jak wakacje na koszt szefa, ale w praktyce bywa ostatnią deską ratunku dla przepracowanych i wypalonych.
Ruch kierownictwa LinkedIn świadczy o tym, że pandemia, z falą zwolnień i miesiącami pracy zdalnej, ostatecznie rozmyła granice pomiędzy życiem zawodowym i „całą resztą”. Nasi przełożeni powinni więc brać pod uwagę, że nie zawsze jesteśmy w szczycie formy, możemy zostawać po godzinach czy odbierać telefonu wieczorami.
To powinno być oczywiste od zawsze, ale dla niektórych stało się jasne dopiero teraz, w czasach, gdy na służbową naradę na Zoomie pracownica czy pracownik wchodzą przez telefon z łazienki, bo jedyny w domu komputer przejął również pracujący zdalnie małżonek, a sąsiad zza ściany robi remont i tylko w łazience nie słychać jego i trójki hałasujących dzieci.
Fejfer: Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo macierzyństwo różnicuje szanse na rynku pracy
czytaj także
Czego uczy rodzicielstwo?
Poza tym do pracy idziemy z całym bagażem doświadczeń nie tylko zawodowych. To, jak pracujemy, wynika wprost z tego, jakimi jesteśmy ludźmi. Jednak nie lubię i nie uznaję podejścia, które zakłada, że rodzicielstwo koniecznie musi nas nauczyć doskonałej organizacji czasu i wielozadaniowości, co później wykorzystamy w pracy.
Po pierwsze, jeśli nas jednak tego nie nauczy − to czy świadczy to o nas jako rodzicach? Nie, bo dzieci są nieprzewidywalne. Możemy po mistrzowsku zarządzać swoim czasem, a z powodu wspomnianego już ząbkowania i tak zrobimy to, co jest do zrobienia przy dziecku, żeby resztkę energii poświęcić na poszukiwanie okazji do drzemki.
Po drugie, nikt nie powinien od nas oczekiwać, że czas, który spędzamy w domu z dziećmi, powinniśmy jakoś wykorzystać na podnoszenie swoich kwalifikacji zawodowych. Takie podejście zakłada, że praca to nasz najważniejszy cel, któremu wszystkie inne aspekty życia muszą być jakoś podporządkowane.
Nigdy nie mówi się też o tym, żeby to działało w drugą stronę. Ja przynajmniej nie słyszałam porad typu: naucz się negocjować z szefem, to później będzie ci łatwiej przekonać pięciolatka, żeby zjadł brokuły.
Po trzecie, ta rzekoma nauka świetnej organizacji czasu i multitaskingu to odwieczny argument pseudofeministów za tym, że kobieta po macierzyńskim to świetna pracownica, skoro umie funkcjonować w chaosie i hałasie po trzech godzinach snu. Żaden przełożony nie powinien jej (czy kogokolwiek innego) zmuszać do pracy w takich warunkach.
czytaj także
Mimo to rodzicielstwo czegoś nas jednak uczy i bywa to przydatne w innych dziedzinach życia. Mój syn Gniewko ma pięć miesięcy. W tym czasie na pewno nauczyłam się podejścia „better done than perfect”, czyli: jeśli problem wymaga natychmiastowego rozwiązania, siłą rzeczy nie będzie to rozwiązanie doskonałe.
Przykład? Teoretycznie nie powinno się kołysać dziecka na rękach, bo po pewnym czasie nie da rady inaczej go uśpić. Problem w tym, że Gniewko do niedawna miał kolki i jedynym sposobem, żeby ulżyć mu w bólu, było właśnie kołysanie. Teraz rzeczywiście nie umie zasnąć sam (jak zresztą większość znanych mi dzieci), ale co mieliśmy zrobić?
W pracy, jak wynika z moich obserwacji, niby pracuje się nad najlepszym możliwym rozwiązaniem, ale kiedy wszystko bierze w łeb i trzeba coś zrobić na już (czyli w siedmiu przypadkach na dziesięć), też stosuje się metodę „better done than perfect”. Choć może nie mówi się o tym głośno.
O ile wśród świeżo upieczonych matek nie brakuje takich, które szybko i bezlitośnie oceniają innych rodziców, o tyle dla mnie macierzyństwo jest lekcją tolerancji. Kiedyś byłabym zniesmaczona postawą rodzica, który jechał autobusem z dzieckiem w wózku i nie reagował na jego krzyki. Teraz wiem, że nie musi być psychopatą bez serca. Może zabawiał potomka na różne sposoby przez ostatnie kilka godzin, a teraz po prostu nie ma już siły i pomysłów.
Mam tak samo, kiedy obejrzymy już z Gniewkiem wszystkie obrazki kontrastowe, pobawimy się każdą grzechotką i gryzakiem, zrobimy wszystkie ćwiczenia zalecane na danym etapie rozwoju, powygłupiamy się i pogaworzymy, a syn nadal nie jest śpiący ani głodny i głośno domaga się rozrywki. Wtedy na pięć minut daję mu plastikowe lusterko bez kantów, w którym podziwia swoje odbicie jak zahipnotyzowany (mówimy mu wtedy z mężem: „Masz, pogadaj z przystojniakiem”), i idę zrobić sobie herbatę.
W pracy też nie będziemy produktywni przez bite osiem godzin, a czasami będziemy potrzebowali wyjść na dłuższy lunch, odetchnąć i zebrać myśli, żeby po powrocie do biura zrobić coś z sensem.
Kiedy zapytałam na swoim fanpejdżu, czego przydatnego z zawodowego punktu widzenia opieka nad dzieckiem nauczyła moje czytelniczki i czytelników, padły ciekawe odpowiedzi. Ciekawe, bo pozbawione korposmrodku, którym trącą te wszystkie multitaskingi i świadczące o ewidentnym masochizmie zamiłowanie do pracy pod presją czasu.
„Cierpliwości”. Niewiele się o tym mówi, ale to jedna z kluczowych cech, które pozwolą nam nie zwariować w pracy (owszem, zdarzają się wyzwania czy pożary do ugaszenia, ale poza tym robimy to samo tak samo przez pięć dni w tygodniu) i w domu, gdzie nieraz musimy czytać dziecku tę samą bajkę co wieczór albo po raz pięćdziesiąty udzielać odpowiedzi na te same pytania.
„Pewności siebie”. Rzeczywiście, rodzicielstwo to przyspieszony kurs wiary we własne siły. Gdyby nie przekonanie, że wszystko, co robię z Gniewkiem i dla Gniewka, robię najlepiej, jak umiem, zwariowałabym z bezsilności choćby przy wspomnianych kolkach (dla nieobeznanych z tematem: w literaturze znajdziemy na nie tysiące sposobów i podobno gdzieś na świecie są dzieci, na których je przetestowano i działały, ale w praktyce kolki kończą się wtedy, kiedy niemowlak z nich wyrasta).
„Wyłączania się i skupiania na tym, co jest do zrobienia”. Bez względu na to, jak bardzo potrzebuje nas reszta świata, kiedy trzeba nakarmić, przewinąć, pocieszyć, przytulić, zasłonić gniazdko elektryczne, złapać za rękę przed przejściem dla pieszych itd., reszta świata po prostu musi poczekać. W pracy takie podejście przydaje się wtedy, kiedy musimy skoncentrować się na czymś konkretnym i nie scrollować w tym czasie fejsa ani nie wdawać się w pogawędki w open spejsie.
Czy są to cechy najbardziej pożądane przez pracodawców − nie wiem. Może oni nadal upierają się przy multitaskingu i świetnej organizacji.
Natomiast wzmianka na LinkedIn, że teraz jesteśmy zajęci opieką nad dzieckiem czy seniorem albo robimy sobie rok przerwy, to komunikat nie tylko dla naszych przyszłych lub obecnych przełożonych. To informacja dla świata, że nie całe nasze życie kręci się wokół pracy i nie mamy zamiaru się tego wstydzić czy z innych powodów tego ukrywać. Potrzebujemy czasami zaopiekować się sobą lub innymi. Szefowie firm, którym może przyjść do głowy, że jedynym ratunkiem dla pokiereszowanego pandemią rynku jest agresywny wyzysk, powinni to wiedzieć.