Gospodarka

PiS postanowiło wybić zęby swojej własnej ustawie i należy się z tego cieszyć

Fot. Found Animals Foundation/flickr.com

Polska wersja „estońskiego CIT” będzie obwarowana tak wieloma zastrzeżeniami, że mało kto z niej skorzysta. I całe szczęście, gdyż „estoński CIT” w wersji oryginalnej to doskonałe narzędzie optymalizacji podatkowej. Pisze Piotr Wójcik.

Polscy rządzący uwielbiają tworzyć plany i projekty o chwytliwych nazwach („Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju”, „Trójmorze”). Co rusz z pompą ogłaszają kolejne programy, z których potem niewiele wynika – jak „Mieszkanie plus”, Luxtorpeda 2.0 albo Fundusz Rozwoju Przewozów Autobusowych, który w zeszłym roku wydał szalone… 3,3 proc. zaplanowanych środków. W polityce gospodarczej PiS panuje ewidentny przerost formy nad treścią. Rządzą chwytliwe hasełka i modnie brzmiące określenia, w tym dodawanie do kolejnych edycji programów cyferek (2.0, 3.0 itd.) przypominających coraz nowsze wersje software’u. Kolejnym gadżetem wyszperanym przez rząd Morawieckiego i spółki jest „podatek estoński”, inaczej zwany „estońskim CIT”.

Pomysł ten sprowadza się do jednego kluczowego rozwiązania, jakim jest zawieszenie zapłaty podatku korporacyjnego do momentu wypłaty udziałowcom lub akcjonariuszom dywidendy z zysku. Dzięki temu z podatku dochodowego od osób prawnych zwolnione są spółki, które cały swój zysk reinwestują. W założeniu ma to zwiększyć poziom inwestycji w kraju, to zaś ma się przełożyć na zwiększenie potencjału produkcyjnego lokalnej gospodarki.

Oczywiście za tym rozwiązaniem stoi powszechne w Polsce przeświadczenie, że jeśli tylko zostawimy przedsiębiorcom więcej pieniędzy na kontach, to oni je niechybnie zamienią na niezwykle rentowne projekty, dzięki którym wszyscy staniemy się zamożniejsi. Niestety sprawa nie wydaje się taka prosta.

CIT mało estoński

W Estonii opodatkowaniu podlega tylko ta część zysku firm, która jest wypłacana w formie dywidendy. Tak więc spółka, która osiągnęła zysk w wysokości 20 mln euro w danym roku, nie płaci od tej kwoty podatku CIT, aż do momentu wypłaty dywidendy. Gdy zdecyduje się na wypłatę dywidendy w wysokości, powiedzmy, połowy zysku, to opodatkowana jest jedynie kwota realnie wypłacona – pozostała część wciąż pozostaje z daniny zwolniona. Spółki korzystające z „estońskiego CIT” płacą stawkę 20 proc.

Inaczej mówiąc, gdy spółka wypłaca 10 mln euro dywidendy, najpierw wysokość podstawy opodatkowania jest odpowiednio podnoszona, żeby uwzględnić podatek – czyli dzieli się wysokość dywidendy przez 0,8. Tak więc przy dywidendzie 10 mln euro podstawa opodatkowania „estońskim CIT” wynosi 12,5 mln euro, a podatek należny to 2,5 mln euro. Dodatkowo, udziałowcy partycypujący w zyskach nie muszą już płacić własnego podatku od dywidendy, który musieliby zapłacić nie tylko w Polsce, ale też w zdecydowanej większości krajów UE. Z tego rozwiązania mogą korzystać wszystkie spółki kapitałowe, jednak jeśli któraś chce regularnie wypłacać dywidendę w tradycyjnej formie, wtedy podatek CIT wynosi 14 proc.

To na podatkach bezpośrednich powinien opierać się system podatkowy

Może się to wydawać nieco skomplikowane, ale dla zawodowego księgowego jest banalnie proste. Szczególnie na tle tego, co proponuje polski rząd pod hasłem „podatku estońskiego”. W Polsce przede wszystkim zawężony będzie krąg uprawnionych do korzystania z tego rozwiązania – ma ono dotyczyć tylko spółek, których roczne obroty nie przekraczają 50 mln zł. Spółka musi też zatrudniać co najmniej trzech pracowników, którzy nie są jej udziałowcami, a jej przychody pasywne (np. odsetki z instrumentów finansowych) nie mogą przekraczać połowy ogólnej sumy przychodów. Właścicielami spółki korzystającej z polskiej odmiany „estońskiego CIT” będą mogły być tylko osoby fizyczne, które nie mają udziałów w innej spółce ani tytułów uczestnictwa w funduszu inwestycyjnym. Ponadto skorzystanie z nowej ulgi będzie wymagać wzrostu nakładów inwestycyjnych o 15 proc. w okresie dwóch lat lub o 33 proc. w okresie czterech lat.

Z nowej formy rozliczania CIT będzie można korzystać przez cztery lata, a następnie przedłużyć o kolejne cztery, jeśli obroty spółki nadal nie będą przekraczać 50 mln zł. Jednak jeśli w czteroletnim okresie spółka przekroczy ten próg, wtedy będzie musiała zapłacić domiar podatku wysokości 5 proc. podstawy opodatkowania. Dodatkowo w okresie korzystania z „estońskiego CIT” podatników będzie obowiązywać wyższa stawka podatku – dla „małych podatników” 15 proc. zamiast 9 proc., a dla pozostałych 25 proc. zamiast 19 proc. Utrzymane zostanie także opodatkowanie dochodów z dywidendy po stronie udziałowca – partycypujący w zyskach nadal będzie musiał zapłacić 19 proc. podatku od zysków kapitałowych.

Raj dla właścicieli

Jak widać, polska wersja „estońskiego CIT” będzie obwarowana tak wieloma zastrzeżeniami, że ledwo będzie przypominać oryginał. Ogólną liczbę podatników uprawnionych do skorzystania z nowej ulgi rząd szacuje na ok. 200 tys. podmiotów, a Radosław Piekarz, ekspert w dziedzinie podatków, na maksymalnie 125 tys. podmiotów, czyli 25 proc. obecnych podatników CIT. Mówimy tu jednak tylko o uprawnionych – realnie skorzysta zapewne znacznie mniej spółek, gdyż nie każda będzie w stanie sprostać wymaganemu wzrostowi nakładów inwestycyjnych. I całe szczęście, gdyż „estoński CIT” w wersji oryginalnej spowodowałby fatalne konsekwencje.

Sprawiedliwe podatki – kilka prostych trików. Liberałowie i PiS ich nienawidzą

Spółki bowiem mogłyby celowo zachowywać zyski i rezygnować z wypłaty dywidendy po to, by uniknąć podatku. Zamiast tego ich właściciele finansowaliby własną konsumpcję prywatną za pośrednictwem środków spółki: kupowaliby samochody służbowe dla członków zarządu lub finansowali im różnego rodzaju delegacje. Środki te wcale nie byłyby więc inwestowane w potencjał produkcyjny spółek, tylko w zwiększanie dobrobytu ich właścicieli z pominięciem podatku.

Piekarz przywołuje badanie Aaro Hazaka, który przeanalizował 26 tys. estońskich spółek. Według jego badania od momentu wprowadzenia „estońskiego CIT” spółki zaczęły przekazywać mniej dywidendy, jednak zamiast reinwestować zyski w długoterminowe aktywa produkcyjne, zaczęły gromadzić nadwyżki finansowe na własnych rachunkach. Zwiększyła się płynność finansowa przedsiębiorstw, jednak alokacja środków była nieefektywna. W Polsce to ryzyko zostanie częściowo zmniejszone dzięki wymogom zwiększania nakładów inwestycyjnych, do których zaliczone zostaną jedynie nakłady na środki trwałe, niesłużące celom osobistym udziałowców. To ryzyko będzie jednak tylko częściowo zmniejszone, gdyż pokusa nadużyć pozostanie.

Rozwadowska: Wszyscy jesteśmy frajerami, póki prezes korporacji płaci 19% podatku

Zawężenie liczby uprawnionych do korzystania z nowej ulgi ma zaś ograniczyć straty budżetowe, które przy wprowadzeniu „estońskiego CIT” w wersji oryginalnej mogłyby być ogromne. Wpływy z CIT w Estonii są najmniejsze w całej UE – wynoszą zaledwie 1,5 proc. PKB, przy średniej unijnej 2,8 proc. Estonia ma też siódme najniższe dochody finansów publicznych w UE. Co więcej, w pierwszych latach od wprowadzenia „estońskiego CIT” tamtejsze wpływy z tego podatku nominalnie spadły prawie trzykrotnie – ze 122 mln euro w 1998 roku do 48 mln euro w roku 2001. A kto jest zadowolony z „estońskiego CIT”? Przede wszystkim właściciele przedsiębiorstw (im większych, tym bardziej), którzy mogą nie płacić podatku dochodowego od swoich spółek latami, korzystając z tych nieopodatkowanych środków na różne sposoby.

Bestia bez części zębów

Pozostaje więc pytanie, po co PiS wprowadza rozwiązanie, któremu najpierw trzeba było wybić większość zębów, żeby było nieco mniej groźne. Oczywiście, dwa założenia stojące za tą reformą są mniej więcej jasne. Rządzący liczą na to, że wzrosną nakłady inwestycyjne w kraju, a małe i średnie przedsiębiorstwa, bo takie będą mogły skorzystać z nowej ulgi, otrzymają impuls do rozwoju.

Obydwa założenia są jednak wątpliwe. Wciąż brakuje dowodów, że obniżanie CIT przekłada się na wzrost nakładów inwestycyjnych. Przykładowo w latach 2005–2016 spadło efektywne marginalne opodatkowanie spółek aż w 16 krajach UE. W niektórych (jak Belgia i Włochy) nawet o kilkadziesiąt procent. A mimo to unijna stopa inwestycji w tym okresie spadła z 21,2 do 19,9 proc. PKB. Zresztą PiS właśnie, w ramach tarcz antykryzysowych, wpompował w sektor przedsiębiorstw miliardy złotych, a głównym efektem był… wzrost depozytów przedsiębiorstw o 60 mld zł w zaledwie trzy miesiące. W analogicznym okresie roku poprzedniego wzrost depozytów przedsiębiorstw był ośmiokrotnie niższy.

W Polsce nawet podatki zwiększają nierówności [rozmowa]

Nawet w samej Estonii podatek estoński nie doprowadził do trwałego zwiększenia poziomu nakładów inwestycyjnych, które już przed rokiem 2000 (moment wprowadzenia reformy) były w tym kraju wysokie. W roku 1998 inwestycje w Estonii odpowiadały za 31,4 proc. PKB. Faktycznie do 2006 roku wyraźnie one wzrosły, aż do poziomu 36,8 proc. PKB, jednak w wyniku kryzysu finansowego momentalnie runęły, by osiągnąć poziom 21 proc. w roku 2010, i nigdy nie wróciły już do poziomu sprzed kryzysu. W 2018 roku wyniosły 23,9 proc. PKB, czyli aż 7,5 pkt. proc. mniej niż przed wprowadzeniem „estońskiego CIT”.

Nie ma też dowodów na to, że ulgi podatkowe skierowane do mniejszych firm skłaniają je do wzrostu. Przecież niedawno PiS dwukrotnie obniżyło CIT małym spółkom, tj. podmiotom o obrotach poniżej 1,2 mln euro – najpierw do 15 proc. od stycznia 2017 r. i następnie do 9 proc. od roku ubiegłego. Miało to zachęcić mikroprzedsiębiorstwa, czyli firmy poniżej 10 zatrudnionych, do wzrostu i stawania się małymi i średnimi przedsiębiorstwami. Jak na razie nic takiego się nie zdarzyło – według najnowszych danych GUS w okresie 2017–2019 zatrudnienie w małych firmach (10–49 pracowników) spadło z 773 tys. do 739 tys., a w średnich (50–249 pracowników) z 1,56 mln do z 1,52 mln osób. Znacznie wzrosło za to w firmach największych oraz mikroprzedsiębiorstwach. Zamiast więc rozwoju polskich przedsiębiorstw mamy eksplozję samozatrudnienia oraz postępującą dominację korporacji.

Mając na uwadze to wszystko, pozostaje się cieszyć, że PiS postanowiło wybić zęby swojej własnej ustawie. Dzięki temu nie doprowadzi ona do tak dużych szkód, do jakich by mogła. Tylko w takim razie po co w ogóle ją wprowadzać?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij